Baraniec

Baraniec

piątek, 26 lutego 2010

używam od paru lat i wciąż jestem wierna...

Chanel - to słowo od zawsze kojarzy mi się z luksusem przez duże L. Odkąd pamiętam uwielbiałam patrzeć na chanelowskie ciuchy, na ich wyrafinowaną prostotę i elegancję. Oczywiście ubrań Chanel nigdy nie miałam, nie mam i pewnie nie będę miała. Ba, szkoda mi wydać nawet na tusz do rzęs tej marki. Ale za to... mam słabość do pachnącej odsłony Chanel. Pierwsze doznania zapachowe kojarzę z okresem licealnym i co ciekawe z męską wodą Antaeus. Uwielbiałam ten zapach - w pierwszym uderzeniu orzeźwiająca nuta cytryny, szałwi, przechodząca w zdecydowany akcent paczuli, listków dębu... aby uwieść mieszanką róży, jaśminy i tymianku.
Tak naprawdę dopiero niezależność finansowa sprawiła, że mogłam zakupić swoje pierwsze Chanel, Chanel Allure o tajemniczym, orzeźwiającym, orientalnym zapachu, zapachu cytronu, róży, jaśminu, wanilii, mchu dębowego. Do dziś zapach ten będę kojarzyła z gorącą Andaluzją i Sewillą, gdzie zakupiłam owo cudo. Ale gusta się zmieniają, z czasem też zapach ten mnie znudził, stał się wręcz lekko irytujący.
I kilka lat temu nastąpiła porażająca eksplozja - Chanel Coco Mademoiselle - odmiana zapachu Coco z roku 1984, zapach który mnie zniewala, który uwielbiam, bez którego nie wyobrażam sobie eleganckiego wyjścia, romantycznego czy zmysłowego wieczoru. Zapach będący ucieleśnieniem kobiecości, zapach doskonały...
W pierwszym uderzeniu Chanel Coco Mademoiselle jest intensywny, użyty rano nawet za bardzo intensywny. Jednakże w miarę upływu czasu, już mniej więcej po godzinie roztacza uroczą woń, by po kilku godzinach otulić ciało ciepłą, aksamitną, zmysłową nutą. Tak iście magnetyczne działanie ma mieszanka kwiatu pomarańczy, bergamotki, jaśminu, róży, paczuli i trawy vetiwer, pochodzącej głównie z Haiti, Indii, Chin, Brazylii czy Japonii. Dodam, że zapach ten jest niezwykle trwały, utrzymuje się do wieczora.
Z innych zapachów Chanel mam jeszcze słabość do Allure Sensuelle. To wyrafinowany, intensywny acz nie przytłaczający, orientalny aromat. To zapach pełny ciepła, zmysłowości a zarazem zwiewny i świeży. W krainę orientu wprowadza wanilia Bourbon i paczula, orzeźwiają nuty cytrusowe i bergamota, kwiaty reprezentują: róża turecka i bułgarska, jaśmin indyjski i egipski, irys.
Chanel to jednak przede wszystkim duch niezwykłej kobiety, rewolucyjnej dyktatorki mody. Była i jest niekwestionowanym symbolem wielkiego sukcesu, zwłaszcza biorąc pod uwagę czasy w jakich żyła. Jakiś czas temu czytałam jej biografię ”Coco i Igor” Chrisa Greenhalgha, jako że biografie należą do jednych z moich ulubionych gatunków literackich. Znalazłam w niej historię powstania słynnego Chanel No. 5. To debiutancki zapach Chanel i od razu strzał w dziesiątkę, chyba najbardziej rozpoznawalny zapach na świecie, klasyk. Pierwsze perfumy sygnowane swoim nazwiskiem słynna paryżanka zamówiła u Ernesta Beaux, perfumiarza z Grasse. Musiała dokonać wyboru z sześciu talerzyków, wypełnionych przygotowanymi specjalnie dla niej różnymi mieszankami perfum. Jej wybór ostatecznie wahał się między talerzykiem numer dwa i pięć i nie był łatwy. 
"To właśnie ta subtelna ale wspaniała, w całej swej złożoności destylatów niemal boska! Nigdy nie wąchała niczego podobnego. Uczucie osłabienia miesza się w niej z pragnieniem. A wtedy zdarza się coś dziwnego. W tym stanie bliskim rozmarzenia rodzi się w niej wspomnienie posadzki w klasztorze i sierocińcu w Aubuzine, gdzie chodziła do szkoły. Widzi przed sobą przez chwilę mozaikę na korytarzu, gdzie powtarza się rzymska liczba V…."
/fragment książki ”Coco i Igor” Chrisa Greenhalgha/
Tak rodził się wielki plan z udziałem najsłynniejszego zapachu świata. 
To właśnie Chanel jest autorką słynnych powiedzeń - "Nie ma kobiet brzydkich - są tylko kobiety zaniedbane", czy "Moda przemija, styl pozostaje".
I jeszcze jedna ciekawostka z życia Coco - jej płomienny romans z Igorem Strawińskim. Rozpoczął się od burzliwej paryskiej premiery „Święta wiosny”. Coco i Igor zatracają się w sobie... 
Skąd te kilka słów o Chanel? Ech, zaszalałam w perfumerii ;-)

buty do biegania wracają do łask...

