Baraniec

Baraniec

niedziela, 31 sierpnia 2014

Akureyri (północ) - Hali (południe) - dzień piąty


Przed nami kolejny dzień - dla mnie jako kierowcy szczególnie wymagający. Nie dość, że  zgodnie z planem musimy się przemieścić na południe Islandii, to jeszcze w odległym o 100 km Husaviku pozostaje do załatwienia sprawa wciągniętej przez bankomat karty. Z Akureyri wyjeżdżamy więc dość wcześnie aby do Husavik dojechać tuż po otwarciu banku. Jak się okazuje cały problem rozwiązujemy w zaledwie kilka chwil bez żadnych specjalnych formalności. Z ulgą więc kontynuujemy naszą podróż, kierując się drogą 87 w stronę jeziora Myvatn. Niestety od samego rana towarzyszy nam jak nie ulewny, to rzęsisty deszcz, co dodatkowo potęguje posępność otaczającego nas miejsca. 


między Husavik a Myvatn - droga 87


pola lawy nad jeziorem Myvatn

Tuż za Reykjahlíð zjeżdżamy z głównej drogi aby zobaczyć przynajmniej jedną z dwóch wielkich szczelin - Stragja. Mając do dyspozycji więcej czasu zapewne pospacerowalibyśmy po polu ciągnącym się wokół szczeliny, szczególnie że atrakcją są przejścia przez specjalne mostki, poprowadzone nad gorącymi źródłami. 


jedna z ogromnych szczelin nad jeziorem Myvatn - Stragja

No i kusi nas jeszcze pomimo lekko duszącego smrodu siarkowodoru leżące tuż przy „1” jasnoniebieskie, fosforyzujące jeziorko, które jak pisałam wcześniej powstało jako efekt uboczny procesu wydobywania diatomitu. Zarówno brzeg jeziorka jak i całe jego otoczenie to autentycznie feria barw, prezentująca bogactwo tablicy Mendelejewa. 


jeziorko przy fabryce diatomitu na wschód od jeziora Myvatn 


Jadąc dalej zmieniamy częściowo plany i skręcamy w drogę 863 pod Kraflę, której nazwa pochodzi od wygasłego już wulkanu. Cała okolica jest jednak aktywna, dookoła widać unoszące się kłęby pary pochodzące od źródeł gorącej wody, stąd też wybudowano w tym miejscu elektrownię, wpasowującą się na swój sposób w otaczający krajobraz.


krajobraz pod Kraflą

Mimo niezbyt przyjaznej aury decydujemy się na krótki spacer po polu lawy  Leirhnjúkur. Szlak jest bardzo wygodny a towarzyszą nam bardzo ciekawe formy w postaci porosłych zielenią wzgórków. 


szlak do  Leirhnjúkur
Po około 20 minutach marszu docieramy do platformy z widokiem na kolejne już mleczno-błękitne jeziorko. My z Piotrkiem decydujemy się jeszcze na przechadzkę w stronę ziejących pustką form czarnej lawy. Wokół gdzieniegdzie unosi się zapach siarki a małe,  usypane z kamieni  kopczyki,  z których bucha para wskazują szczególnie gorące miejsca. Sprawdzamy na własnej skórze – naprawdę gorące ;-) 

Leirhnjúkur
przedsionek piekła? ;-)
Tak oto żegnamy się z marsowym krajobrazem wokół jeziora Myvatn a przed nami dalsza, długa droga. Wciąż pada, więc trudno niestety zatrzymać się ot tak po prostu aby okiem obiektywu zapamiętać zmieniającą się scenerię. Na odcinku przynajmniej 100 kilometrów otaczać nas będzie przejmująca, melancholijna ale na swój sposób piękna pustka. Ze względu na pogodę jak również późną porę rezygnujemy z przejazdu w stronę zatoki Vopnafjordur. 

w drodze między jeziorem Myvatn a Egilsstaðir

Im bliżej Egilsstaðir tym okolica bardziej przyjazna oku, jedziemy wzdłuż niemalże turkusowej rzeki Jökulsá á Dal. Po lewej stronie mijamy stoki, z których dosłownie co kilkaset metrów spływają długimi wstążkami urocze wodospady. Zatrzymujemy się przy jednym ot tak sobie, mimo deszczu robię krótki spacer aby oderwać się choć na chwilę od kierownicy. 


takie rzeczy tylko w Islandii - jedziesz i jak gdyby nic przy samej drodze ;-)
wzdłuż rzeki Jökulsá á Dal

Okolice Egilsstaðir były dla nas natchnieniem do zrealizowania kilku wycieczek objazdowych, w tym jednej wokół jeziora Lagarfljót, połączonej ze spacerem nad trzeci co do wysokości wodospad Hengifoss, oraz przejazd drogą 93 do miasteczka Seyðisfjörður. Niestety z planów tych pozostał tylko ten drugi. Przed wjazdem w ową drogę nie bardzo wiedziałam jaki będzie jej charakter. Wiedziałam tylko, że Seyðisfjörður trzeba zobaczyć przede wszystkim z uwagi na malownicze otoczenie i szczególny klimat jaki nadała temu miejscu islandzka bohema.
Już sam początek zaledwie 27 kilometrowego odcinka zapowiada potrzebę koncentracji i niezwykłej ostrożności. Szosa prowadzi nas serpentynami stromo w górę, wciąż pada a pikanterii całej tej sytuacji dodaje gęstniejąca z każdym metrem wysokości mgła. Nie mamy więc najmniejszej szansy aby choć na chwilę zachwycić się tak zachwalanymi widokami - zza okien samochodu nie widać dosłownie nic. Mgła rzednie dopiero podczas zjazdu do samego miasteczka. Zatrzymujemy się na parkingu tuż obok portu, w którym co tydzień cumuje prom przywożący turystów z Europy kontynentalnej. Przede wszystkim chcemy zjeść coś gorącego, potem ewentualnie skupić się na zwiedzaniu. Polecanym lokalem z bardzo smacznym jedzeniem jest bar w Centrum Kultury Skaftafell, gdzie każdy z nas zamawia pizzę (chyba jedna z lepszych jakie jadłam ;-)



