Baraniec

Baraniec

sobota, 29 czerwca 2019

Znów na pięcie "włoskiego buta" - Apulia dzień pierwszy


Zza okna wlewa się żar, od kilku dni Europa tonie w tropikalnym skwarze.
I pomyśleć, że jeszcze tydzień temu, o podobnej porze mknęliśmy w cieniu gargańskich drzewostanów.

Szczęśliwie, od jakiegoś czasu, Bari z Krakowem skomunikowane jest poprzez tanie latanie Ryanairem. Nasza podróż zaczyna się właściwie spod domu i w niespełna 30 minut, korzystając z komunikacji miejskiej docieramy na dworzec główny, a z niego w jeszcze krótszym czasie dostajemy się pociągiem na lotnisko. Tak wygodne i przede wszystkim terminowe połączenie pozwala nam oszczędzić czas spędzony pod bramką.

Bari wita nas w samo południe piękną słoneczną pogodą. Jeszcze tylko chwila i rozpocznie się nasza włoska przygoda…
I tu mała dygresja…. Przed naszą podróżą najbardziej obawiałam się wynajmu samochodu - to jeden z tematów, wywołujących niemałe emocje, o którym krążą już chyba mity. Do dziś nie pojmuję zawiłości związanych z depozytem i wkładem własnym. Samochód wynajęliśmy tradycyjnie przez Rentalcar. Myślę, że warto to zrobić nieco wcześniej, bo jest większa szansa wyboru modelu (nam zależało na średniaku) i cena też niższa. Po wysłuchaniu opowieści koleżanek i przeczytaniu kilku wpisów blogowych temu poświęconych, nie odważyliśmy się na pełną rezerwację obejmującą zarówno wypożyczenie jak i ubezpieczenie. Założyliśmy, że ubezpieczamy się na miejscu.
Podejrzewam, że każdy rezerwując samochód kieruje się swoimi własnymi kryteriami – jedni stawiają na markę, wybierając topowe „rentaloffisy”, inni sugerują się ceną, szukając najtańszej oferty.
My dołączyliśmy do tej drugiej grupy i wypożyczyliśmy samochód w JoyRent, firmie o mniejszej rozpoznawalności i popularności, ryzykując oczywiście wszystko to, o czym naczytałam się w internetach. A naczytałam się sporo. W sieci aż kipi od bluzgów na temat obsługi - a, że gbury tam straszne pracują, że trzeba długo czekać, że trudno trafić,  i inne takie.
Trudno się więc dziwić, że po zapoznaniu się z taką oceną klientów zaczęłam się obawiać rezultatów naszej decyzji. Człowiek od razu oczami wyobraźni widzi batalię o nabyte lub nie nabyte, ale przecież istniejące rysy na karoserii.
Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy tuż po wylądowaniu i prawie godzinę przez ustalonym terminem odbioru samochodu przybyliśmy na miejsce. Primo, trasa do wypożyczalni prosta jak konstrukcja cepa, więc wcale nie błądziliśmy, nie szukaliśmy. Secundo, obsłużeni zostaliśmy może bez honorów i dywanów ale całkiem sympatycznie i sprawnie. Tertio, pomimo że zwrócono nam uwagę na wcześniejsze przybycie i jeszcze nie gotową C3-kę, którą wybraliśmy na nasze wojaże, to jednak od razu zaproponowano nam inne opcje.
Moje babskie doświadczenie nabyte we Włoszech podczas tych kilku wyjazdów, od razu w tej sytuacji nakazało wybór małego zgrabnego autka, idealnego na wąskie uliczki. Jak się okazało dostaliśmy totalnego "nowicjusza" marki Lancia, ze stanem licznika 600 km i jeszcze nie odklejonymi foliowymi zabezpieczeniami klamek. Pan Mąż co prawda nieco kręcił nosem, że wóz taki niemęski i w ogóle ;-)), ale jak się później okazało szybko się z samochodem przeprosił.
Jeszcze tylko wybór wariantu ubezpieczenia i ahoj przygodo! To co zaoszczędziliśmy na samej rezerwacji, dołożyliśmy do ubezpieczenia decydując się na pełną opcję. Dzięki temu z wypożyczalni wyjechaliśmy bez najmniejszych obaw o ewentualne przypadki, o jakie we Włoszech nie trudno. Mało tego, nie musieliśmy też myśleć o nerwach podczas zwrotu samochodu, kiedy to zwykle trwa wojna o każdą rysę wielkości włosa nawet.

