Baraniec

Baraniec

wtorek, 31 sierpnia 2010

pochwała pszenicznych procentów

Szklankę dobrze schłodzonego piwa pszenicznego z delikatną pianką i wypłukanym osadem z dna butelki proszę...

Ciekawostki na temat powstania i rodzajów piwa pszenicznego, tak u nas w Polsce wciąż jeszcze nie docenianego znalazłam na
stronie, którą polecam ;-))

sobota, 21 sierpnia 2010

wakacyjny deser...


Na deser mojego tegorocznego, 3-tygodniowego urlopu udało mi się zawitać raz jeszcze w Tatrach. Postanowiłam bowiem połączyć przyjemne z pożytecznym i osobiście odebrać moją Połowę z obozu przetrwania dla pajęczaków a przy okazji, nie tracąc dnia, wybrać się na krótki, niezobowiązujący szlak. Tym razem bez ekstremalnego wysiłku przeszłam się w jedno z moich ulubionych miejsc - na Rusinową Polanę, skąd "machnęłam" jeszcze Gęsią Szyję. Mimo panującego na Rusinowej dzikiego tłumu, udało mi się znaleźć dla siebie prawie odludne miejsce, skąd mogłam pożerać oczami przepiękną panoramę. To wszystko w dźwiękowej oprawie, stworzonej przez beczące, podzwaniające stado owiec, pasące się obok. Lubię to miejsce, po pierwsze bo syci moje oczy swoją niezwykłą urodą a po drugie bo pozwala mi wrócić pamięcią raz jeszcze na niektóre szlaki.

Nie mniejszą ucztę miałam na szczycie Gęsiej Szyi, na której udało mi się nawet spędzić samotnie ponad 15 minut, co w tak pogodny dzień może pretendować do kategorii swoistego cudu. Niemalże z łezką w oku patrzyłam na Dolinę Białej Wody, ciągnącą się niemiłosiernie długo od Łysej Polany aż po wypiętrzony grzbiet Młynarza. Pamiętam jak dziś ten szlak, który zrobiliśmy lata temu, idąc dalej Doliną Kaczą i Litworową do serca Tatr Słowackich - Zbójnickiej Chaty. Bardzo chciałabym jeszcze powtórzyć kiedyś tę wycieczkę, była potwornie wyczerpująca ale dostarczyła nam nie lada wrażeń. 
Wracając zajrzałam jeszcze na Wiktorówki, do kościółka Matki Bożej Jaworzyńskiej. Aż wstyd się przyznać ale łażąc tyle lat po Tatrach, nigdy tam jeszcze nie byłam.
A już na całkowity deser zjeżdżając do Zakopanego zawitałam na Toporowej Cyrhli, gdzie nie omieszkałam rzucić tęsknym okiem na znaną nam od lat panoramę i na domek pani Heleny, w którym tyle razy znajdowaliśmy nocleg. Powspominało się, ech... Siadaliśmy w pogodne wieczory na trawie i gapiliśmy się na świecące w zachodzącym słońcu, pomarańczowo-żółte widoczne granie i szczyty Tatr Wysokich, z których jeszcze kilka godzin wcześniej zeszliśmy...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Chopin w jazzowej odsłonie Bobby McFerrina i NDR Big Band

Fot. Anna Kaczmarz /Dziennik Polski 19 sierpnia 2010r./



Wczoraj w Krakowie miało miejsce niezwykłe wydarzenie kulturalne, niezwykłe właściwie z dwóch powodów. Po pierwsze przyjazd jednej z najznakomitszych osobowości muzycznych, którą jest Bobby McFerrin, wraz z towarzyszącym mu zespołem NDR Big Band /właściwie dziś nie wiem kto komu towarzyszył ;-)))/. Po drugie zaś doskonale zaaranżowany przez Gila Goldsteina repertuar, w tym muzyka Chopina. Prawdziwa uczta dla ucha.

Już jadąc na koncert i mijając oczekujących przed budynkiem Opery Krakowskiej, czułam lekki przedsmak czekającej mnie atrakcji. Prawdziwe dreszcze poczułam jednak słysząc pierwsze dźwięki wydane przez McFerrina.
To niezwykły muzyk, którego natura hojnie obdarzyła czterema oktawami, dzięki czemu sam w sobie jest orkiestrą. Wczoraj również zaprezentował swoje możliwości wokalne i właściwie nie tylko wokalne, wydobywając z siebie co rusz bardziej interesujące dźwięki, żartując przy tym trochę, że to nie jego tonacje. Śpiewa całym ciałem, angażując w swoje improwizacje nie tylko gardło, krtań ale także brzuch, czy to co akurat się znajdzie pod ręką. Jest przy tym niezwykle spontaniczny.
Na koncert z jego udziałem miałam okazję udać się już po raz drugi. Pierwsze przeżycie miało miejsce podczas Warsow Summer Jazz w lipcu dwa lata temu. Wtedy w Sali Kongresowej brzmiał solo, z miłym polskim akcentem w postaci Anny Marii Jopek i Leszka Możdżera. Był to zupełnie inny koncert od tego, który usłyszałam wczoraj.
A wczoraj muzyka wprost kipiała z wszystkich kątów. Było soczyście i niemalże kosmopolitycznie. 