Seyðisfjörður
Na zwiedzanie nie poświęcamy już wiele czasu. Przed nami jeszcze prawie połowa trasy. Zwracamy jednak uwagę na to co stanowi największą atrakcję miasteczka, czyli stare, kolorowe domy, mały niebieski kościół „Blaa kirkjan” i przede wszystkim oszałamiające otoczenie. Nad Seyðisfjörður z niemal wszystkich stron wznoszą się potężne grzbiety gór - nic dziwnego, że miasteczko zyskało nazwę „perły ukrytej w muszli”. Wyobrażamy sobie to miejsce zimą, kiedy szumiące kaskady zastygają w lodowej skorupie, a ze stromych zboczy schodzą lawiny. W 1885 r. zginęło tu 25 osób, co upamiętnia pomnik stojący niedaleko kościoła. 


stare domy w Seyðisfjörður, na dole wspomniane Centrum Kultury Skaftafell

Wracamy do „1” tą samą drogą, zatrzymujemy się zaledwie kilometr od miasta przy kolejnym wodospadzie.  Nieco dalej mijamy miejsce upamiętniające kierowcę pierwszego autobusu, który przejechał tą drogą. Nadal mży ale  mgła rzednie na tyle, że widzimy wreszcie namiastkę krajobrazu, któy do tej pory był dla nas nieodkryty. Jak się okazuje droga biegnie przecinając jezioro, a my jesteśmy na tyle wysoko, że mijamy ogromne płaty śniegu.    
Za Egilsstaðir otacza nas nieco inna sceneria, gdzieniegdzie z drogi zbiegają spłoszone owce. I tak oto docieramy do tego odcinka krajowej „1”, którego nawierzchnia zmienia się z asfaltowej na szutrową. Kilkanaście kilometrów dalej musimy podjąć decyzję czy kontynuować jazdę tą samą drogą, czy skrócić ją wybierając wariant przez przełęcz Oxi – zaoszczędzilibyśmy około 60 km. Tablice informacyjne przy wjeździe skutecznie nas jednak odwodzą od tego manewru – przede wszystkim strome podjazdy (około 12%), fatalna nawierzchnia i co najważniejsze obawa przed mgłą w tak trudnym terenie. Będziemy tę decyzję błogosławić bo okazuje się, że dalszy przejazd „1” dostarczy nam niewyobrażalnych wrażeń w szerokim tego słowa znaczeniu. Przede wszystkim po paru przejechanych kilometrach otwiera się przed nami oszałamiająca panorama, ze skrawkami błękitnego nieba. Góry oddychają a wiatr unosi fragmenty mgieł w postaci białych festonów. A w dole…. przepaść i wąska, stroma, bardzo kręta „drożyna”, którą mam zjechać w dno doliny. Zanim jednak poczuję adrenalinę podczas zjazdu, wysiadam z samochodu aby nacieszyć oczy przepięknym widokiem. Wspaniała nagroda po wszystkich deszczowych chwilach tego dnia. 



zdecydowanie najbardziej atrakcyjny fragment krajowej  "1"

Zjazd wygląda groźnie ale wcale nie jest tak źle i z dumą wjeżdżam w płaski teren, ciągnący się aż do brzegu oceanu. Jeszcze kilka razy zatrzymamy się po drodze aby karmić się przepysznymi widokami. 


z "1" przed wjazdem do zatoki Breiddalsvik


  nad zatoką Breiddalsvik - przed nami ocean, za nami góry
Nawet nie wiemy kiedy dojeżdżamy do brzegu oceanu i to jego widok będzie nam towarzyszył przez najbliższe godziny. Objeżdżamy kolejne fiordy, wprost nie mam słów aby opisać ich piękno. Coraz dotkliwiej jednak jako kierowca odczuwam zmęczenie i nic w tym dziwnego bo na zegarze już grubo po 20 a do przejechania prawie 200 km. 


kolejny szutrowy fragment "1"podczas przejazdu przez niekończące się fiordy

mija 21... my wciąż w trasie a przed nami kolejne fiordy...
Wjeżdżamy w królestwo lodowców, które nieśmiało wyłaniają się z dolin. W Hali, małej osadzie tuż nad brzegiem oceanu i w bliskim sąsiedztwie lodowej laguny zatrzymujemy się na noc. Pokoik maleńki ale wygodny i nie ma znaczenia już nic – po prostu padamy.

Trasa:
Akureyri - Hali - ponad 620 km z uwzględnieniem przejazdu przez Husavik i Seyðisfjörður


zdjęcia: BK Sobieccy

niedziela, 24 sierpnia 2014

Akureyri - Husavik - Asbyrgi - Akureyri - dzień czwarty


Lubię niespodzianki ale tylko te przyjemne... Tego dnia przeżyłam coś co skutecznie popsuło mi nastrój na całe późne popołudnie i wieczór. Jeszcze nigdy nie miałam okazji sprawdzić na własnej skórze jak czuje się człowiek, któremu podczas usiłowania dokonania wypłaty z bankomatu wciąga kartę. Myślę, że wystarczającym problemem jest fakt zaistnienia tego zdarzenia w swoim rodzinnym mieście, czy gdzieś niedaleko… ale w Islandii? W miejscu oddalonym od domu tysiące kilometrów? Dokładnie właśnie to przydarzyło mi się w Husavik około 17.30 lokalnego czasu. Nic chyba nie jest w stanie oddać podłego nastroju jaki mi wtedy towarzyszył, trudno też opisać jak bardzo komplikuje to nasze plany na dzień następny, bo od ręki z racji święta narodowego na pewno nic nie załatwimy. Jakie to jednak szczęście, że bankomat umieszczony jest bezpośrednio w budynku banku i jak dobrze, że Husavik od Akureyri dzieli tylko 100 km. Noc cóż trzeba tu będzie wrócić o poranku i załatwić wszystko przed dalszą drogą - czy w ogóle się uda?