A więc ahoj przygodo! Na pięć dni zostawiamy wszystkie problemy codzienne, pracę, dom, gary, zakupy i dziecko też zostawiamy. Prosto z lotniska kierujemy się na półwysep Gargano, omijając autostrady, dzięki czemu już w kilkanaście minut wpuszczamy się w lokalne uliczki przecinające gaje oliwne. Niebo nad nami błękitne, może nieco przysnute.
Italio, witaj!
nasz demon - "nówka nie śmigana" ;-)
z cyklu "daleko od szosy" - czyżby koniec drogi? ;-)
Naszym pierwszym miejscem postojowym jest miejscowość o wdzięcznej nazwie Margherita di Savoia. Zza szyb samochodu wyłaniają się po jednej stronie widoki na morze, po drugiej na zbiorniki wypełnione różowo zabarwioną wodą. To zabawny i niespotykany widok, zwłaszcza w zetknięciu z błękitnym niebem.
Parkujemy aby choć przez chwilę rzucić okiem na to zjawisko. Jak doczytałam to miejscowość słynąca z największych w Europie pól solnych, większe są jedynie w Boliwii, a różowy odcień zawdzięczają obecności krewetek bogatych w beta karoten. To one są głównym źródłem pożywienia pomieszkujących tu flamingów, których liczne egzemplarze brodziły w oddali. 
Korzystając z okazji, wyludnionymi uliczkami przemykamy nad plażę - w końcu jesteśmy nad morzem. Widać, że to jeszcze nie sezon, bo leżaczki zajęte zaledwie przez kilku amatorów słonecznych kąpieli.
Margherita di Savoia - pierwsze spojrzenie na morze

Margherita di Savoia - to nie żadna kolorowanka ;-), to pola solne, które swój nietypowy kolor zawdzięczają obecności krewetek bogatych w beta-karoten.
A już parę kilometrów dalej wyłania się na horyzoncie wysokie na kilkaset metrów pasmo górskie, w które wkomponowane jest miasteczko Monte Sant’Angelo – kolejny punkt turystyczny na mapie.
Aby dostać się niemalże z poziomu morza na grzbiet tego pasma, trzeba przejechać gęstymi serpentynami jakieś kilkanaście kilometrów, co zajmuje nie mniej niż 30 minut. Gorzej jak trafi się na jadący przed sobą autobus, których tu ze względu na niezwykłą atrakcyjność miejsca niemało. My na taki trafiamy na szczęście na ostatnim odcinku trasy.

Nie radzę nikomu zboczyć z głównej drogi prowadzącej na największy w mieście parking. Uliczki tu są nieprawdopodobnie wąskie, oczywiście jednokierunkowe a nachylenie stoku, na którym osadzone są domy, jeden na drugim, naprawdę zacne.
Doświadczyliśmy tego przez przypadek w drodze powrotnej ale o tym cicho sza! Nie chciałabym już tego powtórzyć. Bogu dzięki, że Pan Mąż ma w takich sytuacjach stalowe nerwy. Jeden błąd i nie wiedzieć kiedy znajdujesz się w tym ciasnym kłębowisku, którym rządzą jakieś nieznane prawa.
Niespiesznie spacerujemy po miasteczku, w sklepowych witrynach najwięcej tu pieczywa pod różnymi postaciami, najbardziej spektakularne są zawieszone w powietrzu przed wejściem, ogromniaste bochny chleba. Nie ma sensu wlepiać wzroku w przewodnik, najlepiej poddać się urokowi tego miejsca a główne atrakcje i tak same się znajdą. 
Monte Sant'Angelo i spacer po mieście 

Pierwszą jest niewątpliwie Santuario di San Michele Arcangelo z wykutą w skale grotą, do której schodzi się dość głęboko po kilkudziesięciu schodkach. Warto poprzyglądać się nieco zwietrzałym  freskom i detalom wykutym w kamieniu. Tuż obok jest równie piękny kościółek Santa Maria Maggiore, we wnętrzu którego panuje przyjemny półcień poprzecinany snopami światła. Tu również uwagę przykuwają piękne freski.
Monte Sant'Angelo - Santuario di San Michele Arcangelo... i nic nie zapowiada że trzeba zejść do podziemi

słynna grota w sanktuarium - "miejsce nieludzką ręką poświęcone"

Chiesa di Santa Maria Maggiore


szwendamy się w labiryncie wąskich, stromych uliczek

Jesteśmy nieco głodni, w sklepiku ze smakołykami sprzedawca przyrządza na naszych oczach pyszne panini z ostrą podsuszaną kiełbasą, twardym serem i pomidorami w oliwie. Pycha. Pałaszujemy na murach normańskiego Castello di Monte Sant'Angelo, z których roztaczają się obłędne widoki na morze i miasto.
Castello di Monte Sant'Angelo

Czas płynie nieubłaganie, jest prawie 18 a tu jeszcze przejazd do Vieste i obłędne wybrzeże w trasie. Zamykamy w aparacie kilka pocztówkowych kadrów, z których słynie półwysep. Gdyby było więcej czasu zatrzymalibyśmy się na dłużej aby zejść na plażę i spojrzeć na skały z innej perspektywy, ale słońce gaśnie na naszych oczach - po prostu odpuszczamy.
w poszukiwaniu Spiaggia dei Faraglioni
aby dostać się na plażę, trzeba zejść stromo niespełna kilometr - za późno już...

zejście do kolejnego punktu widokowego, od lustra wody dzieli nas wysoka skarpa

poukrywane groty, do których dostać można się jedynie płynąc
Łuk św. Feliksa, niestety już w cieniu, zachodzącego słońca - widok spod Torre di San Felice

i kolejne groty...
Wjazd do Vieste od razu zwala z nóg. Naszym oczom objawia się białe miasto osadzone na górze.
Łudzimy się, że zaparkujemy przy naszym hoteliku - misja niemożliwa! Nie dość, że nasze miejsce noclegowe jest zamknięte w labiryncie szerokich na półtora metra uliczek, to jeszcze ruch w mieście jest ograniczony ze względu na jakieś uroczystości. Tak więc po zrobieniu rundki honorowej, parkujemy pokornie na dość sporym parkingu portowym, przeżywając swoistą gehennę przy parkomacie - skądś to znamy! Jakimś dziwnym dziełem przypadku udaje nam się wreszcie uzyskać papierowy bilecik, uprawniający nas do postoju do 10 rano następnego dnia, za jedyne 2 euro. A zatem walizki do ręki i w górę.
Nawigacja wybiera dla nas idealną trasę wzdłuż wybrzeża. Piękny jest widok na miasto z tej perspektywy i o tej porze dnia. Już zmierzcha, niebo przyoblekło się w jasny granat a place, placyki, które mijamy po drodze, rzęsiście rozświetlają lampy uliczne.
Cała marszruta zajmuje nam około 10 minut i bez problemów znajdujemy nasz BB Monsignore. Zaskoczeń co nie miara. Wejście na dziedziniec, właściwe obszerną klatkę schodową prowadzi przez wąskie na około 60 cm skrzydło. Potem już tylko w górę i w górę aż na … dach. Tak, tak, aby dostać się do najwyżej ulokowanego naszego pokoiku, trzeba przejść przez kawałek dachu.
Vieste - obłędny widok na panoramę starej części miasta

A przed nami piękny wieczór w jednym z urokliwszych miasteczek jakie widziałam. Restauracji, w której zjemy kolację nie szukamy zbyt długo. Jak się okaże to lokal, o niemalże światowej renomie, w którym gościła śmietanka włoskich gwiazd z Giną Lolobrigidą, czy Roberto Begnini. Ba, jadł tu nawet Zbigniew Boniek.
W lokalu panuje swoista, bardzo luźna atmosfera. Kelner w dojrzałym nieco wieku, tak nieprawdopodobnie pasujący do klimatu tego miasta, obsługiwał nas całym sobą, mimo że słabo mówił po angielsku a my nijak po włosku. Zauroczył mnie, zrobiłam sobie z nim nawet zdjęcie. W Casa Della Bruschetta spędziliśmy cudowny czas, pomiędzy nogami szwędały się włochate koty, pragnące odrobiny pieszczoty, z głośników dyskretnie rozbrzmiewała muzyka przenosząca nas, to w świat opery, czy lata pięćdziesiąte. Do tego w ramach zwieńczenia czarne limoncello.
Atmosfera tego miejsca była niezapomniana.
Casa Della Bruschetta - to tylko preludium do dalszej degustacji

pieszczoch właścicieli
w objęciach obsługującego nas kelnera/restauratora?
nie klub nocny, a restauracyjna toaleta ;-))))
Miasto zwiedzamy włócząc się wąskimi uliczkami począwszy od Corso Lorenzo Fazzini.
Mimo, że to nie pełnia sezonu, tętni tu życie. Spokój i ciszę odnajdujemy u wybrzeża, skąd roztacza się piękny widok na delikatnie pomarszczone morze, przecięte nierówną smugą światła bijącego od księżyca. Jeszcze lampka Aperolu i jest błogo.
niespieszne, nocne szwendanie się po Vieste

Nasz nocny spacer kończy się na cyplu słynącego z zabytkowego trebusza (it. Trabucchi) oraz Chiesa di San Francesco. Tu nie ma już nikogo.
Chiesa di San Francesco i widok na stare miasto z dominującą wieżą katedralną