Wczoraj po dłuższej przerwie wyciągnęłam z szafy niezwykle praktyczny prezent imieninowy od męża - moje ulubione buty do biegania. A wyciągnęłam bo mrozy zelżały i chodniki wyłoniły się spod zimowych kołder. No i koniec lutego idzie więc wiosna tuż tuż. 
Marszobiegi zaczęłam uprawiać od jesieni zeszłego roku. Do dziś nie wiem jak udało mi się do tego zmobilizować ale co dziwne zaczęło mnie to niezwykle bawić i sprawiać przyjemność. Tak więc niezależnie od pogody i pory - bo zdarzało sie wychodzić z domu o 20.00 ale i grubo po 22.00- oddawałam się ponad 30 minutowej ostrej przechadzce połączonej z bieganiem. Nie sądziłam, że taka forma spędzania czasu na świeżym powietrzu może tak uzależnić ;-). Dotychczas moja aktywność fizyczna sprowadzała się głównie do spacerów weekendowych, tudzież rzadko organizowanych wyjazdów w góry i regularnych zajęć flamenco.

A wszystko zaczęło się dawno, dawno temu /jakieś 8 lat wstecz/ gdy wpadła mi w ręce "mała, zielona książeczka", w której znalazłam miesięczny program treningowy dla tzw. normalnych ludzi. Intensywne spacery połączone z gimnastyką składającą się z kilku dosłownie ćwiczeń, powtarzanych regularnie co drugi dzień. Oczywiście skończyło się tylko na trzech tygodniach wysiłku, niemniej jednak bardzo mi odpowiadała taka forma ruchu. 

Nie pamiętam już nawet co skłoniło mnie ostatniej jesieni do podjęcia takiego wyzwania.  Marszobiegi okazały się dla mnie idealną formą ruchu, nie obciążającą mięśni ani układu stawowego tak jak klasyczne bieganie. Włączając do marszu intensywny ruch ramion /symulacja nordic walking/, pracę mięśni brzucha /trzeba pamiętać o jego wciągnięciu/ można spalać więcej kalorii niż przy normalnym chodzeniu. Najważniejsze jest jednak to, że podczas marszobiegów można na chwilę odciąć się od codziennych problemów. Czasem niosą mnie pozytywne myśli, jest to też świetny sposób na pozbycie się złych emocji. No i wreszcie jest czas aby spokojnie posłuchać muzyki, nadrobić muzyczne zaległości. Tego mi zawsze brakuje.

Tak więc czując pierwsze nuty wiosny w powietrzu wracam do marszobiegów. Wracam aby poczuć ten błogi stan zmęczenia, aby głębiej odetchnąć, aby zrobić coś dla siebie.
Szczerze polecam ;-))  


czwartek, 25 lutego 2010

zmiany w off festival

25 lutego ogłoszono przeniesienie OFF Festival z Mysłowic do katowickiej Doliny Trzech Stawów. Jubileuszowy piąty OFF Festival 2010 odbędzie się w terminie 5-8 sierpnia. 
Na oficjalnej stronie OFF Festival można przeczytać oświadczenie Artura Rojka - Dyrektora Artystycznego.
Nigdy w OFF-ie nie uczestniczyłam bo pechowo się składało, że ostatnimi laty w tym samym czasie korzystaliśmy z innych uroków letniej kanikuły ale festiwal duchowo wspieram, jako że muzyka tworzona przez zapraszanych wykonawców bardzo mi odpowiada. Tym bardziej nie chciałabym więc aby z powodu politycznych przepychanek jakość festiwalu miała ucierpieć. 

autor widmo

Obejrzelismy wczoraj w kinie najnowszy film Polańskiego "Autor widmo". To historia pisarza - ghostwritera (Evan Mc'Gregor), który zostaje zatrudniony do poprawienia wspomnień byłego szefa brytyjskiego rządu. Jeszcze dobrze nie rozpoczyna swojej pracy a już okazuje się, że zostaje wplątany w niebezpieczną tajemnicę. Nie bez obaw zresztą przyjmuje to zlecenie, zwłaszcza że jego poprzednik zginął w tajemniczych okolicznościach.

