Baraniec

Baraniec

wtorek, 23 marca 2010

Alicja w krainie czarów


Na film Alicja w krainie czarów wybrałam się z tzw. czystą kartą. Nie miałam sposobności oglądać żadnej z wcześniejszej adaptacji, nie czytałam też książki w całości a jedynie w wąskich fragmentach i to całe lata temu. Do kina szłam z mieszanymi uczuciami, trochę pod wpływem opinii zasłyszanych od znajomych, opinii nie do końca ziejących zachwytem.  
Na pewno niezłą rekomendacją powinno być nazwisko reżysera Tima Burtona, po którym można się spodziewać niezłego kina, w którym i obraz i to co budują postaci jest majstersztykiem. Nie da się ukryć - film do arcydzieł nie należy, trudno nawet jego klasę porównać z Edwardem Nożycorękim czy Sokiem z żuka /mam na myśli podobną kategorię/. Jednakże biorąc pod uwagę zarówno mnogość efektów specjalnych, dobry warsztat aktorski i to, że mimo wszystko film się ogląda z przyjemnoscią, nie skazuję go na całkowite potępienie ;-). Myślę, że sztuką jest stworzyć dobre kino familijne dla szerokiej widowni. Można sobie zresztą zadać pytanie, co to znaczy film familijny, od jakiej granicy wiekowej taki film może być przyswajalny, czy wręcz bezpieczny dla dziecięcej psychiki. Szczerze mówiąc zaskoczyła mnie obecność mam i tatusiów z cztero- czy pięcioletnimi maluchami. Dziecko w takim wieku nie ogarnie przecież rozmachu techniki 3D, momentami jest nawet w stanie się mocno przestraszyć, choćby lecącej w jego kierunku filiżanki, o zrozumieniu drugiego dna już nie wspomnę. Jestem jednak przekonana, że mój syn - prawie 9-latek byłby filmem zachwycony.  

Dzieci na pewno odnajdą w nim baśniową krainę, przepięknie odmalowaną przez Burtona. Cóż ekspansywna technika 3D i dość charakterystyczne, śmiałe spojrzenie reżysera połączone w jednym to mieszanka, która musi zachwycić. Cudowne animacje te mroczne i te tętniące kolorowym życiem, jak to w bajkach bywa walka dobra ze złem, dużo magii i dziwacznych wydarzeń... fantastycznie oddane, upersonifikowane postaci zwierzęce, to prosty przepis na sukces. 
Technika trójwymiarowości sprawia jednak, że momentami do filmu wkradają się sztuczności /np. podróż w tunelu/, zachwiane zostają proporcje /zwłaszcza przy szerokich kadrach obejmujących kilka postaci/, są one jednak zrekompensowane przez wspomniane niezwykłe efekty specjalne.  

Co do aktorstwa, niestety dla mnie postać tytułowej Alicji nie jest mocną stroną filmu. Powiedziałabym, że jest wręcz bez wyrazu, nie zachwyca. Nie ukrywam do kina szłam dla Kapelusznika, kreowanego przez Deepa, którego uwielbiam i który aktorsko spisał się bez zarzutu. Jednakże z tą postacią przeżyłam też pewne rozczarowanie. Otóż trzeba zaznaczyć, że film prezentowany jest w dwóch wersjach - z napisami i z dubbingiem. Seans, na którym byłam miał być z definicji oryginalny - liczyłam na to. Niestety nie wiem z jakiego powodu pokazano wersję z dubbingiem. No i... nie ma większego rozczarowania niż patrzeć na ucharakteryzownego, świetnego Deepa słysząc głos... Cezarego Pazury. Trudno uciec od jego charakerystycznego tembru, który kojarzy nam się raczej z mało baśniowymi klimatami. Ogólnie mówiąc pod tym względem klęska. Nie mniej jednak skłamałabym gdybym spisała cały dubbing na straty. Muszę przyznać, że zrobiono w tym temacie kawał niezłej roboty a Katarzyna Figura w roli Czerwonej Królowej jest po prostu obłędna. Jej podkład wspaniale harmonizuje z doskonałą, stworzoną wręcz do takich ról Heleną Bonham Carter. 

Bardzo podobała mi się także rola Białej Królowej, kreowana przez Anne Hathaway, której uroczą metamorfozę pamiętamy z filmu Diabeł ubiera się u Prady. Biała Królowa jest uosobieniem łagodności pod którą ukrywa się nutka szaleństwa. Każdy z nas ma je gdzieś w sobie ukryte...  
Absolutnym faworytem była jednak postać kota z Cheshire, który pojawiał się ni stąd ni zowąd z tym magicznym "pufff", rozbrajając mnie swoim urokiem dystyngowanego wszechmogącego. Nie ukrywam też, że dym wypuszczany z wielką gracją przez gąsienicę Absolema palącego sziszę, niemalże unosił się w powietrzu i odurzał swoim zapachem.  

Alicja w krainie czarów to także film dla starszych, tych którzy dopiero wchodzą w dorosłość ale także i tych, którzy z tą dorosłością zmagają się od lat. Bo czyż nie jest tak, że każdy z nas musi zmierzyć się w swoim życiu z jakimś "smokiem", czyż każdy z nas nie ucieka przed tą walką, nie boi się jej? Uciekamy przed tym tak jak i uciekamy przed własnymi marzeniami, bojąc się czasem podjąć to wyzwanie aby nasze marzenia znalazły się po właściwej stronie lustra.  
Czytając ostatnio książkę Zafona Marina znalazłam myśl, która doskonale ujmuje to w kilku wręcz słowach.  
"...Z czasem wcale nie stajemy się mądrzejsi, stajemy się tylko bardziej tchórzliwi..." /epilog - Oscar Drai/.  
To nasza siła, nasza odwaga, wiara, wsparta przez przyjaciół, życzliwych ludzi, gwarantuje nam sukces przy podjęciu tego wysiłku. Jeśli więc nawet ktoś twierdzi, że w filmie ta głębsza warstwa okazała się nie na tyle głęboka to i tak myślę, że jak się ją chce dostrzec w tym co się widzi na ekranie podczas projekcji fimu i tak się ją dostrzeże. Mnie osobiście prowokuje to tylko do przeczytania książki... 

