Baraniec

Baraniec

niedziela, 24 sierpnia 2014

Akureyri - Husavik - Asbyrgi - Akureyri - dzień czwarty


Lubię niespodzianki ale tylko te przyjemne... Tego dnia przeżyłam coś co skutecznie popsuło mi nastrój na całe późne popołudnie i wieczór. Jeszcze nigdy nie miałam okazji sprawdzić na własnej skórze jak czuje się człowiek, któremu podczas usiłowania dokonania wypłaty z bankomatu wciąga kartę. Myślę, że wystarczającym problemem jest fakt zaistnienia tego zdarzenia w swoim rodzinnym mieście, czy gdzieś niedaleko… ale w Islandii? W miejscu oddalonym od domu tysiące kilometrów? Dokładnie właśnie to przydarzyło mi się w Husavik około 17.30 lokalnego czasu. Nic chyba nie jest w stanie oddać podłego nastroju jaki mi wtedy towarzyszył, trudno też opisać jak bardzo komplikuje to nasze plany na dzień następny, bo od ręki z racji święta narodowego na pewno nic nie załatwimy. Jakie to jednak szczęście, że bankomat umieszczony jest bezpośrednio w budynku banku i jak dobrze, że Husavik od Akureyri dzieli tylko 100 km. Noc cóż trzeba tu będzie wrócić o poranku i załatwić wszystko przed dalszą drogą - czy w ogóle się uda?

Islandia póki co łaskawie ukrywa swoją dziką naturę. Budzi nas kolejny raz piękne słońce. W planie Husavik i rejs po zatoce w oceanie Arktycznym oraz przejazd nad wodospady Dettifoss i Hafragilsfoss – całkiem spora wycieczka. Aby uniknąć dublowania trasy zjeżdżamy zaraz za Akureyri z krajowej „1” w drogę nr 83. Dzięki temu w Laufas mamy okazję zobaczyć kolejną osadę domów darniowych, którą raczej trudno przeoczyć. I znów można się poczuć jak w hobbicim raju… maleńkie domki z unikalnym pokryciem dachu, tuż obok biały kościółek. 



latarnia morska na wschodnim brzegu fiordu Eyjafjrdur 

droga nr 83 biegnąca wzdłuż fiordu Eyjafjrdur w kierunku Laufas 


Laufas i lilipucie domki darniowe

Za Laufas z drogi 83 skręca się w szutrową 835, która biegnie dnem doliny rzeki Fnjóská. W miarę przemieszczania się w jej głąb dno się wypłaszcza i rozszerza. Wokół znów wysokie ośnieżone szczyty – gdzieniegdzie spadające wąskie, długie nitki wodospadów. Przejazd tą trasą dostarcza nam wielu wspaniałych wrażeń wzrokowych – jest dziko i przestrzennie.



droga 835 i wylot doliny rzeki Fnjoska

Ostatecznie droga ta łączy się znów z „1” i dalszy fragment pokonujemy już znajomą trasą by dosłownie za kilkanaście kilometrów tuż za jeziorem Ljósavatn zjechać w 85, wiodącą do Husavik. Im bliżej naszego celu tym ciekawszy krajobraz wokół. Wciąż otaczają nas góry a powierzchnię pokrywają interesujące w formie warstwy zastygłej lawy. Wkrótce znów jesteśmy nad Oceanem Arktycznym a dokładnie w basenie Morza Grenlandzkiego, co z daleka zwiastuje żółto pomarańczowa sylwetka latarni morskiej.
Husavik jest małą miejscowością, choć w porównaniu z tymi, które mijaliśmy do tej pory to prawdziwa metropolia ;-)) - zamieszkuje tu ponad dwa tysiące mieszkańców. Husavik przede wszystkim słynie z rejsów, podczas których można obserwować różne odmiany wielorybów i właściwie ledwo wjeżdżamy do miasta od razu trafiamy na stojące przy drodze biura, w których można zakupić odpowiednie bilety. Planując udział w takim rejsie nie bardzo wierzę w to wielkie szczęście zobaczenia grzbietu albo przynajmniej płetwy wieloryba, choć wszelkie źródła donoszą, że skuteczność tutejszych firm w tego typu przedsięwzięciach jest niemalże stuprocentowa. Jako klasycznego lądołaza, bardziej pociąga mnie sama świadomość spędzenia na wodzie kilkudziesięciu minut. O cenie biletów z przyzwoitości mówić nie będę. Na rejs czekamy jakieś 35 minut. W tym czasie oglądamy widoczny z drogi nieduży port. 