Czasu na opracowanie wspomnień jest mało, a były premier (Pierce Brosnan) nie ułatwia zadania. Ciągle nie ma czasu bo albo biega albo trenuje na siłowni, z góry odrzuca nowe pomysły na wątki w biografii. Na dodatek okazuje się, że w międzyczasie zostaje oskarżony o wydanie zgody na torturowanie więźniów, terrorystów brytyjskiego pochodzenia, a trybunał w Hadze wszczyna dochodzenie, pojawia się więc konieczność podjęcia walki o oczyszczenie swojego imienia. Tymczasem wynajęty "człowiek", bo tak nazywa swoje widmo były szef brytyjskiego rządu, próbuje dociec prawdy w imię zawodowej rzetelności i odkrywa nowe zaskakujące fakty.

Jak w większości filmów Polańskiego tak i w tym można doszukać się wątków biograficznych. Niektórzy nawet porównują w tym przypadku reżysera do wieszczki Kasandry, przepowiadającej przyszłość. Można bowiem skojarzyć obecną sytuację reżysera z filmową nagonką medialną podczas aresztu domowego w oczekiwaniu na decyzję w sprawie ekstradycji do Stanów Zjednoczonych.

Film nie jest może wybitnym dziełem reżysera. Trudno go nawet porównywać z absolutnymi hitami jak "Dziecko Rosemary" czy "Chinatown". Osobiście zaliczyłabym go do soft thrillerów, ponieważ zbudowane napięcie nie powoduje nagłych skoków ciśnienia, czy palpitacji serca. Czasem nawet napięcie to "siada".

"Autor widmo" jest mimo wszystko filmem, który ogląda się z zainteresowaniem i bez znużenia. Padający deszcz, ciemne, burzowe, nisko zawieszone chmury czy wzburzone morze dodatkowo podkreślają atmosferę niedopowiedzeń. 
Poza tym w filmie jest kilka scen, które stanowią przewrotne smaczki i wywołują sympatyczne rozbawienie (np. postać azjatyckiego ogrodnika, wykonującego prawdziwie syzyfową pracę). Jest też trochę dowcipnie skrojonych dialogów. 
No i trudno nie wspomnieć o świetnej, fantastycznie dobranej roli Pierce Brosnana, czy czarującym Mc'Gregorze. Wiek męski bardzo służy  aktorowi a pamiętam go jeszcze z roli młodego narkomana w Trainspotting...

wtorek, 23 lutego 2010

chemiczno-fizyczna nowinka

Przed czterema dniami Międzynarodowa Unia Chemii Czystej i Stosowanej /IUPAC/ zdecydowała się uhonorować wielkiego astronoma, nadając nazwą Copernicium (Cn) pierwiastkowi znanemu dotychczas jako ununbium.
Tak więc od 19 lutego 2010r. układ okresowy doczekał się nowego „lokatora” i aktualnie zawiera 112 pierwiastków, posiadających nazwę zwyczajową /dane oficjalnie opublikowane przez IUPAC z 22 lipca 2007r./. Dodać należy, że istnieje jeszcze pięć zsyntetyzowanych, cięższych od Cn pierwiastków /liczby atomowe 113-116 oraz 118/, które nie zostały jeszcze „ochrzczone” i nie są oficjalnie uznane przez IUPAC.

Atomy ununbium zostały po raz pierwszy zsyntetyzowane 9 lutego 1996r. w niemieckim ośrodku badań ciężkich jonów GSI (Gesellschaft für Schwerionenforschung) w Darmstadt przez międzynarodowy zespół naukowców z Niemiec, Finlandii, Rosji i Słowacji.
Izotop o liczbie masowej 277 i czasie połowicznego rozpadu 0,7 ms uzyskano bombardując jądra ołowiu /208-Pb/ jonami cynku /70-Zn/. Reakcja ta zwana "zimną" syntezą - nie należy jej mylić z
zimną fuzją - została powtórzona w tym samym ośrodku cztery lata później, oraz w japońskim RIKEN w roku 2004r.
Do dziś znanych jest około 9 izotopów tego pierwiastka, z których najstabilniejsze mogą mieć czasy połowicznego rozpadu rzędu minut. Ze względu na bardzo krótkie czasy połowicznego rozpadu pierwiastek ten nie występuje w ogóle w naturze a jego istnienie możliwe jest do udowodnienia jedynie przy pomocy wyjątkowo szybkich i czułych metod analizy.
Kopernik jest też najcięższym pierwiastkiem w układzie okresowym, aż 277 razy cięższym od wodoru.

Należy podkreślić, że obok najnowszego pierwiastka z polskim akcentem, w układzie okresowym są jeszcze inne, reprezentowane przez polon /Po/, odkryty przez Marię Skłodowską 
- Curie i jej męża oraz kiur /Cm/, nazwany tak na cześć polskiej fizyczki a odkryty przez Glenna Theodore Seaborga.
A dla szukających uciech w układzie okresowym polecam link /www.ptable.com/.


poniedziałek, 22 lutego 2010

smaczki olimpijskie c.d.