Islandia póki co łaskawie ukrywa swoją dziką naturę. Budzi nas kolejny raz piękne słońce. W planie Husavik i rejs po zatoce w oceanie Arktycznym oraz przejazd nad wodospady Dettifoss i Hafragilsfoss – całkiem spora wycieczka. Aby uniknąć dublowania trasy zjeżdżamy zaraz za Akureyri z krajowej „1” w drogę nr 83. Dzięki temu w Laufas mamy okazję zobaczyć kolejną osadę domów darniowych, którą raczej trudno przeoczyć. I znów można się poczuć jak w hobbicim raju… maleńkie domki z unikalnym pokryciem dachu, tuż obok biały kościółek. 



latarnia morska na wschodnim brzegu fiordu Eyjafjrdur 

droga nr 83 biegnąca wzdłuż fiordu Eyjafjrdur w kierunku Laufas 


Laufas i lilipucie domki darniowe

Za Laufas z drogi 83 skręca się w szutrową 835, która biegnie dnem doliny rzeki Fnjóská. W miarę przemieszczania się w jej głąb dno się wypłaszcza i rozszerza. Wokół znów wysokie ośnieżone szczyty – gdzieniegdzie spadające wąskie, długie nitki wodospadów. Przejazd tą trasą dostarcza nam wielu wspaniałych wrażeń wzrokowych – jest dziko i przestrzennie.



droga 835 i wylot doliny rzeki Fnjoska

Ostatecznie droga ta łączy się znów z „1” i dalszy fragment pokonujemy już znajomą trasą by dosłownie za kilkanaście kilometrów tuż za jeziorem Ljósavatn zjechać w 85, wiodącą do Husavik. Im bliżej naszego celu tym ciekawszy krajobraz wokół. Wciąż otaczają nas góry a powierzchnię pokrywają interesujące w formie warstwy zastygłej lawy. Wkrótce znów jesteśmy nad Oceanem Arktycznym a dokładnie w basenie Morza Grenlandzkiego, co z daleka zwiastuje żółto pomarańczowa sylwetka latarni morskiej.
Husavik jest małą miejscowością, choć w porównaniu z tymi, które mijaliśmy do tej pory to prawdziwa metropolia ;-)) - zamieszkuje tu ponad dwa tysiące mieszkańców. Husavik przede wszystkim słynie z rejsów, podczas których można obserwować różne odmiany wielorybów i właściwie ledwo wjeżdżamy do miasta od razu trafiamy na stojące przy drodze biura, w których można zakupić odpowiednie bilety. Planując udział w takim rejsie nie bardzo wierzę w to wielkie szczęście zobaczenia grzbietu albo przynajmniej płetwy wieloryba, choć wszelkie źródła donoszą, że skuteczność tutejszych firm w tego typu przedsięwzięciach jest niemalże stuprocentowa. Jako klasycznego lądołaza, bardziej pociąga mnie sama świadomość spędzenia na wodzie kilkudziesięciu minut. O cenie biletów z przyzwoitości mówić nie będę. Na rejs czekamy jakieś 35 minut. W tym czasie oglądamy widoczny z drogi nieduży port. 


Husavik

Na pokładzie wszyscy uczestnicy zostają wyposażeni w kolorowe, ciepłe skafandry – ja niestety nie znajduję innego niż XL (baaardzo duże XL) przez co wyglądam dość zabawnie. Ponieważ jest w miarę ciepło, przed wypłynięciem zdejmuję i chowam polar i softshell - jak się później okaże przeproszę się z nimi już w połowie rejsu. Powietrze przesiąknięte jest zapachem ryb, wodę w zatoce marszczy coraz mocniejszy wiatr. Rejs przewidziany jest na 3 godziny więc właściwie dopiero po upływie połowy tego czasu ludzie zaczynają z ożywieniem wyglądać wspominanych wielorybów. Na pokładzie płynie z nami tzw. animator, który opowiada o różnych gatunkach tych wielkich ssaków.


rejs

 płyniemy...

I siedzimy tak sobie na bocznej ławeczce, twarz wygrzewamy w słońcu, gdy nagle ten sielankowy klimat burzy pewne poruszenie. Nasz animator prosi o zwrócenie uwagi w konkretne miejsce, wszystkie obecne na pokładzie bagnety obiektywów wymierzone zostają nagle w jedną stronę. Rzeczywiście gdzieś w oddali pojawia się kilka razy ciało wieloryba, jak się później dowiadujemy z gatunku karłowatych (ang. minke whale, łac. balaenoptera acutorostrata). Ani ja ani Krzysiek z naszymi szkłami raczej nie mamy szans aby coś sfotografować, ale mój małżonek uwiecznia coś więcej - namiastkę emocji jakie towarzyszyły wszystkim płynącym ;-). Na pocieszenie wszyscy otrzymują kubek gorącej czekolady i ciastko i tak oto nieco zmarznięci znów wracamy na ląd.
Cóż, jakby na to nie spojrzeć wieloryba jednak widzieliśmy…


TEN MOMENT! ;-)