Pomimo więc pewnych rozczarowań, z kina wyszłam zrelaksowana i ogólnie mówiąc zadowolona. Wspaniale spędziłam czas w pięknie odmalowanym baśniowym świecie, trochę jednak przypominającym ten, w którym żyjemy jeśli tylko dopuścimy do siebie marzenia i wiarę w ich spełnienie.


niedziela, 21 marca 2010

zmruż oczy...

Jest czas by mieć
jest czas by tracić
jest czas by szukać
jest czas zobaczyć

Mieć w górze niebo
w sobie spokój
pod sobą krzesło
a świat gdzieś z boku

Jest czas na słowa
jest czas milczenia
jest czas być w słońcu
jest czas być w cieniu

Mieć ręce pod głową
zmrużone oczy
patrzeć jak życie
się toczy

Jest czas by pytać
jest czas by wiedzieć
jest czas by śnić
jest czas dla Ciebie

Jest czas by wiedzieć
między chwilami
to czego nie ma

a jest ...

tekst piosenki do filmu "Zmruż oczy" ; słowa: Piotr Sokołowski, muzyka: Tomasz Gąssowski, wykonanie: Wojciech Waglewski  

piątek, 19 marca 2010

Marina, Carlos Ruiz Zafon - polecam...


Jeżeli ktoś lubi dzięki książce przenieść się w mroczny, tajemniczy świat, jeżeli uwielbia zaszyć się w lekturze nie mogąc się od niej oderwać, to Marina bez wątpienia do takich książek należy.
Przeczytałam ją po lekturze nieocenionego wprost Cienia wiatru czy Gry anioła. Marina jest powieścią wydaną w Polsce całkiem niedawno. Zafon napisał ją jednak wcześniej , mając niespełna 33 lata, jeszcze zanim pojawiły się wspomniane przeze mnie książki. W przedmowie pisze o niej jako o swojej ulubionej powieści sentymentalnej. 

Bohaterem książki jest Oscar Drai, 15-letni chłopiec, wychowujący się w internacie. Pewnego dnia poznaje on tytułową Marinę, będącą jego rówieśniczką, z którą wspólnie przeżywa niezwykłą, fascynującą wręcz przygodę. Postać tajemniczej damy w czerni , z którą wiąże się symbol czarnego motyla z rozpostartymi skrzydłami, odwiedzającej co miesiąc bezimienny grób na cmentarzu w dzielnicy Sarria, wiedzie ich w kierunku odkrycia elementów nieprawdopodobnej zagadki pełnej cierpienia i okrucieństwa. Jest to zagadka związana z historią życia Michaela Kolvenika, niezwykle inteligentnego lekarza, utalentowanego człowieka, trawionego przez niewyobrażalną pasję… 

Książkę czyta się fantastycznie, nie sposób wręcz się z nią rozstać. Jest pełna nagłych zwrotów akcji, tajemniczych wątków, wspaniałych, niezwykle plastycznych opisów Barcelony. To wszystko sprawia, że aż się chce wsiąść w samolot i ruszyć śladami bohaterów książek Zafona aby odnaleźć się nagle w dzielnicach pełnych starych, opuszczonych willi, otoczonych zapuszczonymi ogrodami, w których drzemie smak dawnego bogatego życia. Szczerze mówiąc to właśnie te opisy, osadzenie powieści w Barcelonie i wyłaniająca się zewsząd tajemnica, sprawia że każdą z nich czyta się jakby stanowiła element jednego wielkiego dzieła z rozbudowanymi wątkami. Podejrzewam, że znajdą się tacy, którzy stwierdzą wprost, iż Zafon pisze jedną i tą samą książkę. Istotnie można odnieść takie wrażenie, ale jest ono zdecydowanie zrekompensowane przez uczucie dobrze spędzonego czasu w towarzystwie bohaterów tych powieści.

Marina nie jest książką lekką, jej mocną stroną jest to, że daje do myślenia, że każe się zastanowić, zadumać nad życiem, odsłaniającym zarówno piękne strony miłości, młodości ale i cierpienia, tego co każdego z nas czeka. 
Niezwykła nie tylko dla tej powieści jest mnogość skłaniających do zatrzymania się na chwilę myśli. Oto kilka z nich…

Porażkę łatwiej przełknąć w milczeniu. /Rozdział 4 - Óscar Drai/

Wspominamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło. / Epilog – Marina/

Dopóki nie zrozumiesz śmierci, nie zrozumiesz życia. /Rozdział 4 – Marina/

Życie obdarza każdego z nas rzadkimi chwilami czystego szczęścia. Czasami trwa ono kilka dni, lub tygodni, czasami kilka lat. Zależy, co jest nam pisane. Pamięć o tych chwilach nie opuszcza nas nigdy, przeistaczając się w krainę wspomnień, do której daremnie usiłujemy przez całe życie powrócić. / Rozdział 22 - Michal Kolvenik/


Polecam lekturę tej książki z przyjemnością. A wszystkim, którzy nie czytali innych powieści Carlosa Ruiza Zafona odsyłam do obowiązkowego zapoznania się z Cieniem wiatru czy Grą anioła.



z humorem ukłon w stronę płci pięknej...

A mówią, że Szwedzi to zimna krew... nic bardziej mylnego...
Dla wszystkich wielbicielek męskich pośladków ;-)
fragment szwedzkiego "Mam talent" 

czwartek, 18 marca 2010

wiosenne porządki inaczej...

Nadciąga wiosenne tsunami, z chęcią ogarnięcia domu po zimie, z przedświątecznym zawirowaniem i niestety z otępieniem, które nazywamy przesileniem. Tak jak wkroczenie w nowy rok sprzyja planowaniu, mającym wnieść jakiś powiew zmian w życiu, tak i wiosna jest ku temu dobrym momentem. Co prawda nauczona przez lata, już dawno odpuściłam sobie czynienie jakichkolwiek postanowień, nie mniej jednak idzie wiosna, może to i pora na mały remanent.
Nie mam na szczęście ambitnych zapędów w kierunku natychmiastowego sięgnięcia po szmatę i rzucania się w wir mycia okien, wygrzebywania spod mebli zadomowionych „kurzokotów”, wyjmowania z szafek szkła i poddawania go obróbce wodnej, tylko po to by ujrzeć na ich gładkiej powierzchni lśniący blask. Ten czas wolałbym wykorzystać na robienie porządków w swoim życiu aby jeszcze bardziej się nim cieszyć.
Zakwitła więc niczym wiosenny pączek potrzeba małej metamorfozy, narzucenia sobie samodyscypliny. A jako, że żyję pod jednym dachem w parze, wiele dałabym aby ten wysiłek podjąć wspólnie. Przede wszystkim odnaleźć uśmiech i zrzucić w moich relacjach damsko-męskich płaszcz zrzędliwej baby. Odwiesić gdzieś na bok pretensje, pewnie mocno wygórowane oczekiwania często bez szans na realizację.
Bo tak to już z nami kobietami jest, żyjemy z mężczyzną, często snując wyobrażenia o tym jak by to mogło być jeszcze cudowniej. Zapominamy przy tym, co tak naprawdę sprawiło, że w tym wielkim maglu odnaleźliśmy się kiedyś i postanowiliśmy żyć razem. Oczekujemy więcej i więcej, oczekujemy totalnej wszechstronności począwszy od szacunku, miłości okazywanej w czułych, ciepłych gestach, potrzebujemy pomocy w kuchni przy obieraniu jarzyn na zupę, wkręceniu śrubki w rozklekotaną patelnię, supermena w sypialni i cudownie by jeszcze było gdyby tak nasz luby zajął się dzieckiem gdy mamy ochotę w spokoju poczytać, popijając z wolna popołudniową kawę.
I tak rosną te oczekiwania, rodząc proporcjonalnie malutkie, małe, większe rozczarowania. A jak już coś nie tak w tej całej układance, uruchamiamy system roszczeń, że to niby my tylko z tymi siatami biegamy, że z pracy wracamy w biegu aby jeszcze dziecko odebrać ze szkoły i aby jeszcze było mało trzeba obiad od a do z ugotować - ba, wcześniej wykoncypować co by to ewentualnie mogło być. Już o innych przyjemnościach jak choćby góra prasowania czy siedzenie nad lekcjami z pociechą, nie wspomnę.
A że to wszystko na tej naszej głowie więc nie wytrzymujemy w końcu i wylewamy cały swój lament, często nie w takiej formie jaką jest w stanie przyswoić nasza połowa.
Może trzeba się jednak w porę ugryźć w język, policzyć dwadzieścia baranów i uznać, że tak źle chyba nie jest, że ma się odpowiedzialnego, czułego, troskliwego partnera, który i zupę ugotuje jak trzeba, odprowadzi dziecko do szkoły, zajmie się nim podczas gdy my kobiety akurat mamy wizję babskiego wypadu na piwo i pogaduchy, który wysprząta mieszkanie i pojedzie zrobić zakupy do znienawidzonego hipermarketu. Cóż, że to my kobiety od lat inicjujemy większość atrakcji w postaci wspólnych wyjazdów, romantycznych wieczorów, wypadów do kina czy teatru to już pewnie tak zostanie i trzeba się z tym pogodzić.
Myślę więc, że ta wiosna będzie czasem na przemyślenie paru spraw, od których zależy nasza „doskonałość”, że narzekanie zdecydowanie należy uznać jako całkowicie niepotrzebną stratę czasu i zamienić je na pytania
momentami oczekujące na zaskakujące odpowiedzi.
Zapowiada się niezwykle imponująca w różne wydarzenia wiosna, więc tym bardziej trzeba się zabrać za „domowe porządki”. ;-))

niedziela, 14 marca 2010

sezon narciarski 2009/2010 czas zamknąć...