Trwają igrzyska olimpijskie, drugi srebrny medal dla Adama Małysza...
Swoim kolejnym, "pachnącym wiosną" ;-)) komentarzem Tomasz Zimoch powinien zasłużyć na platynowe usta...

niedziela, 21 lutego 2010

muffiny żurawinowe z prawdziwą wanilią

Geny… W genach ze strony mamy posiadłam całkiem niezłą umiejętność i zamiłowanie /nie zawsze ;-)/ do pieczenia. Piekę od dawna i śmiem twierdzić, że wychodzi mi to całkiem nieźle. Radzę sobie z ciastami ucieranymi, które należą do najprostszych, przez szarlotki, serniki po torty. Jakieś półtora roku temu, głównie za sprawą mojej ulubionej sąsiadki zainteresowałam się muffinkami. Muffinki należą ponoć do jednych z mniej pracochłonnych ciast. Ja jednak uważam, że niektóre z nich wymagają sporo przygotowań. Z muffinkowych rarytasów przetestowałam już różne: czekoladowe, jabłkowe z cynamonem, jagodowe z aromatem pomarańczowym, malinowe i … absolutny „odlot” muffiny z nadzieniem budyniowym z kawałkami czekolady. Tym razem z mojej magicznej księgi wygrzebałam przepis na muffinki żurawinowe z wanilią.

Przepis:
225g żurawiny /może być suszona lub mrożona - ja wybrałam wariant suszony/
2 laski wanilii
100g masła
175g cukru
2 jajka
sól
250g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
150ml mleka

Masło ucieram z cukrem na krem /zgodnie z książkowym przepisem ma to być krem, wg mnie krem to za dużo powiedziane ;-)/, dodaję jajka i miąższ z naciętej laski wanilii oraz szczyptę soli. Dopiero z takiego połączenia wyłania się postać kremu, który niestety może się warzyć. Czerpiąc z własnego doświadczenia warzące się masy ratuję roztopionym, gorącym masłem, tu jednak nie przesadzałam – ciasto do muffinów na szczęście nie jest wymagające pod tym względem.
Mąkę mieszam z proszkiem, sodą i dodaję na zmianę z mlekiem do utartego kremu. Na koniec mieszam z żurawiną.
Napełniam foremki do ¾ wysokości i piekę 25 minut na złotobrązowy kolor w temp 180 stopni. Od dłuższego czasu korzystam z papierowych foremek, które kupujemy z sąsiadką hurtowo przez internet, wybierając różne warianty kolorystyczne i gabarytowe.
Niewątpliwie dodaje to ciastkom nutki elegancji.
No i muszę dodać, że z podanych proporcji wyszło mi 18 a nie 12 muffinów.
Z uwag, które mam po skonsumowaniu – wg mnie można zmniejszyć ilość cukru - dla mnie muffiny są pyszne ale odrobinę za słodkie. No i w zastępstwie żurawiny można wykorzystać owoce sezonowe. Już sobie wyobrażam jak muszą smakować z maliną lub wiśnią.

na sentymenty się zebrało c.d.

Podczas przygotowywania sobotniego obiadu słuchaliśmy audycji w Antyradio, a jako że całkiem niedawno była rocznica urodzin Marleya, nadawano co bardziej znane jego utwory. Gdyby żył, 6 lutego skończył by 65 lat. 
To już nie jest muzyka, której obecnie często słucham ale był czas kiedy towarzyszyła nam w sporej dawce. Nie zawsze były to skakane imprezy pełne młodzieńczej radości i beztroski. Czasem słuchałam Marleya w domu, ot tak po prostu aby napełniły dom ciepłem Jamajki. Dziś ilekroć zdarza mi się słuchać marleyowskiego reggae wracam myślami do czasów studenckich. Z Bobem Marleyem niewątpliwie kojarzy mi się też jeden niezwykle wesoły epizod z okresu kiedy to częściej zjeżdżaliśmy się z różnych „stron świata” aby spotkać się w naszym licealnym gronie. Podczas powrotu z jednej z imprez, organizowanych pod Gorlicami, Bob Marley zabrzmiał zupełnie spontanicznie na wiejskiej drodze w środku nocy. I tak tonącą w absolutnej ciszy wieś obudziły nagle wesołe rytmy „Could you be loved” czy „Buffalo soldier” a my tańczyliśmy jak wariaci, skacząc w światłach reflektorów starej, wysłużonej łady naszego kolegi. Ech… łza się w oku kręci…