Woda niezwykle uspokaja, wycisza ale sprawia również, że odczucie głodu rośnie do kwadratu. Szukamy więc jakiegoś jedzenia – najchętniej świeżej ryby. Na drugim końcu portu, tuż obok Muzeum Wielorybów (drugim znanym muzeum w Husaviku jest to poświęcone penisom ssaków morskich i lądowych) znajdujemy to czego dokładnie szukamy – knajpę, w której podają grillowane morskie potrawy. Bez wahania wszyscy zamawiamy łososia, podanego z bardzo dużym ziemniakiem w mundurku, w którego pęknięciu znajdujemy wyśmienity sos. Do tego oczywiście jarzyny. Pycha – jeden z najlepszych obiadów podczas tego wyjazdu.
Jest dość późno bo grubo po 17, planujemy więc jeszcze wybrać gotówkę i ruszać dalej w trasę. I tu właśnie wydarzyło się to co się wydarzyć nie powinno i o czym wolę zapomnieć – straciłam kartę. Jako, że wszystko z powodu święta narodowego zamknięte – nic się nie dało zrobić. Wsiadamy więc w samochód i kontynuujemy trasę, jadąc dalej drogą 85, objeżdżając w ten sposób półwysep Tjörnes. Ech… co to za piękna trasa, urzekające, sterczące klify, surowe pejzaże zupełnie inne niż te, które do tej pory widzieliśmy. 



droga nr 85 tuż za Husavik

Zmienia się też pogoda – niestety. Niebo chmurzy się z każdym kilometrem, a gdy opuszczamy półwysep jest całkiem ponuro i lada chwila spodziewamy się deszczu. W takiej scenerii wita na wąwóz Asbyrgi – szczególne miejsce, dla którego bez wątpienia warto poświęcić cały dzień (przynajmniej).


wąwóz Asbyrgi - niestety tylko z dalekiej perspektywy 

Wielkość tego wąwozu, jego ascetyzm jest imponujący i będzie on nam towarzyszył jeszcze przez jakiś czas, zwłaszcza że z 85 znów zjeżdżamy - tym razem w drogę 864, o której już wspominałam. Ta droga zostanie w mojej pamięci na długo… nie tylko za sprawą galopujących pod czaszką myśli o pożartej przez bankomat karcie, czy wyjątkowo paskudnej aury, bezlitosnej dla kół nawierzchni ale przede wszystkim z powodu najbardziej posępnej scenerii z jaką mi dane było obcować. Wszystko to tworzyło niezwykły scenariusz. Gdzie okiem nie sięgnąć nagie niekończące się pustkowie, wokół żadnej żywej duszy – no autentycznie tolkienowski Mordor. 


mroczna 864

W takich okolicznościach, modląc się z każdym przejechanym kilometrem dziurawego szutru o stan naszego samochodu, docieramy do miejsca, z którego można podjechać na platformę z widokiem na wodospad Hafragilsfoss. Ponieważ teren trudny więc tylko ja biegnę aby zaspokoić swoją ciekawość i wodospad mimo wszystko zobaczyć. Nie dość, że sama kaskada jest imponująca (zapewne nie tak bardzo jak Goðafoss), to jeszcze jej otoczenie dosłownie zwala z nóg. Oto znajduję się na krawędzi ogromnej, głęboko wciętej, szerokiej szczeliny wąwozu, w której dnie płynie rwąca rzeka Jökulsá á Fjöllum (druga co do długości rzeka Islandii). Ponoć głębokość wąwozu w tym miejscu, spowodowała, że jest nazywany miniaturą Wielkiego Kanionu. W dole jaru szaro-brunatna woda wzburzonego nurtu rzeki spływającej z gór miesza się z mleczno – błękitnym strumieniem spływającym z zachodniej ściany, tworząc urokliwą zatoczkę. Tu też, na tym dziwnym ustroniu pojawia się nie wiedzieć skąd wspaniała wielobarwna paleta brązów, rudości i czerwieni, ożywiających nieco ten smutny krajobraz.



miniatura Wielkiego Kanionu - otoczenie wodospadu Hafragilsfoss

Wracam zastanawiając się co też zobaczę parę kilometrów dalej u stóp wodospadu Dettifoss – najpotężniejszego wodospadu w Europie. Ponieważ jest to jeden z najczęściej odwiedzanych wodospadów w Islandii dojazd tu jest nieco bardziej przyjazny.
Niestety na miejscu okazuje się, że dojście nad sam wodospad dla Krzyśka jest absolutnie nierealne. Schodzimy więc sami z Piotrkiem kamienistą, niezbyt stromą ścieżką, pełną luźnych kamieni. Muszę przyznać, że widok jest oszałamiający, szkoda tylko, że już tak późno (jest po 21), niebo nad nami ciemnoszare i w dodatku pada. Spacerujemy nieco spiesznie wzdłuż urwistej krawędzi a o przejściu nad Selfoss - kolejny wodospad odległy o zaledwie kilometr oczywiście nie ma już mowy. 


potężny, mroczny Dettifoss - moim okiem

Dettifoss okiem K

Dalsze ponad 20 km drogi 864 wcale nie jest lepsze a z drobnego deszczu robi się regularna ulewa. Z ulgą wjeżdżam na asfaltową, cywilizowaną „1”, mając świadomość pokonania jeszcze ponad 150 km w deszczu i ciemności. W Akureyri meldujemy się przed północą, czyli o 2 w nocy naszego czasu i aby zdążyć dnia następnego pozałatwiać wszystko w Husaviku i spokojnie przetransportować się na południe kraju musimy się jeszcze spakować. Na szczęście baranów przed zaśnięciem nie musimy liczyć. Padamy…



Trasa:
Akureyri - Husavik - Asbyrgi - Akureyri około 400 km z uwzględnieniem wszystkich wymienionych wyżej atrakcji

zdjęcia: BK Sobieccy

sobota, 23 sierpnia 2014

Akureyri - Myvatn - dzień trzeci


dziś mogę powiedzieć - BYŁAM NA MARSIE!

Znów sielski poranek...

Przez trzy dni zamieszkujemy w pensjonacie o typowo agroturystycznym charakterze. Za oknem masywne zbocza otaczających nas gór, tuż obok pasą się konie, gdzieś niedaleko słychać owce, poranne pianie koguta. Wnętrze tego miejsca jest bardzo stylowe, zarówno w części wspólnej jak i w pokoju czy łazience. Podejrzewam, że każdy pokój ma podobny charakter ale zupełnie inne, unikalne umeblowanie, inne komody czy stoliczki nocne, drobne bibeloty, „trącone zębem czasu” przybory. W korytarzu zwracamy uwagę na wiszące na ścianach fotografie związane zarówno z właścicielami jak i miejscem, w którym mieszkamy. Po raz pierwszy widzę z takim smakiem a zarazem tak prosto urządzoną łazienkę – nie spotyka się takich w pensjonatach. Właściwie można o niej śmiało powiedzieć biały pokój kąpielowy w rustykalnym stylu, z czekoladowym dywanem (nie dywanikiem) na podłodze, gustownymi mebelkami i ogromną wanną.

otoczenie naszego sielskiego Gasthausu ;-)

Niestety z dobrodziejstw pensjonatu korzystamy w minimalnym stopniu, właściwie tylko pod kątem spania, wieczornej i porannej kąpieli czy śniadania – typowa baza wypadowa na najbliższe dni.

Jako że prognozy pogodowe są dość łaskawe na ten dzień decydujemy się na całodniowy wyjazd nad jezioro Myvatn i w jego okolice. Dziś mogę to już powiedzieć - warto taki dzień rozłożyć na co najmniej kilka… doprawdy trudno znaleźć tyle atrakcji w jednym miejscu.

Zanim tam jednak docieramy mamy do pokonania prawie stu kilometrowy odcinek w bardzo zróżnicowanym terenie. Już sam przejazd wzdłuż fiordu Eyjafjörður, w którym przycupnięte jest Akureyri jest bez wątpienia ucztą dla oka. Dość krętą, pnącą się w górę „1” docieramy na przełęcz, skąd roztacza się szeroki widok na dolinę rzeki Fnjóská.

w głębi fiordu  Eyjafjörður

Akureyri
Bardzo szybko docieramy do miejsca, które na mapie atrakcji do zaliczenia muszą się znaleźć koniecznie! To jeden z potężniejszych i piękniejszych wodospadów w Islandii – Goðafoss tzw. „wodospad bogów”, odgrywający również ważną rolę w historii wyspy po przyjęciu chrześcijaństwa, kiedy to w odmęty wód wrzucono posągi pogańskich bóstw (stąd nazwa tej niezwykłej kaskady). Niestety zaczyna się chmurzyć i raczej nie ma szans na zachwycanie się tęczowymi relaksami. Mimo wszystko jesteśmy pod ogromnym wrażeniem dynamicznej kipieli z mgiełką unoszącą się wokół. Musimy jednak zachować pewien rygor czasowy aby zobaczyć wszystko to co zaplanowaliśmy jeszcze na ten dzień i rezygnujemy z obejrzenia wodospadu z drugiej strony. Zdecydowanie warto jednak temu miejscu poświęcić więcej czasu, przejść przez drewniany mostek i stanąć na drugim, jeszcze bardziej urwistym brzegu rzeki. 

Boski wodospad ;-)
Tymczasem kierujemy się wciąż tą samą malowniczą drogą w stronę Myvatn. Po drodze zatrzymujemy się koniecznie nad lustrem jeziora Másvatn, w którym odbijają się zjawiskowe chmury. Ależ tu pięknie… zwłaszcza, że wystarczy obrócić głowę aby zaraz po drugiej stronie zobaczyć ośnieżone szczyty, korespondujące z soczyście zielonymi, pstrokatymi łąkami, na których rozrzucone są opakowane w białą folię, sprasowane bele z sianem, do złudzenia przypominające pastylki dropsów. To taki odpowiednich naszych snopków, równie pięknie wpasowujący się w otaczający krajobraz .

nad jeziorem Masvatn

Tuż za wspomnianym jeziorem zmienia się krajobraz, wokół sterczą stożki wulkanów, ziemia pokryta jest zastygłą lawą, gdzieniegdzie porosłą mchem czy porostem. Zabawne bo w niektórych miejscach do złudzenia przypomina to przeoraną ziemię. Zbliżamy się do jeziora Myvatn zwanego jeziorem muszek i rzeczywiście od momentu kiedy wysiadamy na pierwszy postój dają się nam nieco we znaki – na szczęście nie gryzą.

Jedną z bardziej charakterystycznych dla jeziora form są pseudokratery, przy których zatrzymujemy się na ponad godzinny spacer. To niezwykłe, malownicze miejsce, które może śmiało prowokować do dłuższego pobytu pod warunkiem wyposażenia się w kapelusz z moskitierą, zresztą kilka takich osób autentycznie mijamy po drodze. To również wyjątkowe miejsce dla miłośników ptaków, szczególnie jeżeli się ma do dyspozycji dobrą lornetkę lub lunetę. Otaczający nas krajobraz przypomina kratery wulkaniczne, choć pseudokratery powstają w zupełnie inny sposób gdy lawa zalewa zbiornik wodny a doprowadzona do wrzenia woda przebija się przez jej powierzchnię i ją deformuje. Ostatnie erupcja miała miejsce w 1984r. 

Pseudokratery nad jeziorem Myvatn

Jesteśmy zachwyceni zwłaszcza, że niebo idealnie współgra z otoczeniem.