Nie ma nic gorszego niż powrót do Krakowa, tonącego w strugach deszczu i brudnych szarościach rozpoczynającego się przedwiośnia. Tym bardziej, że wróciłam z zamykającego ten sezon narciarski pobytu w Tatrach, w których dla odmiany króluje bajeczna wręcz zima.
Jeszcze wczoraj rano nic nie zapowiadało mających nastąpić opadów śniegu. Wyjechaliśmy z Zakopanego z myślą spędzenia kilku godzin na Chopoku. W miarę jednak jak oddalaliśmy się od stolicy Tatr, pogoda zaczęła się totalnie zmieniać. Przejeżdżając przez Oravice całkiem spontanicznie zdecydowaliśmy  się na zmianę planów i resztę dnia spędzilismy właśnie na oravickim stoku. 
To w sumie przykre, że mając do dyspozycji niemalże identyczne warunki pogodowe, decydujemy się wybierać ośrodki narciarskie na Słowacji. W Polsce wciąż odstrasza tłum ludzi a co się z tym wiąże kolejki do wyciągów, mała różnorodność na stokach – z reguły jest to jedna lub dwie trasy zjazdowe. Zupełnie inaczej wygląda to na Słowacji. W Oravicach np. panował umiarkowany ruch, stoki dobrze przygotowane, nastawione bardziej na rodzinne szusowanie. Do tego wszystkiego dodać należy stosunkowo niedużą cenę, porównywalną do naszych realiów. Jedynym mankamentem był fakt, że nie wszystkie trasy były akurat otwarte. Nie przeszkadzało mi to jednak wyszaleć się przez kilka godzin. Zjeżdżając na bardziej stromych fragmentach chciałam się wręcz czuć jak Lindsey Vonn ;-)) To właśnie takie chwile pozwalają mi wywiać z głowy choć na krótki czas różne smutki i rozterki.
Czego żałuję? Żałuję, że nie wzięliśmy strojów kąpielowych, ponieważ tuż obok stoku oddano do dyspozycji baseny z ciepłymi źródłami, w tym także na zewnątrz obiektu.  Korzystając ze skipasów można liczyć na zniżki przy wejściu.
Myślę, że na ten stok jeszcze wrócimy, łącząc jazdę na nartach z taplaniem się w ciepłej wodzie.
Wracając z Oravicy mijaliśmy jeszcze jeden ośrodek, który wabił ceną skipasów – niestety zmęczenie skutecznie zniechęciło nas nawet do sprawdzenia co warte jest to miejsce. To Vitanova, całkiem blisko Chochołowa.
... A w drodze powrotnej do Zakopanego wtapialiśmy się w zimową aurę. Wszędzie dookoła biel we wszystkich możliwych odcieniach. Śnieg padał chyba całą noc, bo rano wszystko spoczywało pod prawie 30cm pierzyną.   
To właśnie padający śnieg i wiatr spowodował, że rano ambitne plany poszły precz a my wybraliśmy łagodne zjazdy w Małym Cichym. Niestety to o czym wspomniałam, czyli masa ludzi i nie najlepsza aura wygoniły nas już po ponad trzech godzinach. 
Zapach dymu, unoszącego się z kominów pobliskich domostw, przywołał jednak miłe wspomnienia z licealno-studenckiej młodości i częstych wyjazdów w góry w owych czasach …
Na koniec dwa słowa o góralskiej kuchni. Wracając do Krakowa zajrzeliśmy do przydrożnej karczmy w Białce Tatrzańskiej. Zawsze wydawało mi się, że w restauracjach powinno się uwzględniać porcje dla kobiet i mężczyzn, albo jeżeli już trzymamy się równouprawnienia, miła byłaby możliwość wyboru połówki porcji. To co jednak zobaczyłam na talerzu pod hasłem „placek po zbójnicku”, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zupełnie nie przesadzając na owalnym talerzu jakieś 25x15cm widniało danie złożone z dwóch ogromnych placków ziemniaczanych, przełożonych sosem mięsnym, w całości pokrywających ten talerz. Całość jakieś 4cm wysokości i wspomniany już wcześniej rozmiar w osi długiej i krótkiej talerza. Nie dałam rady nawet połowie. ;-)))
Tak więc mija połowa marca… Czas na schowanie nart i radosne oczekiwanie na ciepłe powiewy wiosny. 

piątek, 12 marca 2010

orientalnie... wątek zamykający


Na podstawie książki „Wyznania gejszy” napisano scenariusz i w 2005r. wyprodukowano film pod tym samym tytułem. Jak to z adaptacjami bywa, nie przystają do rozmachu książkowego, zawsze film skazany jest na pewne skróty, jednak w moim odczuciu jest on zrealizowany w odpowiednich proporcjach i tempie. Nie sposób nie wspomnieć o przepięknej wizualnej oprawie tej produkcji, co sprawia że jest on bardziej autentyczny a w połączeniu z muzyką czuje się wręcz wiśniowy koloryt. Z jednej strony bajkowy wręcz świat ogrodów pełnych tańczących płatków kwiatów wiśni, przepięknych kimon, które są wręcz dziełami sztuki, niezwykłych fryzur i makijaży, z drugiej zaś wszystko to osadzone jest w Kioto lat 30-tych z jego brudem i tłokiem. Mocne podrysowanie klimatu daje duża ilość nocnych ujęć, najczęściej w deszczu.