Bob Marley ze swoją radosną muzyką towarzyszy nam do dziś, choć ustępuje częściej teraz słuchanym klimatom jazzowym w różnych możliwych formach. Zdecydowanie bardziej wolę bowiem szukać wyciszenia włączając np. E.S.T. 
A wracając do sobotniego obiadu - przygotowałam lasagne. Rzadko ją robię, głównie podczas zimowych spotkań z przyjaciółmi. Dodam tylko, że warto domowej lasagne poświęcić trochę więcej czasu i przygotować do niej sos beszamelowy z odpowiednio dużą porcją świeżo startej gałki muszkatołowej - niektórzy tego nie robią. Łagodny smak tego sosu doskonale komponuje się z przygotowanym głównym sosem na bazie pomidorów, mięsa i cebuli, przyprawionych dużą ilością czosnku i włoskiego ziela /bazylia, oregano, tymianek i inne/. A po zapieczeniu całość z obowiązkową serową pierzynką stanowi ucztę dla podniebienia…
I jeszcze jedno, z doświadczeń własnych mogę stwierdzić, że nie ma potrzeby gotowania makaronu.

piątek, 19 lutego 2010

kultura sąsiedzka

...oto wspaniały przykład kulturalnego współżycia sąsiedzkiego ;-)  
nie ukrywam, że pierwsze skojarzenie z powyższym załącznikiem to Amelie's question /Amelia - jeden z moich ulubionych filmów/...

na sentymenty się zebrało...

Czytam teraz książkę „K2. Triumf i tragedie” /Jim Curran/. Nie o książce chciałam jednak pisać, choć do literatury o tej tematyce ciągnie mnie ostatnio bardzo ale to bardzo. Jestem bowiem świeżo po przeczytaniu świetnej, nie tylko w moim odczuciu, książki Jona Krakauera „Wszystko za Everest”, opowiadającej o najtragiczniejszych w historii himalaizmu wydarzeniach jakie miały miejsce w Himalajach na najwyższej górze świata w 1996r. 
Historia opowiedziana przez Currana dotyczy wydarzeń z 1986r. kiedy to 9 wypraw planowało zdobycie K2. Były to wydarzenia z udziałem min. Polaków, zakończone śmiercią 13 uczestników, w tym Tadeusza Piotrowskiego, Wojciecha Wróża i Dobrosławy Miodowicz-Wolf /„Mrówki”/. To były najlepsze lata polskiego himalaizmu. W swojej książce Curran pisze o Polakach w superlatywach, podkreślając ich hart, profesjonalizm, doskonałe poczucie humoru i towarzyską duszę. Często wspomina Wandę Rutkiewicz pisząc o jej wyjątkowości. Dla niej ta wyprawa była wielkim sukcesem – pierwsze wejście kobiece na K2.

Temat ogólnie na czasie, biorąc pod uwagę okrągłą 30 rocznicę zimowego zdobycia Everestu przez Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego /17 lutego 1980r./

Ale…dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż napotykając w książce wątki dotyczące Polaków nie sposób nie zaliczyć sentymentalnych wzruszeń i powrotu do dawnych lat.. 
Czytając o tym jakie reakcje wśród zachodnich wspinaczy budził nie zawsze dopasowany, kompletny i wysokiej klasy strój czy sprzęt alpinistyczny, sama przypomniałam sobie jak to mając naście lat wyjeżdżałam zdobywać tatrzańskie granie. Do dziś doskonale pamiętam kratkę swojej koszuli flanelowej, zielone spodenki przywiezione z ówczesnego NRD i za duży, prawdziwie wełniany, gryzący sweter. Służyły mi długie lata. Od pierwszych chwil nad Czarnym Stawem Gąsienicowym w Tatrach kiedy ich uroki odsłaniał przede mną jeszcze wtedy mój nie mąż. W nich zdobywałam Czerwone Wierchy, Kościelec, Świnicę i całą resztę, w nich ruszałam na podbój Tatr Słowackich, w tym Krywania, Furkockiego, Rysów… W nich cieszyłam się jak dziecko wypatrując pierwszych wierzchołków Tatr przez szybę „strzały południa”, czyli pociągu relacji Nowy Sącz – Zakopane. To były emocje. 
Dzisiaj zamiast wełnianego swetra można kupić polar oddychający, zamiast sztywnego kangurka kurtkę, która nie pozwala się spocić, zgrzać ani zmarznąć. Zwykły podkoszulek zastępuje bielizna termoaktywna, a buty mają specjalnie profilowane protektory, wkładki i wyjątkową impregnację skóry. Broń Boże nie jestem temu przeciwna, trzeba iść z duchem czasu i brać ile się da z tego co daje nam postęp, także i w tej dziedzinie. Dzisiaj można to wszystko kupić i mieć ale nie ma już chyba tej samej radości, która towarzyszyła nam zawsze ilekroć planowaliśmy wyjazd w Tatry i kiedy je zdobywaliśmy. Bo wtedy szczerze umieliśmy się cieszyć z trudów wspólnych wędrówek - nawet jak gryzły buty, nawet jak na ciele trudno było znaleźć suchą nitkę...  

zdjęcie z Zawratu /lipiec 1991r./

czwartek, 18 lutego 2010

smaczki olimpijskie

Nie mogłam sobie odmówić... ;-))
Srebrny medal Kowalczyk i komentarz mistrza mikrofonu - Tomasza Zimocha na antenie Programu 1 Polskiego Radia. 

meu fado meu

Fado (los, przeznaczenie) muzyka, która nie jest muzyką narodową ale jest postrzegana jako narodowy symbol Portugalii, jest jej znakiem rozpoznawczym, tak jak z Hiszpanią kojarzy się z flamenco. Trudne jest precyzyjne ustalenie historycznych korzeni fado. Są teorie, mówiące że fado pochodzi od pieśni Maurów, którzy mieszkali blisko Lizbony. Inna teoria przedstawia fado jako utwór pochodzący od lundum, muzyki brazylijskich niewolników, którzy przybywali na statkach powracających portugalskich żeglarzy, przywożąc ze sobą swe pieśni. Jeszcze inny pogląd umiejscawia narodziny fado w średniowieczu, czasach minstrelów i bardów. Pewnym jest, że fado najpierw zawitało do Lizbony i Porto, a następnie pojawiło się w Coimbrze i w zależności od miejsca różne są sposoby śpiewania fado.

Z fado stykałam się incydentalnie, głównie za sprawką Marcina Kydryńskiego i jego trójkowych Siest. Nigdy jednak muzyka ta nie porywała mnie specjalnie, może dlatego, że nie preferuję muzyki melancholijnej i tęsknej, wyrażającej smutek. Tak właśnie postrzegałam fado. Ze względu jednak na umiłowanie do filmów Saury zdecydowałam się w zeszłym roku w ramach tanich, letnich seansów Pod Baranami na obejrzenie Fados /kolejny kultowy film Carlosa Saury/. I stało się… fado mnie poraziło, tak jak poraziło mnie w Sewilli flamenco na żywo. Z muzyką tak już jest, że jak się nie jest do niej przekonanym to trzeba jej posłuchać kolejny raz i kolejny raz, lub dać się jej ponieść podczas koncertu, lub znaleźć się pod wpływem impulsu, który sprawi że muzyka ta zaczyna smakować. Takim impulsem może być po prostu odpowiedni nastrój ale może to być też wpływ przyjaciół. Ja mam takie szczęście,
że to właśnie oni często wprowadzają mnie w zakamarki nowych doznań muzycznych.
Ale wracając do filmu, w kinie podczas tego seansu fado brzmiało głośno, tchnęło swoistym smutkiem, ale też kipiało namiętnością i wolnością. Zachwyciła mnie
Mariza, porównywana do legendarnej sławy Amalii Rodriguez. Mariza wnosi jednak do fado nowoczesne brzmienia z wykorzystaniem nie tylko gitary ale również fortepianu czy saksofonu. Swój niezwykły talent łączy z nietuzinkowym wizerunkiem (krótkie blond włosy i piękne długie suknie). Oprócz wielu klasycznych kompozycji w czasie oglądania filmu Fados porwała mnie jeszcze jedna - zupełnie inna i daleka od ortodoksyjnych korzeni fado. Utwór Marceneiro (SP & Wilson), nadający się tylko do głośnego słuchania. Ten właśnie utwór powoduje, że nie sposób przy nim usiedzieć, bo zarówno muzyka jak i tancerze sprawiają, że chce się tańczyć. Koniecznie!
Carlos Saura oprawił tę piękną muzykę w jak zwykle niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju ramę i to wszystko spowodowało, że fado gdzieś rozkwitło w mojej świadomości muzycznej. Mało tego, film i muzyka obudziły we mnie pragnienie wyjazdu do Portugalii i powłóczenia się po obrzeżach Lizbony. Zachwycił mnie filmowy klimat portowych knajpek, w których spotykają się ludzie aby posłuchać lub wspólnie pośpiewać fado. Niesamowite jak muzyka ta przechodząc z pokolenia na pokolenie łączy je.  
Słucham więc fado będąc w odpowiednim nastroju. Słucham siedząc w ulubionym fotelu, czasem tańczę…
A moi przyjaciele sprawili mi niezwykłą radość ofiarowując w prezencie urodzinowym "trójCDpak" fado&the city. Świeżutki album, którego premiera miała miejsce 29 stycznia 2010r.
Wchodzę więc jak zaczarowana w zamknięty w nastrojowej, pełnej liryzmu i ekspresji muzyce świat portowych lizbońskich dzielnic.
I dobrze mi tam ;-)....