Nieco rozanieleni po ponad godzinnym spacerze wsiadamy do samochodu i przejeżdżamy kolejny fragment „1” aby znaleźć się po wschodniej części jeziora i zobaczyć Dimmuborgir, kolejne niesamowite miejsce również związane z działalnością wulkaniczną, ale jakże inne w odbiorze od tego widzianego kilkadziesiąt minut wcześniej. Dimmuborgir nazywane jest „czarną twierdzą” lub „czarnym miastem” i nie ma w tym określeniu grama przesady, zwłaszcza gdy spaceruje się pośród skał, wąwozów i innych dziwnych form przy mocno zachmurzonym niebie.

Dimmuborgir

Miejsce to obfitujące w zaskakujące formy, przypominające baśniowe stwory powstało około 2 tysiące lat temu po erupcji wulkanu. Dziś można zwiedzać je spacerując wytyczonymi ścieżkami, dobierając długość trasy do swoich możliwości. My wspólnie robimy najkrótszą, zajmującą około 20 minut pętlę, ja dodatkowo decyduję się na tę dłuższą, która zabiera mi dodatkową godzinę. Na tej trasie niewątpliwie atrakcją jest jaskinia Kirkjan (kościół) oraz punkt widokowy, z którego rozpoczyna się jeszcze jedna pętla, a z którego widać jak na dłoni górujący nad okolicą wygasły wulkan Hvarfjall, będący również celem wycieczek. 

Widok  z Dimmuborgir

Czas ucieka nieubłaganie a tu jeszcze tyle pomysłów… Parę kilometrów dalej zjeżdżamy w drogę prowadzącą bezpośrednio pod wspomniany wulkan Hvarfjall. Z parkingu na brzeg krateru wiedzie bardzo wygodna ścieżka i tą możliwość błogosławimy, bo dzięki temu niedysponowany ortopedycznie małżonek ma mimo wszystko możliwość wejścia na szczyt. Spacer do krawędzi, z której widać kalderę zajmuje około 20 minut więc na pewno warto wliczyć tę atrakcję do swojego planu zwiedzania. Z samego obejścia krateru już rezygnujemy. Niebo nad nami staje się coraz bardzie kapryśne i jak na złość tworzy sufit utkany z gęstych czarnych chmur. Warunki do fotografowania są więc nieco bardziej wymagające. 

wulkan Hvarfjall
Spod wulkanu udajemy się dalej na północ by w miejscowości Reykjahlíð skręcić na wschód w stronę geotermalnego pola Hverarönd. Już od wyjazdu z Reykjahlíð towarzyszy nam intensywny zapach siarki, mam wrażenie, że na każdym kilometrze nieco inny, jednak zawsze tak samo śmierdzący. Po drodze mija się kilka interesujących miejsc, przy których warto się zatrzymać bo widok to u nas absolutnie niespotykany. Przede wszystkim można zjechać do Jarbodin nieco mniejszego w skali odpowiednika Błękitnej Laguny leżącej niedaleko Keflaviku. Zaglądamy tam dosłownie na chwilę ale niestety nie w celach skorzystania z gorącej kąpieli. Nieco dalej po drugiej stronie „1” jest kolejne miejsce Bjarnarflag ze stojącą nieopodal fabryką Kisilidjan. To istne szaleństwo kolorów, szczególnie kusi jasnoniebieskie, fosforyzujące jeziorko powstałe jako efekt uboczny procesu wydobywania diatomitu, czyli skały powstałej z pancerzyków okrzemków. My jednak odkładamy tę atrakcję na dzień kolejny, kierując się jeszcze krętymi serpentynami parę kilometrów na wschód aby znaleźć się na miejscu przypominającym inną planetę. 

bajeczne pola geotermalne Hverarond moim okiem

Pole Hverarönd jest czymś nie do opisania. To niezwykłe bogactwo kolorów, w które obleczone są dymiące, bulgoczące kopczyki, błotne oczka, potoki i woń, która jest specyficzną odmianą siarkowodoru, a do której można się po kilku minutach przyzwyczaić. Błogosławimy wychodzące na chwilę słońce – to wspaniale miejsce do fotografowania i jeszcze ta pora…

 bajeczne pola geotermalne Hverarond okiem K

Po takiej dawce atrakcji dla oka zaczynamy poszukiwania miejsca gdzie moglibyśmy wreszcie coś gorącego zjeść. Wracamy więc do Reykjahlíð gdzie już przy drodze 87 (za stacją benzynową) zatrzymujemy się w ponoć popularnym Gamli bærinn. Rzeczywiście miejsce ma swój klimat a ponieważ w menu królują różne opcje hamburgerów wybieramy każdy coś dla siebie. Pięknie podane, doskonałe w smaku – cóż więcej mówić ;-) 

tęcza nad jeziorem Masvatn

Jest późno – w Krakowie to już pora na poduszkę i kołderkę. Przed nami 100 km jazdy z powrotem do Akureryri. Będąc już przy drodze 87 wybieramy wariant wokół jeziora Myvatn i w ten sposób unikamy powtórzenia trasy.
Zaczyna padać, momentami dość solidnie. Kawałek dalej jednak pojawia się piękna tęcza - krótka ale o bardzo szerokim łuku. Wygląda zjawiskowo. Niestety deszcz towarzyszy nam już podczas całej drogi powrotnej. Wracamy wyjątkowo wcześnie jak na nasze ostatnie wyczyny, bo około 21.30 czasu lokalnego. Jest więc chwila aby poukładać sobie w głowie wszystko to co się zobaczyło. Wrażenia ogromne.


Trasa:
Akureyri - Myvatn - około 250 km z uwzględnieniem wszystkich wymienionych wyżej atrakcji

zdjęcia: BK Sobieccy

wtorek, 19 sierpnia 2014

Blönduós - Akureyri - dzień drugi


dziś dużo w drodze... a niebo było właśnie takie - pogodne, zalotne, figlarne i jednocześnie zadziorne, ponure, niespokojne... 