Jest kilka scen, które obrazują całkiem interesująco przynajmniej namiastkę tego co można wyobrazić sobie czytając książkę.
I jest w filmie scena, która mnie osobiście na moment sparaliżowała, dodam że koniecznie do obejrzenia na dużym kinowym ekranie - niestety oglądając DVD nie ma już tego efektu. To scena widowiskowego tańca Sayouri w teatrze Kaburenjo, zaprezentowanego przed jej mizuage /utratą dziewictwa/. Jest tu co prawda pewna nieścisłość ponieważ w powieści taniec ten wykonuje "starsza siostra" Sayouri - Mameha. W dodatku zupełnie inaczej odbiera się oprawę kolorystyczną, przemykając między linijkami tekstu a zupełnie innymi barwami posłużono się w filmie. Nie mniej jednak efekt jest piorunujący.
Właściwie kilka minut bardzo charakterystycznego układu…, ale powłóczyste zwiewne kimono, niewyobrażalnie wysokie koturny, gesty, ruch, kolorystyka tworzą w zetknięciu ze świetną muzyką Johna Williamsa coś niepowtarzalnego. Oglądając tę scenę miałam autentyczne łzy w oczach i prawie wstrzymany oddech. Szukam tych emocji podczas kolejnego oglądania filmu ale tak jak wspomniałam na DVD jest to absolutnie nie do powtórzenia.
A na koniec jeszcze ostatni fragment powieści, w którym opisany został sposób wykonywania makijażu przez gejszę /konkretnie przez Hatsumomo/.
„… Odwróciła się do lusterka i … otworzyła słoiczek z bladożółtym kremem. Pewnie nie uwierzysz, gdy powiem, że mazidło robiono ze słowiczych odchodów. Naprawdę tak było. Gejsze smarowały nim twarz bo wierzyły, że dobrze działa na cerę. Z drugiej strony było to tak drogie , że Hatsumomo tylko musnęła skórę wokół ust i oczu. Potem oderwała kawałek wosku, zmiękczyła go w palcach i wtarła w szyję, policzki i między piersiami. Starannie oczyściła ręce szmatką, zmoczyła wodą płaski pędzelek i zaczęła rozrabiać puder. Śnieżnobiałą pastą pomalowała twarz i szyję, zostawiając nietknięte miejsca przy oczach ustach i nosie. Jej oblicze przypominało teraz dziecięca maską wyciętą z grubego papieru. Hatsumomo zwilżyła kolejny pędzel i rozmazała krawędzie bieli. Była wprost przeraźliwie biała, jak demon... Teraz rozpuściła w wodzie odrobinę barwnika i nadała policzkom lekko różowy odcień.. Skończyła nakładanie różu lecz wciąż miała bezbarwne brwi i usta. Przerwała pracę i poprosiła Ciocię żeby położyła jej puder na karku. Tu muszę coś powiedzieć o japońskich karkach. Otóż Japończycy –prawie wszyscy - traktują kobiecą szyję z takim samym uwielbieniem, z jakim na Zachodzie traktuje się nogi. Kołnierz kimona gejszy jest rozchylony z tyłu tak szeroko, że widać górne kręgi pleców. Swoisty wabik jak minispódniczka w Paryżu. Ciocia na karku Hatsumomo wymalowała wzór zwany sambon-ashi, „trzy stopy”. To niezwykle ciekawy sposób makijażu, wywołujący wrażenie że patrzysz na skórę szyi przez oczka cienkiej białej siatki. Dopiero później zrozumiałam jak silnie działa to na mężczyzn ; niczym kobieta zerkająca przez palce. Po prawdzie każda gejsza zostawia wąski pasek gołej skóry tuż pod linią włosów. Dzięki temu jej biała twarz nabiera jeszcze bardziej sztucznego wyrazu, niczym maska z teatru, no a mężczyźni aż płoną z ciekawości co się kryje za takim parawanem. ..
Hatsumomo przyklękła przed toaletką i sięgnęła po maleńkie puzderko z pomadką. Nakładała ją na usta pędzelkiem. Ówczesna moda nakazywała górną wargę pozostawić bezbarwną, tak aby dolna wydawała się pełniejsza. Na koniec wzięła gałązkę paulowni, podpaliła ją z jednego końca, potrzymała przez parę sekund i zdmuchnęła ogień. Zdusiła żar palcami, wróciła do lusterka i węgielkiem podkreśliła brwi. Miały teraz cudownie szary odcień...” 
/Arthur Golden "Wyznania gejszy"/





orientalnie... - rzecz o fryzurze

Kontynuując rozpoczęty wątek tematycznie związany z przygotowywaniem gejszy do wyjścia, dzisiaj krótki fragment poświęcony czesaniu i układaniu fryzury. Dodam tylko, że poniższy tekst odnosi sie do fryzur typowych dla młodych gejsz, te starsze mogły sobie pozwolić na znacznie większą swobodę i przede wszystkim prostotę.  Dla bardziej drążących temat polecam link
"… Fryzjer posadził mnie przy dużym zlewie i to w takiej pozycji, jakby chciał mi odrąbać głowę. Potem wylał na mnie kubeł ciepłej wody i namydlił mi włosy. „Namydlił” to za mało – orcował mnie paluchami niczym pługiem ziemię. Po latach zrozumiałam dlaczego. Niemal wszystkie gejsze miały łupież…
Gdy już skończył drapanie, posadził mnie na macie i zaczął czesać drewnianym grzebieniem … wreszcie uznał ze pozbył się wszystkich kołtunów i wtarł mi we włosy olejek kameliowy, nadając w ten sposób przepiękny połysk. Już myślałam, że najgorsze minęło kiedy wziął do ręki kawałek wosku. W tym wypadku poznać cywilizowaną naturę człowieka. Dziewczyna w czasie tortur najzwyczajniej siedzi, czasem tylko z cicha pochlipując pod nosem. Pies na jej miejscu przegryzłby ci dłoń na wylot. Gdy już woskowanie dobiegło końca , fryzjer rozczesał mi włosy z czoła, a resztę zebrał w ciężki kok, jak poduszka do igieł, na czubku głowy. Kok oglądany z tyłu wyglądał jak przecięty i stąd się brała nazwa „pękniętej brzoskwini”.
Kok nazywany przeze mnie „poduszką do igieł” jest wiązany dosyć szeroką wstążką, którą z tyłu bardzo dobrze widać, właśnie we wspomnianym „pęknięciu”. Wstążka może mieć dowolną barwę, lecz u młodej gejszy na pewnym etapie życia , zawsze bywa czerwona.
- Większość tych niewinnych dziewcząt nawet nie podejrzewa , jak ich włosy działają na wyobraźnię mężczyzn – usłyszałam pewnej nocy. – Pomyśl tylko … idziesz sobie ulicą, a przed tobą młodziutka gejsza. Chodzą ci po głowie rozmaite świństwa, które mógłbyś z nią robić… i patrzysz na ów brzoskwiniowy kok, podkreślony czerwoną strugą. Co ci to przypomina?
Każda młoda gejsza początkowo z dumą obnosi nową fryzurę, lecz potem przez trzy cztery dni , klnie w duchu na czym świat stoi. Jest bowiem zmęczona długotrwałym czesaniem, rzuci się tak jak dawniej na futon , żeby zasnąć, rano wstanie z płaskim naleśnikiem na głowie. A to oznacza nową wizytę u fryzjera. Z tego właśnie powodu musi się nauczyć innego sposobu spania. Zamiast zwykłej poduszki korzysta z … takamakura. Z grubsza biorąc jest to drewniany klocek pod szyję. Może być wyściełany woreczkiem z plewami pszenicy lecz i tak taki wypoczynek na nim przypomina mi spanie na kamieniu. Leżysz na materacu z głową wiszącą w powietrzu i wszystko niby dobrze dopóki nie zaśniesz. Rano widzisz, że głowa i tak ci opadła i że kok masz płaski, jak bez takakmakura…”
/Arthur Golden "Wyznania gejszy"/
Pozostaje tylko cieszyć się, że żyjemy w czasach kiedy moda nie narzuca nam kobietom takiego eksperymentowania z włosami. Stawia się na dobre strzyżenie, odpowiednie kosmetyki - pełną naturalność. No chyba że są wśród nas indywidualności, które z włosów są w stanie zrobić dzieło sztuki lub czasem niestety jego tanią imitację.
I pomysleć, że jeszcze całkiem niedawno nasze mamy obowiązkowo skazywały się niezależnie od długości włosów na poranny tapir z niewyobrażalną wręcz ilością lakieru a całość uzupełniał mocny makijaż z obowiązkową wręcz kreską na górnej powiece i spódniczka  mini. 