niedziela, 14 lutego 2010

recepta na zimową depresję

Receptą na długą, działającą już lekko depresyjnie zimę są spotkania z Przyjaciółmi – najlepsza z możliwych terapii, kiedy za oknem pada i pada i pada śnieg. Na szybki koniec zimowej aury nie ma co liczyć, wszak 2 lutego świstak Phil z Punxsutawney zobaczył cień i tym samym przepowiedział kolejne 6 tygodni zimy.
Nasz sobotni maraton 13 lutego rozpoczęliśmy od obejrzenia w Teatrze Ludowym sztuki w reżyserii Jerzego Fedorowicza „Prywatna klinika”. Już dawno nie śmiałam się tak szczerze jak podczas tego spektaklu. Śmiem nawet twierdzić, że dwie godziny podczas przedstawienia były doskonałą okazją na skuteczne spalenie kalorii, nabytych wraz z trzema pączkami zjedzonymi w „tłusty czwartek”.
Urzekła mnie postać Harriet, zagrana brawurowo przez Beatę Schimscheiner, jak również rola jej kochanka Alka, w którego wcielił się Tadeusz Łomnicki. Podejrzewam, że soczyste „cholera jasna” w odpowiedniej tonacji przejdzie na stałe do naszego słownika, jako synonim bezradności i pewnej niemocy wobec sytuacji, przekraczających nasze wyobrażenia. Natomiast absolutnie do łez doprowadziła mnie scena ratowania lisa przez weterynarza Ryszarda, tutaj zagrana przez Jacka Wojciechowskiego. Za tę rolę, grający zamiennie tę postać Tomasz Schimscheiner został laureatem nagrody w kategorii rola komediowa. Żal tylko, że nie udało się zobaczyć na scenie Marty Bizoń, którą zastępowała w roli /siostry/ Anny Patrycja Durska. 
Generalnie przedstawienie było wspaniałym remedium na zimową deprechę i sądząc po rechotach dobiegających z sąsiednich rzędów, nie tylko dla nas okazało się solidną dawką dobrego humoru.
W tak doskonałych nastrojach kontynuowaliśmy wieczór, nie omieszkując wypróbować nowych smaków. Tym razem w roli gorącego dania wystąpił gyros, podany z naprędce improwizowaną sałatką na bazie pomidorów, sałaty lodowej, sera pleśniowego Lazur  w czosnkowym dipie. Przepyszota.
Niekwestionowaną, dodatkową atrakcją wieczoru był wygrzebany przez Dagę filmik z youtube „Ken Lee” (z bułgarskiej wersji  IDOLA). Tulibu, dibu dołchoo…;-)))))
No i powrót do korzeni z dzieciństwa. Tu polecam Kokomo by the Muppets, nawiązujący do sposobów na ponury nastrój, spowodowany ciągłym brakiem słońca …
A potem gra w remibrydża do piątej rano…, cztery godziny snu i wspólne śniadanie z megajajecznicą na rydzach, przygotowaną jak zwykle przez Marcina. 
A za oknem? Wciąż pada… Może uda się jutro wyjechać z osiedla do pracy ;-))

piątek, 12 lutego 2010

impreza kubańska w cianowickich włościach

Po naszych feriach kolejnym wyczekiwanym wydarzeniem była impreza kubańska ;-)) 
Jej pomysł zrodzony w głowie naszej przyjaciółki Dagi, szczegółowo zwizualizowany został podczas jednej z babskich imprezek, kiedy to odważnie delektowałysmy się Desperadosem. Zawsze największym problemem w tego typu przedsięwzięciach jest ustalenie dogodnego terminu, który miałby jakąkolwiek szansę na realizację. Jednak ku naszemu ogólnemu zaskoczeniu dużo wcześniej ustalony termin został dotrzymany i wspaniale wykorzystany. A działo się działo…


Zaczynając od strojów… Jak Kuba, to pierwsze skojarzenia: rewolucja, komunizm, kolorowe kiecki, kwiaty… Wszystko to było, dając obraz Kuby właśnie. Bo oto na cianowickie parkiety dębowe wparowała Katka z Jarem, porażając czerwienią koszulek z portretem Ernesto Che Guevary. A nie tylko koszulki się czerwieniły, o nie… były też rewolucyjne skarpetki (Jaro) i getry (Katka). Powiało więc rewolucyjną nutą, którą doskonale uzupełniała gospodyni, przebrana za El Comandante. Gospodarz wcielił się natomiast za amerykańskiego turystę. Podobną rolę przyjął najmłodszy uczestnik „kubanki” – Piotruś. Europejskiego turystę, pstrykającego do upadłego, kreował z kolei mój małżonek, ja sama zaś próbowałam podszyć się za kubańską tancerkę, z hiszpańskimi korzeniami. No i na deser Miśki: ONA - czarna Inezzz, z kolorowym kwiatem we włosach, ON - klimacik z muzycznego zespołu kubańskiego, tchnącego mieszanką elegancji i tropikalnego luzu.
Jak Kuba to i kubańska kuchnia, o drinkach nie wspomnę. 
Menu:
1. Krem paprykowy z grzankami mojego autorstwa,
2. Boskie Pikadillo sporządzone przez Jarka,
3. Kurczak Pollo Frito a la Criolla w asyście równie pysznej sałatki z rukolą przygotowany przez Dagę 
4. Sałatka owocowa Eci.
No i drinki… Nie kombinując, po prostu Cuba Libre czyli mieszanka kubańskiego rumu (były ich cztery rodzaje i niestety za szybko się skończyły) coli i dużej ilości limonki. Drinki oczywiście serwował niezastąpiony w tym fachu gospodarz. Dodam, że pierwsze dwie kolejki przeleciały nie wiadomo kiedy. 
Muzyka… Tu szalała wyobraźnia męskiej ekipy. Jednym słowem było gorąco, zmysłowo i tanecznie. I nie było by tak, gdyby nie smakowity akompaniament Pinia i Miśka. Musiało być mocno, skoro słynny już pan Józek z sąsiedztwa nie omieszkał rano wspomnieć o bębnowych akcentach imprezy.
Skoro o muzyce mowa, zdopingowana przez ogół imprezowiczów i zmotywowana wcześniejszymi deklaracjami, zadebiutowałam jako tancerka flamenco. Wybrałam to, co można szybko sobie przypomnieć i co wpasuje się w klimat tematyczny imprezy - colombianę. Nogi trochę się trzęsły, trema była ale jakoś poszło. 

Impreza należała do tych, które się będzie wspominać latami, jak choćby tę marokańską sprzed lat.
Potłukła się rekordowa ilość szkła ale to chyba dobrze wróży mieszkańcom, zważywszy, że dom jest młodziutki i jeszcze dobrze nie ochrzczony…
I oby tak dalej kreatywnie w kierunku kolejnych spotkań…

...Ja szczerze mówiąc zostałam zainspirowana muzyką, prezentowaną późniejszą porą przez Miśka i pomyślałam o klimatach lat 80-tych. Elektronicznie zabrzmiał bowiem Marek Biliński czy - tu niespodzianka - Kapitan Nemo ;-)). Może pomysł to niezbyt oryginalny ale niezwykle bogata, różnorodna, czasami kiczowata ale przede wszystkim pociągająca za sentymentalne sznureczki muzyka tych lat, może nas wprowadzić w doskonały nastrój. Kulinarnie bez większych nakładów finansowych, wystarczyłyby przecież bułki i pasztetowa a wszystko przepite Żytnią, tudzież inną czystą wódką. Rano obowiązkowo kefir z butelki ;-))



szusowanie na nartach /Czarna Góra/

Jeszcze pełna pozytywnej energii, przywiezionej z okolic Kotliny Kłodzkiej...
Nasze ferie, wyczekane, wytęsknione... Nie mogę wprost uwierzyć ile mnie ominęło przez te wszystkie lata, kiedy nie jeździłam na nartach. Podczas tego wyjazdu po raz pierwszy czułam niezwykłą radość, jaką dawał mi pęd na policzkach i tak zmrożonych przez lodowate powietrze. Trasy nie najgorzej utrzymane /zwłaszcza rano/, dawały szansę na korzystanie w pełni z uroków stoku Czarnej Góry i Żmijowca. No i co najwspanialsze, brak "dzikiego tłumu", co pozwalało delektować się na miarę swoich możliwości szybką jazdą. 
...Nic jednak nie przebiło naszej wycieczki, którą planowałam mimo początkowych oporów mojej połowy. Czeskie Góry Stołowe zimą to jest to, zwłaszcza że pokazały nam się w pełnej swej krasie. Biel śnieżnych poduch, otulających wszystko dookoła cudownie kontrastowała z mocnym błękitem nieba, no i ten mróz – jakieś -15 stopni, powodujący że każdy krok odbijał się skrzypiącym echem. A skały adrszpaskie wysokie, dostojne, zabawnie kształtne, niekiedy rubaszne odsłoniły się przed nami ku mojemu zaskoczeniu w całości, nawet w górnych partiach, do których wstęp zimą jest na własną odpowiedzialność. Decyzja o zaryzykowaniu i sprawdzeniu dostępności ścieżki była strzałem w dziesiątkę! Przepiękna panorama, efektowne "drabiniaste" podejścia - zwłaszcza dla naszej Pociechy i widok na najbardziej spektakularną, wypiętrzoną część skalnego miasta. Uczta dla oka...

Sudety pewnie jeszcze nie raz mnie zaskoczą i na pewno tam nie omieszkam wrócić z kolejnymi pomysłami -niezależnie od pory roku.