W Blönduós budzi nas piękne słońce i niemalże bezchmurne niebo. Miód… Zanim przygotuję śniadanie robię krótki spacer na plażę, wszak jestem po raz pierwszy w życiu nad Oceanem Arktycznym. Od rana czuję ogromną ekscytację bo w planie mnóstwo atrakcji i przede wszystkich sporo kilometrów do zaliczenia. Tak jak wspominałam podczas śniadania mamy okazję porozmawiać chwilę z właścicielką pensjonatu - Polką, która wyszła za mąż za Islandczyka i od kilku dobrych lat układa sobie tam życie. Opowiada nam o blaskach i cieniach tego kraju, o krótkich zimowych dniach, o relacjach między ludźmi, o tym jak każdy zna każdego i jak trudno nietubylcowi podjąć pracę na swój rachunek. Wewnątrz panuje bardzo ciepła, domowa wręcz atmosfera. Aż żałuję, że nakupiliśmy tyle jedzenia bo bufet śniadaniowy wyglądał niezwykle apetycznie. Za to zostaliśmy poczęstowani dobrą, mocną kawą - taką prawdziwą - z ekspresu. Zakupiony słoiczek Nescafe musiał zatem poczekać jeszcze kilka dni na inicjację ;-)


poranek na plaży w Blonduos, w górze nasz pensjonat 

Poprzedniego dnia zużyliśmy połowę baku więc trzymamy się planu i uzupełniamy do pełna.  O świętości słów mówiących o zwracaniu uwagi na stan benzyny przekonałam się w ciągu kilku kolejnych dni - rzeczywiście udawało nam się przejeżdżać spore odcinki bez najmniejszego nawet śladu stacji paliw.
No właśnie i tu zaczyna się wątek benzynowy... Czytałam przed wyjazdem, że w Islandii większość stacji jest bezobsługowych, w większości krajów Europy to już standard… nie mniej jednak jak tu oswoić ten temat gdy doświadczenia w tej materii brak, a język nieszczególnie pomaga? 
W Blönduós przy jedynym rondzie, na stacji benzynowej sieci N1 przeżywamy dziwny stan, graniczący z poczuciem, że jest się półgłówkiem ;-)  Żywego ducha o ironio nie uświadczy! Małymi kroczkami udaje nam się jednak porozumieć z maszyną do płacenia i uzupełnić bak. 
Ruszamy…
W planie  cofnięcie się „1” w kierunku zachodnim aby podjechać nad zatokę Húnafjörður oraz zobaczyć najstarszy kościół w Islandii.
Zatoka owa skusiła mnie przede wszystkim ze względu na kolonię fok w Hindisvík oraz wystającą z morza skałę o ciekawym kształcie, zwaną Hvítserkur, w życiu jednak nie spodziewałam się obcować z tak pięknymi, dzikimi pejzażami, takim turkusem wody. Tego dnia żałowałam, że nie mam recepty na wygięcie czasoprzestrzeni, że dzień jest taki krótki i tyle jeszcze drogi przed nami. Do wspomnianej kolonii fok dojeżdżamy odbijając z „1" w szutrową drogę 711. Na miejscu jednak okazuje się, że dojście na plażę jest zamknięte, zapytać nie ma kogo, a w sprzęt „tele” niestety się nie wyposażyliśmy. Nie zobaczyliśmy więc tych uroczych zwierząt, podziwialiśmy natomiast kobierce pełne wełnianki, tak często rosnącej wokół. 

okiem Krzycha pierwsze widoki z drogi 711


Hindisvik - jak widać króluje wełnianka


Hvitserkur - magiczna samotna  skała wyrastająca z wody

ten sam plan dwa różne ujęcia - K góra, B dół
między 711 a 717, wokół pustka  i zapach przestrzeni


nieznośna fotogeniczność islandzkich dróg


słupy bazaltowe Borgarvirki przy drodze 717

Oj... niebo tego dnia było dla nas łaskawe. Gdybym mogła, najchętniej pieszo pokonałabym ten odcinek. Jadąc, cały czas rozglądamy się za ową sławną skałą, jak się okaże w drodze powrotnej zjazd pod nią zupełnie przeoczyliśmy - tak to czasem przewodniki przekłamują.  W końcu pojawia się maleńka tabliczka kierująca nas pod Hvítserkur. Trafiliśmy na okres przypływu więc skała częściowo zanurzona jest w wodzie. Piszę o tym ponieważ widziałam jej zdjęcia z fazy odpływu, gdzie wokół bardziej coś, co przypomina niezbyt głębokie kałuże  ;-)
Z małego parkingu, na który wiedzie dość stromy zjazd trzeba przejść jakieś niecałe 100m do platformy widokowej, zawieszonej na klifie. Rozciąga się stąd niezwykły widok nie tylko na skałę ale również na całe otoczenie przyoceanicznych jezior. Dla bardziej śmiałych - takich jak my ;-) no może z wyjątkiem nie w pełni sprawnego męża - jest wariant zejściowy bezpośrednio na plażę. Miejscami jest dość stromo więc dla kogoś kto nie chodzi po górach może to być w pewnym sensie ekstremalne przeżycie. 
Wracamy szutrową 717 - równie nieziemską widokowo jak poprzednia. Dosłownie na ułamek sekundy (jest dość późno) zatrzymujemy się aby sfotografować kolejną atrakcję – słupy bazaltowe Borgarvirki. Na tym odcinku droga jest przyznam nieco dziurawa - powiem wprost - dość wymagająca, jadę więc z głową prawie przyklejoną do przedniej szyby ;-)

Nie wspomniałam wcześniej o jeszcze jednym - postoju poświęconym koniom, jakie pasły się przy drodze. Konie są tu wszędzie, są ufne, lubią być głaskane, uwielbiają kontakt z człowiekiem i są niezwykle czyste. Możliwość czerpania z turystyki konnej jest w Islandii powszechna a jadąc samochodem często można natknąć się na znaki drogowe informujące o szlakach konnych. Nigdy nie interesowała mnie taka forma aktywności ale po tym co zobaczyłam i co czułam patrząc koniom w oczy, głaszcząc je po karku i grzywie, jestem w stanie zrozumieć uczucia ludzi w nich zakochanych. 


konie - epizod pierwszy ;-)

Po zjeździe z 717 znów przyjmujemy kierunek na wschód. Po drodze zaglądamy jeszcze do Þingeyrar, znajdującego się na końcu drogi 721. W pięknej scenerii stoi powstały w 1133 r. kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. W historii Islandii miejsce to odgrywało istotną rolę, to tu w średniowieczu zbierał się lokalny parlament, tu też powstał pierwszy w Islandii klasztor, gdzie tutejsi benedyktyni spisywali wiele ksiąg i podań historycznych. 
Niestety wnętrza kościoła nie udało nam się zobaczyć, a szkoda bo ponoć ogromne wrażenie robi ołtarz z XV w. czy powstała w Holandii ambona z XVII w.


Pingeyrar

Jest zdecydowanie późno a przed nami jeszcze długa droga w pobliże Akureyri. Główną drogą przejeżdżamy przez szerokie siodło przełęczy Vatnsskard, za którą otwiera się nowy, równie górzysty krajobraz. Pogoda się nieco zmienia a momentami robi się wręcz ponuro. Dopiero skręcając w drogę 762, prowadzącą tym razem w kierunku północnym widzimy dosłownie światełko w tunelu. Nad zatoką Skagafjörður jest znów słonecznie. Zanim jednak dotrzemy nad wybrzeże zatrzymujemy się aby uzupełnić zakupy żywieniowe a parę kilometrów dalej zwiedzić Glaumbær – osadę domów darniowych.


Glaumbear


kościółek w  Glaumbear



Patrząc na te maleńkie drewniane domki pokryte darnią, których boczne ścianki utkane są z torfu, można odnieść wrażenie jakby się stało przed hobbicim schronieniem. Urocze miejsce. 


 w drodze (762, 75, 76)

w drodze (76) - dojazd do Siglufjordur

A my dalej na północ, objeżdżając wschodnią część fiordu kierujemy się do Siglufjörður maleńkiego, malowniczo położonego miasteczka rybackiego. Dojazd jest niezwykle spektakularny, chwilami niemalże mrożący krew w żyłach. Smaczku dodaje fakt, że przed 1967 r. osada ta nie miała połączenia drogowego z resztą kraju. Przed samym miasteczkiem mija się prawie kilometrowy tunel, wąski na jeden samochód z kilkoma mijankami wewnątrz. Sama miejscowość była kiedyś dość znaczącym portem w Islandii a mieszkało w niej ponad 3 tys. osób. Obecnie nie jest już tak różowo. Niemalże z wszystkich stron Siglufjörður otoczone jest górami. Gdy dojeżdżamy do centrum widać, że coś się dzieje, niewykluczone, że to właśnie obchody zakończenia lata, o których wspominała właścicielka pensjonatu w Blönduós. Miejscowa ludność szykuje się do plenerowego koncertu, tuż obok jak na zawołanie nadmuchiwane są kilkumetrowe zamki dla dzieci, robi się gwarno. Najbardziej urokliwą część miasteczka stanowią kolorowe budynki przy nadbrzeżu. W jednym z nich jest Muzeum Ery Śledzia, w kolejnym przetwórnia rybna. W zatoczce przycumowanych jest kilkanaście łodzi, jachtów i kutrów. Szkoda, że jest tak późno i brak słońca.


 Siglufjordur - urocze miasteczko portowe 


każdy w innej bajce ;-)


przed obiadem

Tu zatrzymujemy się też na obiad. Tak bardzo chcieliśmy wracać doliną nad jeziorem Stifluvatn ale trzeba było zweryfikować nasze pierwotne pomysły i wybrać inną, szybszą trasę, dodam nie mniej malowniczą, mimo że jej część pokonuje się dość długimi kilkukilometrowymi tunelami. I tak oto z drogi 82 znów wjeżdżamy w „1” aby dosłownie w kilka minut znaleźć się w drugim co do wielkości mieście Akureryri. O samym mieście trudno mi cokolwiek powiedzieć bo autentycznie nie dane nam było go zwiedzić. Każdy kolejny dzień (tu była nasza trzydniowa baza wypadowa) to przejażdżka wzdłuż przeciwległej części zatoki, oddalonej dość sporo od miasta.
Nieco już zmęczeni, poza tym robi się ciemno przeoczamy zjazd 829 i jedziemy równoległą 821. Na szczęście zaraz jak zdajemy sobie z tego sprawę dostrzegamy ratunek w postaci łącznika między obiema drogami i dzięki temu nie musimy powtarzać kilkunastu kilometrów. W sporych ciemnościach znajdujemy podjazd pod dom, w którym mieszkamy. To cud, że ktoś o tej porze nam jeszcze otworzył drzwi. Szybkie przeniesienie bagaży, ekspresowa toaleta i znów zapadamy w głęboki sen. 

Trasa:
Blönduós - Akureyri - ok 460 km z uwzględnieniem całej powyżej opisanej trasy, w tym dozjazdu do Guesthouse Uppsalir (miejsca noclegowego odległego o ok.18 km od Akureryri)


zdjęcia: BK Sobieccy