czwartek, 11 marca 2010

zachwycona orientem...

Mam taki zwyczaj wracania do swoich ulubionych książek...
Tym razem wróciłam do książki Arthura Goldena "Wyznania gejszy", książki, którą pierwszy raz przeczytałam jakieś 5 lat temu. Ponieważ tkwi gdzieś we mnie umiłowanie do orientu, nie dziwi fakt zagłębiania się w literaturze związanej z tą tematyką.
W książce zamknięta jest nie tylko historia młodej dziewczynki, która zostaje sprzedana do domu gejsz w Kioto, okręgu Gion, a która z zubożałej chłopki przeistacza się w niezwykłej urody gejszę Sayuri. Książka jest bogatym studium kultury japońskiej, ilustrującym proces przygotowywania dziewczynek do tej trudnej roli. Są tu również zawarte opisy różnych zwyczajów, związanych między innymi z ubieraniem się, kształceniem itp.
Ponieważ są to tak odległe nam rewiry, niektórym zupełnie nie znane, pozwolę sobie na zamieszczanie fragmentów, które uchylą rąbka tajemnicy.

Otóż niektórzy mogą kojarzyć gejsze jako wyrafinowane kobiety lekkich obyczajów. Nic bardziej mylnego. Słowo gejsza jest splotem dwóch ideogramów: "gei" oznacza sztukę, "sha" to człowiek. Gejsze są więc starannie wyedukowanymi artystkami, mistrzyniami w sztuce tańca, śpiewu, konwersacji. Gejsza odbiera również staranne wykształcenie w sztukach gry na tradycyjnych instrumentach japońskich, na przykład shamisenie - trzystrunowym instrumencie szarpanym, bębenku, zwanym tsutsumi czy japońskim flecie, zwanym fue. Gejsze zajmują się też kaligrafią, ikebaną i innymi sztukami. 
Mówi się, że gejsze sprzedają nie seks lecz fantazję. Ich rolą jest „bycie króliczkiem, którego można gonić, ale (raczej) nie można złapać.”

Chiałabym zacząć od fragmentu książki, w którym przedstawiony jest opis stroju gejszy, przygotowanej do pierwszej prezentacji i do ceremonii zaślubin ze starszą siostrą (doświadczoną gejszą).
"... Dziewczęta noszą bogatszy strój niż kobiety, bardziej wzorzysty, kolorowy i z dużo dłuższym obi. Dorosłe gejsze wiążą obi w węzeł ze względu na kształt zwany "bębnem", do którego nie trzeba zbyt wiele matriału. Dziewczęta poniżej dwudziestego roku życia noszą pas w okazalszy sposób. W wypadku młodej gejszy jest to prawdziwy pokaz - tak zwane darari-obi, czyli "zwisające obi", zawiązane niemal na łopatkach z końcami zwieszonymi do samej ziemi. Bez względu na to jak jasne jest kimono, obi powinno by jaśniejsze. Młoda gejsza na ulicy przyciąga wzrok nie tyle strojem ile właśnie przepięknym, rozkołysanym obi. Oglądanej z tyłu widać kimono tylko na ramionach i bokach... To nie długość obi jest najwiekszym utrudnieniem, ale waga, gdyż zazwyczaj utkany jest z najprzedniejszego brokatu. Ciężko go wnieść po schodach a co dopiero nosić. Kimono też jest potwornie ciężkie z długimi, zwisającymi rękawami. Dół takiego rękawa tworzy coś w rodzaju kieszeni. Nazywamy to furi. W kimonie młodej gejszy furi prawie dosięga ziemi. Łatwo na nie nadepnąć, na przykład podczas tańca, dlatego przed występem należy je kilkakroć owinąć wokół przedramienia. Pewien znany profesor z uniwersytetu w Kioto powiedział kiedyś, mocno już pijany:
- Wśród przyrodników panuje pogląd, że najbardziej barwnym przedstawicielem naczelnych jest mandryl z Afryki Środkowej. Bzdura... Nie widzieli młodej gejszy z Gion!..." 
/Arthur Golden "Wyznania gejszy"/


Ubiór to tylko przedsmak całej ceremonii szykowania się gejszy do wyjścia. Na uwagę zasługuje również opis przygotowywania fryzury i makijażu ale o tym w kolejnych odsłonach... ;-) 




środa, 10 marca 2010

idzie wiosna i moda na odchudzanie...

Zbliża się wiosna a na portalach internetowych co rusz slogany w stylu: „odchudzaj się na wiosnę”, ”walcz z nadwagą”, „wiosna=odchudzanie” itp. 
Z premedytacją omijam szerokim łukiem tego typu hasła, nie znoszę ich, mobilizują nas tylko na chwilę by wpędzić w niepotrzebne rozczarowania. Bo co rozumiemy przez słowo odchudzanie? Powrót do wymarzonej sylwetki? Pozbycie się nadwagi, która została nabyta najczęściej przez nasze własne zaniedbania? Odchudzanie zwykle kojarzy się nam z drastycznymi, nieludzkimi, bezlitosnymi dietami, z wymuszanym na sobie wysiłkiem na siłowni albo podczas aerobiku. Wiem to, bo przerabiałam te klimaty wiele razy, wiele lat temu, próbując dążyć do wyimaginowanego 36. Dopóki jeszcze widziałam szybkie efekty, czułam sens tego wszystkiego ale w miarę upływu czasu bywa z tym trudniej… 
Na szczęście wraz z upływem lat i pod tym względem nabywamy mądrości życiowej.
Aby zmierzyć się z szukaniem sposobu na akceptowalną przez siebie sylwetkę /nie mylić z wymarzoną – to pojęcie abstrakcyjne/, trzeba najnormalniej w świecie zrobić mały remanent w swojej głowie, zmienić choć trochę przyzwyczajenia, stworzyć swój własny model z odpowiednimi proporcjami na ruch i właściwe odżywianie. Moja własna recepta – ruch przede wszystkim. Nie ma sensu odmawianie sobie ciastka do kawy, zwłaszcza jeżeli to po prostu lubimy, katować się niejedząc swoich ulubionych dań /to niestety wszystkie te, które szokują albo ilością węglowodanów albo te, które tworzą wszystkie zakazane żywieniowe kombinacje/. Nie wprowadzam więc już żadnych diet. Staram się jeść mniej, nie odmawiając sobie jedzenia, które lubię. Od lat nie używam cukru do kawy czy herbaty… a życie osładzam sobie wspomnianym ciastkiem lub lodami. Od jesieni więcej się ruszam, uprawiając - może nie w 100% regularnie - marszobiegi a od niedawna przerzuciłam się z powrotem na komunikację miejską, bo aby dojść na przystanek lub odprowadzić dziecko do szkoły muszę chcąc nie chcąc trochę pospacerować.  

Nie mam sylwetki top modelki, nigdy takiej nie miałam i nie będę miała ale mimo wszystko staram się uśmiechać do siebie w lustrze i korzystać z potencjału jaki daje mi obecnie mój wiek. Nie przeszkadza mi to też cieszyć się każdym męskim spojrzeniem w moim kierunku.  


A wiosny szukam w promieniach słońca, które przebijają się przez nagie jeszcze gałęzie drzew, w tych pierwszych powiewach, niosących zapach mokrej ziemi, w żonkilach przyniesionych przez mojego męża, rozświetlających mój dom... 


...

...znaleźć równowagę pomiędzy sobą jako rozhukanym potokiem, raz po raz płynącym nowym korytem a sobą jako kamieniem, zamarłym w pierwotnym kształcie...

poniedziałek, 8 marca 2010

zimowy smakołyk - muffin czekoladowy z żurawiną

Ponieważ zima nas nie opuszcza a z zimą kojarzy mi się czekolada, upiekłam ulubione czekoladowe muffiny. Jako że podczas ostatniego pieczenia nie zużyłam całej żurawiny, z przyjemnością dodałam ją do ciasta.
Przepis na muffiny czekoladowe, pochodzący z mojej magicznej muffinowej księgi jest banalny.
A oto i przepis:
3 łyżki masła
60-80g gorzkiej czekolady /ja od lat kupuję wedlowską/
200g mąki
100g cukru + cukier waniliowy
2 czubate łyżki kakao
2 łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
szczypta soli
2 jajka
150ml mleka

Zasada jest prosta. Tradycyjnie mieszamy suche składniki tj: mąkę cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia, sodę sól i kakao. Oddzielne zaś łączymy mleko z jajkami i roztopionym masłem. Następnie wlewamy płynną masę do części suchej i mieszamy /ja miksuję bez wielkiego pietyzmu na niskich obrotach/. Na koniec dodajemy "smaczki" w postaci posiekanej czekolady. Jeśli ponosi nas fantazja można dodać np. żurawinę /co tym razem uczyniłam/, czy posiekane orzechy, migdały, kandyzowane owoce.
Powstałą masę nakładamy łyżką
do
3/4 wysokości foremek, wyłożonych bibułkami i pieczemy około 25 minut w temperaturze 180 stopni. Całość po wyjęciu można dowolnie dekorować. Najprostszym wariantem jest roztopiona gotowa czekolada. Polecam czekoladę mleczną z orzechami laskowymi /Alpen Gold/ - generalnie ciężko trafić na taką, gdzie orzechy są drobno posiekane.

Muffinki najlepiej smakują tego samego dnia. Są niezwykle aromatyczne, apetyczne, rozpływające się wprost w ustach. Ich atut to wyrafinowana PROSTOTA. Do dnia następnego najlepiej je przechowywać pod przykryciem.



Gwarantuję męskie uwielbienie dla tych ciastek, damskie niestety też. O dziwo wyraża je również mój syn, którego do zjedzenia słodkiego wołami trzeba ciągnąć.
W tym wypadku trzeba go raczej od muffinków odciągać ;-))

sobota, 6 marca 2010

już wkrótce jedyny koncert Marizy w Polsce...

Całkiem niedawno pisałam o mojej fascynacji fado. Wspominałam wtedy o wybitnej i wyjątkowej przedstawicielce tego nurtu - Marizie. Nie wiedziałam jeszcze, że w jej planach koncertowych jest przyjazd do Polski. Otóż okazuje się, że 29 maja 2010r.  Mariza wystąpi w jedynym koncercie w Hali Stulecia we Wrocławiu. 
Bilety na to z pewnością niezwykłe wydarzenie, są już w sprzedaży /ceny: 200,160,120,90 i 60zł/.

O ile tylko moje plany zawodowe nie nabiorą większych rumieńców, postaram się zrobić wszystko aby na koncert ów pojechać, zwłaszcza że w temacie koncertów wrocławskich zrodziła się już pewna tradycja ;-)). Do dziś mam jeszcze w pamięci koncert Diany Krall, który odbył się w ramach Wrocławskiego Festiwalu "Jazz nad Odrą" w marcu 2008r. 

Wszystkim, którzy lubią wgłębiać się w zakamarki muzyczne i delektować się pięknem barwy głosu, budzącego tak niesamowite emocje, szczerze polecam posłuchanie i obejrzenie /to abslutnie nierozłączne w tym przypadku/ portugalskiej gwiazdy fado - Marizy.


piątek, 5 marca 2010

urok chińskiej gry Mahjong...

Od jakiegoś czasu karmię się marzeniem zakupu oryginalnej gry Mahjong ale nie takiej, której wersję zainstalowałam na komputerze aby w wolnej chwili trochę sobie poklikać. Marzy mi się prawdziwa gra dla czterech osób z wykorzystaniem klocków, które można ująć w dłoni, poukładać...
Trudno się też dziwić, coraz częściej bowiem zdarza się, że umawiamy się z przyjaciółmi specjalnie po to aby posiedzieć przy stole i pograć. Gramy w scrabble, ale od niedawna dużym powodzeniem cieszą się również karty. Nie ukrywam, że chciałabym aby do tych naszych rozgrywek dołączył Mahjong.
Te marzenia podsyciły sceny z filmu Anga Lee „Ostrożnie pożądanie”, który niecałe dwa lata temu miałam okazję oglądać w kinie. Film jest sprawnie opowiedzianą  historią, wymykającą się definicji romansu choć o romansie traktującą, historią wkomponowaną w Szanghaj lat 30-tych ubiegłego wieku, okupowany przez Japończyków. Wojna, miłość, pożądanie, seks - momentami dość drapieżny - układają się w różne kombinacje, przypominając reguły chińskiej gry Mahjong. To właśnie sensualny klimat filmu i sceny towarzyskich spotkań pań, grających w Mahjong, bardzo pobudziły moją wyobraźnię i coraz mocniej skłaniają do przemyślenia sprawy zakupu klocków.
Przyjrzałam się regułom tej gry. Nie jest tak prosta jak ta, w którą się gra klikając myszką w odpowiednie pary klocków. Oryginalny, towarzyski Mahjong jest bardziej skomplikowany ale też niezwykle wyrafinowany. Intrygujące są nazwy klocków, właściwie kamieni. Są bowiem kamienie symbolizujące wiatry /zachodni, wschodni, północny i południowy/, są również kamienie oznaczające smoki /biały, czerwony i zielony/. Wsród kamieni nie biorących czynnego udziału w grze są także po cztery w odpowiednim kolorze, przedstawiające kwiaty i pory roku. Rozpisywanie się szerzej na ten temat jest bezcelowe, zwłaszcza że reguły można znaleźć w sieci.
Zrobiłam też wstępny rekonesans, dotyczący potencjalnego zakupu Mahjong. Oryginalne klocki zapakowane w gustowny kuferek są dość drogie – koszt w granicach 300zł. Można jednak kupić tańszy odpowiednik, równie elegancki a już w cenie do 150zł. Jaka szkoda, że wyczerpałam już limit przypadających w najbliższym czasie urodzin, imienin i innych okazji, związanych z przyjmowaniem prezentów ;-)). 
Jak jednak mówi stare, znane porzekadło - „Co się odwlecze to nie uciecze”. Jest więc "bat" na szybsze zamknięcie tematu związanego z pisaniem pracy i jej obroną aby z przyjemnością zagłębić się w lekturze instrukcji do gry. Wtedy też najpewniej pojawi się silniejszy bodziec do zrobienia małych oszczędności na obowiązkowy zakup Mahjong.
No i polecam tę stronę http://www.mahjongmuseum.com...

wtorek, 2 marca 2010

róża...

Po x latach wróciłam do jednej z moich ulubionych książek. W "Małym Księciu" Antoine de Saint-Exupery jest kilka najprostszych prawd na świecie, prawd uniwersalnych, prawd które dają siłę...
Oto jeden z moich ulubionych fragmentów...
"...Mały książę poszedł przywitać się z różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej wartości... nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyście nikogo...
Nie można dla was poświęcić życia. Oczywiście moja róża wydawałby się zwykłemu przechodniowi podobna do was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie razem, ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest moją różą..."
z egzemplarza, który jest moim równolatkiem ;-)

poniedziałek, 1 marca 2010

27 lutego 2010r. - złoto w Vancouver

...Justyna!... królewicz to dzisiaj medal, ale nie jak w bajce królewicz po ciebie, tylko ty musisz po tego królewicza z bajki biec...
- fragment komentarza mistrza mikrofonu komentatorskiego Tomasza Zimocha.

Wspaniałe ukoronowanie tych igrzysk - złoty medal dla Justyny Kowalczyk w biegu na 30km. Co za wrażenia i emocje...

podwodny, balonowy świat w Teresinie

Wczoraj podczas oglądania wieczornych wiadomości w telewizji urzekł mnie niezwykły projekt - "Podwodny świat" z ... balonów. Szkoda, bo w sieci nie znalazłam nic na ten temat, z wyjątkiem jedynej strony, która bardziej informuje o szkoleniach, związanych z dekoracjami balonowymi i z przygotowaniami do realizacji w/w przedsięwzięcia. Są tam jednak imponujące przykłady niektórych elementów. Zapewniam, że całość tworzy coś doprawdy niepowtarzalnego. Około 100 tys. balonów różnych kształtów, kolorów połączono, skręcono, splątano w cudowne kontrukcje przedstawiające ośmiornice, koralowce, batyskafy, różnego rodzaju faunę i florę. Wszystko to na powierzchni 600 metrów kwadratowych.
Aż dziwię się, że na oficjalnej stronie Teresina nie ma żadnej wzmianki na ten temat.