Husavik

Na pokładzie wszyscy uczestnicy zostają wyposażeni w kolorowe, ciepłe skafandry – ja niestety nie znajduję innego niż XL (baaardzo duże XL) przez co wyglądam dość zabawnie. Ponieważ jest w miarę ciepło, przed wypłynięciem zdejmuję i chowam polar i softshell - jak się później okaże przeproszę się z nimi już w połowie rejsu. Powietrze przesiąknięte jest zapachem ryb, wodę w zatoce marszczy coraz mocniejszy wiatr. Rejs przewidziany jest na 3 godziny więc właściwie dopiero po upływie połowy tego czasu ludzie zaczynają z ożywieniem wyglądać wspominanych wielorybów. Na pokładzie płynie z nami tzw. animator, który opowiada o różnych gatunkach tych wielkich ssaków.


rejs

 płyniemy...

I siedzimy tak sobie na bocznej ławeczce, twarz wygrzewamy w słońcu, gdy nagle ten sielankowy klimat burzy pewne poruszenie. Nasz animator prosi o zwrócenie uwagi w konkretne miejsce, wszystkie obecne na pokładzie bagnety obiektywów wymierzone zostają nagle w jedną stronę. Rzeczywiście gdzieś w oddali pojawia się kilka razy ciało wieloryba, jak się później dowiadujemy z gatunku karłowatych (ang. minke whale, łac. balaenoptera acutorostrata). Ani ja ani Krzysiek z naszymi szkłami raczej nie mamy szans aby coś sfotografować, ale mój małżonek uwiecznia coś więcej - namiastkę emocji jakie towarzyszyły wszystkim płynącym ;-). Na pocieszenie wszyscy otrzymują kubek gorącej czekolady i ciastko i tak oto nieco zmarznięci znów wracamy na ląd.
Cóż, jakby na to nie spojrzeć wieloryba jednak widzieliśmy…


TEN MOMENT! ;-)

Woda niezwykle uspokaja, wycisza ale sprawia również, że odczucie głodu rośnie do kwadratu. Szukamy więc jakiegoś jedzenia – najchętniej świeżej ryby. Na drugim końcu portu, tuż obok Muzeum Wielorybów (drugim znanym muzeum w Husaviku jest to poświęcone penisom ssaków morskich i lądowych) znajdujemy to czego dokładnie szukamy – knajpę, w której podają grillowane morskie potrawy. Bez wahania wszyscy zamawiamy łososia, podanego z bardzo dużym ziemniakiem w mundurku, w którego pęknięciu znajdujemy wyśmienity sos. Do tego oczywiście jarzyny. Pycha – jeden z najlepszych obiadów podczas tego wyjazdu.
Jest dość późno bo grubo po 17, planujemy więc jeszcze wybrać gotówkę i ruszać dalej w trasę. I tu właśnie wydarzyło się to co się wydarzyć nie powinno i o czym wolę zapomnieć – straciłam kartę. Jako, że wszystko z powodu święta narodowego zamknięte – nic się nie dało zrobić. Wsiadamy więc w samochód i kontynuujemy trasę, jadąc dalej drogą 85, objeżdżając w ten sposób półwysep Tjörnes. Ech… co to za piękna trasa, urzekające, sterczące klify, surowe pejzaże zupełnie inne niż te, które do tej pory widzieliśmy. 



droga nr 85 tuż za Husavik

Zmienia się też pogoda – niestety. Niebo chmurzy się z każdym kilometrem, a gdy opuszczamy półwysep jest całkiem ponuro i lada chwila spodziewamy się deszczu. W takiej scenerii wita na wąwóz Asbyrgi – szczególne miejsce, dla którego bez wątpienia warto poświęcić cały dzień (przynajmniej).