Bobby McFerrin wystąpił we wspaniałej muzycznej ramie, jaką tworzył zespół NDR Big Band z Hamburga. Artyści podjęli się próby improwizacji muzyki, która inspirowała Chopina, jak również i tej, którą Chopin sam stworzył. Zabrzmiały więc niezwykle oryginalnie chopinowskie mazurki, ballady, nokturny, czy najbardziej rozpoznawalny Polonez As-dur. Można też było wysłuchać niezwykle lirycznej wersji pieśni Laura i Filon. Niemały entuzjazm wzbudziła również interpretacja oberka tradycyjnego z delikatnym przytupem samego McFerrina.
Należy podkreślić, że artyści zabrali widownię w bogatą, muzyczną podróż dookoła świata bo oprócz tego, że było polsko, sielsko - prawie jak ze stronic Pana Tadeusza, to momentami wdzierały się klimaty azjatyckie, orleańskie a nawet hiszpańskie z nutką flamenco. Dla smakoszy jazzu pojawiły się również typowe dla tego gatunku standardy, grane niegdyś przez Charliego Parkera czy Milesa Davisa.  
Jak na mistrza przystało nie brakło również próby wciągnięcia widowni w muzyczną zabawę. Nie udało się jednak stworzyć podobnego klimatu jak dwa lata temu, kiedy nagle cała Sala Kongresowa zaczęła śpiewać Ave Maria.
Niewątpliwą atrakcją był natomiast pewien spontaniczny epizod. W pewnym momencie podczas koncertu Bobby zapytał czy jest na sali Darek. Z krzesełka na balkonie podniósł się chłopak, z którym Bobby wdał się w konwersację. Okazało się, że McFerrin przyjechał z Warszawy do Krakowa pociągiem i w tym pociągu poznał owego Darka. Darek został więc zaproszony na scenę, na której miał swoje pięć minut i do dźwięków wydawanych przez McFerrina stworzył własną, oryginalną, taneczną choreografię. Wzbudził tym głośny aplauz widowni.

Trzeba przyznać, że podczas koncertu między muzykami wyczuwało się doskonałą, świeżą atmosferę, pełną radości ze wspólnego muzykowania, mimo że był to czwarty koncert z rzędu. Bobby McFerrin czuł się doskonale zarówno w roli wokalisty jak również wielką frajdę sprawiało mu dyrygowanie. A przygodę z batutą rozpoczął z czterdziestką na karku i choć sam siebie określa jako śpiewka, który dyryguje, wychodzi mu to całkiem nieźle. Ponoć najbardziej lubi dyrygować Mozarta.

Myślę, że wczorajsza owacja na stojąco była wystarczającym dowodem, potwierdzającym klasę wykonawców i absolutne zadowolenie widowni. 


niedziela, 15 sierpnia 2010

wakacje - dzień dwunasty

To już ostatni dzień przed wyjazdem. Planujemy jeszcze mały wypadzik nad leżące nieopodal Stawy Podgórzyńskie. Ponoć przyrządzany tam pstrąg smakuje wybornie...
To fakt – do wspaniale wypieczonej ryby podane są frytki i zestaw surówkowy, idealnie skomponowany smakowo. Całość palce lizać. No i wspaniałe widoki na masyw Karkonoszy ze Śnieżką w roli głównej. Szkoda tylko, że światło nie najlepsze...


wakacje - dzień jedenasty


Jedziemy do Czech. Cel – Jicin oraz rozciągający się tuż pod miastem rezerwat Prachovske Skaly.
Dlaczego Jicin? Po pierwsze niedaleko, po drugie to przecież rodzime miasteczko słynnego rozbójnika Rumcajsa, po trzecie wzmianki na temat urokliwości tego miejsca. Istotnie centrum miasta stanowi nie lada gratkę dla wielbicieli kolorowych ryneczków z przycupniętymi kamieniczkami. Wejście na rynek prowadzi min. przez bramę Valdstajna, na szczyt której można wejść i podziwiac przepiękną panoramę. Tuż obok stoi interesujący kościół p.w. św. Jakuba Vetsiho. W bezpośrednim sąsiedztwie znajdujemy zamek, doskonale wkomponowany w strukturę kamienic. Całość podkreślają podcienia, które biegną wzdłuż wszystkich krawędzi rynku.
Jedna z atrakcji Jicina - Brama Valdstajna pojawia się w różnych odsłonach ;-)) 
Zamek w Jicinie
Podstawowe oczekiwanie to wizyta w domku Rumcajsa, który mieści się tuż nieopodal przy ulicy Kostofranka. Niestety ten punkt naszego planu mocno nas rozczarowuje. Spodziewaliśmy się szerszego spojrzenia na postaci z tej bajki a wszystko tak naprawdę sprowadziło się tylko do rodziny Rumcajsa. Jest więc maleńka izba z wszystkim sprzętami jakie pamiętamy z bajki, jest również kilka atrakcji dla dzieci jak choćby nawet możliwość połowienia drewnianych rybek w małej sadzawce, mini quiz poświęcony sprzętom domowym, wykorzystywanym dawniej w gospodarstwie. Jest też maleńki bar. Spodziewaliśmy się nawet, że może znajdziemy tu jakieś przytulanki lub figurki z tej popularnej kreskówki ale niestety oprócz pocztówek i magnesów nic ciekawego nie ma. Mój syn, który był fanem postaci Księcia Pana był więc niepocieszony. 
Panorama na centrum miasta z wieży Valdstajna
Część uliczek otaczających Rynek wybrukowana jest ot tak właśnie...
Z Jicina jedziemy parę kilometrów na zachód do Prachova, skąd rozpoczyna się szlak w skalne miasto. Zaletą tego miejsca jest to, że w zależności od możliwości jakie daje nam kondycja można wybrać odpowiedni dla siebie wariant. My w sumie zdecydowaliśmy się na prawie maksymalną pętlę, obejmując wszystkie najciekawsze miejsca. A skały są imponujące. Tu i ówdzie z dostępnych tarasów można podziwiać rozległe widoki i cały rozmach natury. Warto - zwłaszcza, że nie spiesząc się zbytnio można całość zamknąć w dwóch godzinach. Rezerwat opuszczamy dość późno bo około 18.30. Droga powrotna wydłuża się nieco ze względu na zniszczenia dróg po powodzi i koniecznośc korzystania z objazdów. Na miejsce docieramy dopiero około 21.

I to koniec naszych wycieczek długodystanowych podczas tegorocznych wakacji.

wakacje - dzień dziesiąty

Nareszcie posmak prawdziwego lata; błękitne niebo, słońce i właściwe temperatury. Jedziemy objazdowo w zachodnią część od Jeleniej Góry.
W pierwszej kolejności zajeżdżamy do Gryfowa Śląskiego, którego główną atrakcją jest ratusz, kościół p.w. św. Jadwigi oraz rynek. Ciekawostką jest, że zwieńczenie wieży ratusza, które powstało na początku XXw. jest pierwszym na Śląsku zastosowaniem żelbetu. Będąc w Gryfowie obowiązkowo należy wejść do wspomnianego kościoła św. Jadwigi aby zobaczyć unikalny zabytek, jakim jest wykute w piaskowcu epitafium rodziny Schaffgottschów. Niestety nam się nie udało wejść o tej porze do środka, czego bardzo żałuję bo ponoć niezwykły w tej świątyni jest również ołtarz. 
Ratusz w Gryfowie Śląskim
Kamienice w Rynku w Gryfowie Śląskim
Kościół p.w. św. Jadwigi w Gryfowie Śląskim
Zupełnie przez przypadek fotografując bramę jednej z kamienic, stojącej nieopodal rynku dowiaduję się od przechodzącej obok nas kobiety, że dużo bardziej interesujące jest jej wnętrze. Mało tego – dołącza do nas miejscowa staruszka, która podszeptuje – ... na samej górze... to dopiero jest coś… Wiedziona więc ciekawością wchodzę do środka. Widać na pierwszy rzut oka, że kiedyś było to naprawdę miejsce zamieszkiwane przez zamożną wpływową rodzinę. Obecnie mieszkają tu ludzie, którzy zrobili z niej wielką graciarnię. Klatka schodowa mnie niemalże powala z nóg ale to co znajduję na ostatnich kondygnacjach zapiera dech… Wchodzę na tonący w półmroku strych, przez maleńkie okienka wdziera się weń jedynie odrobina światła. Gdzieniegdzie na sznurach rozwieszone są jakieś zapomniane ubrania. W kątach stare zabawki, wózki, meble. Gdzieś przy belce stropowej stoi dymion. Całość jest niezwykła. Jeszcze czegoś takiego nigdy nie widziałam. Ubolewam, że nie posiadam umiejętności lepszego wykorzystania sprzętu fotograficznego aby to uwiecznić - przynajmniej w formie namiastki. Może kiedyś tam jeszcze wrócę…
Z Gryfowa jedziemy do zamku Czocha, trafiając po drodze na ruiny zamku w Świeciu. Zatrzymujemy się na chwilę i od samego właściciela mamy okazję posłuchać paru słów na temat historii tego zamku oraz planów na dalsze lata. Pasjonat z dożywotnią misją, jak sam o sobie mówi - parę lat temu wraz z żoną kupił te ruiny i stopniowo wydobywa je z cienia…
Skutki tegorocznej powodzi sprawiają, że do zamku Czocha musimy jechać objazdami, oczywiście "cudownie" oznakowanymi. Sam zamek jest imponujący i dotyczy to zarówno ekspozycji w budynkach przedzamkowych jak i samo wnętrze zamku. Tu spotyka nas pewna niespodzianka. Trochę bezwiednie a trochę wykorzystując swoisty rozgardiasz panujący w środku trafiamy do komnat, których normalne zwiedzanie wiąże się z dodatkową opłatą. Niezwykłe wrażenie robi biblioteka, oraz łazienka. Ciekawe jest również zamknięcie się w gabinecie luster, w których nasze odbicia mnożą się nieskończenie. Zwiedzamy jeszcze salę tortur, po czym przechodząc przez podzamcze kończymy pobyt w zamku. 
Ruiny zamku w Świeciu
Jedziemy do Lwówka Śląskiego. Tu główną atrakcją są zachowane gdzieniegdzie mury obronne z wieżami Bramy Lubańskiej i Bolesławieckiej,  kościół p.w. WNMP, wieża kościoła ewangelickiego oraz ratusz. Mijamy również browar, który może się poszczycić 800-letnią tradycją warzenia piwa. Tuż obok parkingu zatrzymujemy się w pizzerii, którą polecam zarówno ze względu na fantastyczne jedzenie jak również na niezwykle wysmakowane wnętrze w stylu rustykalnym.
Mury obronne z Basztą Lubańską
Kościół p.w. WNMP
Ratusz w Lwówku Śląskim 
Fragment murów obronnych z basztą
Mający okazałą 800-letnią tradycję browar w Lwówku
W lwóweckiej wykwintnej pizzerii
Z Lwówka kierujemy się do Zamku Legend Śląskich w Pławnej. Wjeżdżając do miejscowości mijamy napis "Pławna – miejsce magiczne". I rzeczywiście ktoś włożył w to wiele wysiłku aby miejsce takie stworzyć. Sam Zamek Legend Śląskich jest niezwykle urokliwy i dostarcza zarówno dzieciom jak i dorosłym mnóstwo wrażeń. Główną atrakcją jest sam zamek, w którym można się zamknąć i słuchając tutejszych legend oglądać ludzkich rozmiarów figury oraz nimi poruszać ciągnąc za odpowiednie sznurki. Całość odbywa się w niezwykłej oprawie świetlnej. Niesamowite. Po drugiej stronie szosy wystawiono wioskę łużycką z różnymi atrakcjami. Na środku dominuje ogromny, drewniany koń trojański, do wnętrza którego można wejść.
wewnątrz Zamku można posłuchać legend i poruszać postaciami ciągnąc za odpowiednie sznurki
Wioska Łużycka w Pławnej 
Pora już była dość późna ale będąc 8km od Lubomierza zajrzeliśmy jeszcze i tam. Miejscowość ta, znana głównie z filmów o losach Kargula i Pawlaka z całkiem zapomnianej zaczyna zmieniać się - w atrakcyjne turystycznie miejsce z ładnym ryneczkiem i oczywiście wzbudzającym zachwyt kościołem WNMP i Św. Maternusa. W centrum przy ulicy Wacława Kowalskiego stoi muzeum poświęcone wspomnianym postaciom z filmów Sami swoi, Nie ma mocnych i Kochaj albo rzuć. – 0 tej porze już nieczynne. Wałęsamy się jeszcze, mając na twarzach światło zachodzącego słońca i wracamy pełni wrażeń do Podgórzyna. 
Nawet teraz pisząc te słowa nie mogę pozbyć się wrażeń jakie wywarło na mnie wnętrze kamienicy w Gryfowie Śląskim...