wąwóz Asbyrgi - niestety tylko z dalekiej perspektywy 

Wielkość tego wąwozu, jego ascetyzm jest imponujący i będzie on nam towarzyszył jeszcze przez jakiś czas, zwłaszcza że z 85 znów zjeżdżamy - tym razem w drogę 864, o której już wspominałam. Ta droga zostanie w mojej pamięci na długo… nie tylko za sprawą galopujących pod czaszką myśli o pożartej przez bankomat karcie, czy wyjątkowo paskudnej aury, bezlitosnej dla kół nawierzchni ale przede wszystkim z powodu najbardziej posępnej scenerii z jaką mi dane było obcować. Wszystko to tworzyło niezwykły scenariusz. Gdzie okiem nie sięgnąć nagie niekończące się pustkowie, wokół żadnej żywej duszy – no autentycznie tolkienowski Mordor. 


mroczna 864

W takich okolicznościach, modląc się z każdym przejechanym kilometrem dziurawego szutru o stan naszego samochodu, docieramy do miejsca, z którego można podjechać na platformę z widokiem na wodospad Hafragilsfoss. Ponieważ teren trudny więc tylko ja biegnę aby zaspokoić swoją ciekawość i wodospad mimo wszystko zobaczyć. Nie dość, że sama kaskada jest imponująca (zapewne nie tak bardzo jak Goðafoss), to jeszcze jej otoczenie dosłownie zwala z nóg. Oto znajduję się na krawędzi ogromnej, głęboko wciętej, szerokiej szczeliny wąwozu, w której dnie płynie rwąca rzeka Jökulsá á Fjöllum (druga co do długości rzeka Islandii). Ponoć głębokość wąwozu w tym miejscu, spowodowała, że jest nazywany miniaturą Wielkiego Kanionu. W dole jaru szaro-brunatna woda wzburzonego nurtu rzeki spływającej z gór miesza się z mleczno – błękitnym strumieniem spływającym z zachodniej ściany, tworząc urokliwą zatoczkę. Tu też, na tym dziwnym ustroniu pojawia się nie wiedzieć skąd wspaniała wielobarwna paleta brązów, rudości i czerwieni, ożywiających nieco ten smutny krajobraz.



miniatura Wielkiego Kanionu - otoczenie wodospadu Hafragilsfoss

Wracam zastanawiając się co też zobaczę parę kilometrów dalej u stóp wodospadu Dettifoss – najpotężniejszego wodospadu w Europie. Ponieważ jest to jeden z najczęściej odwiedzanych wodospadów w Islandii dojazd tu jest nieco bardziej przyjazny.
Niestety na miejscu okazuje się, że dojście nad sam wodospad dla Krzyśka jest absolutnie nierealne. Schodzimy więc sami z Piotrkiem kamienistą, niezbyt stromą ścieżką, pełną luźnych kamieni. Muszę przyznać, że widok jest oszałamiający, szkoda tylko, że już tak późno (jest po 21), niebo nad nami ciemnoszare i w dodatku pada. Spacerujemy nieco spiesznie wzdłuż urwistej krawędzi a o przejściu nad Selfoss - kolejny wodospad odległy o zaledwie kilometr oczywiście nie ma już mowy. 


potężny, mroczny Dettifoss - moim okiem

Dettifoss okiem K

Dalsze ponad 20 km drogi 864 wcale nie jest lepsze a z drobnego deszczu robi się regularna ulewa. Z ulgą wjeżdżam na asfaltową, cywilizowaną „1”, mając świadomość pokonania jeszcze ponad 150 km w deszczu i ciemności. W Akureyri meldujemy się przed północą, czyli o 2 w nocy naszego czasu i aby zdążyć dnia następnego pozałatwiać wszystko w Husaviku i spokojnie przetransportować się na południe kraju musimy się jeszcze spakować. Na szczęście baranów przed zaśnięciem nie musimy liczyć. Padamy…



Trasa:
Akureyri - Husavik - Asbyrgi - Akureyri około 400 km z uwzględnieniem wszystkich wymienionych wyżej atrakcji

zdjęcia: BK Sobieccy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz