Islandia póki co łaskawie ukrywa swoją dziką naturę. Budzi nas kolejny raz piękne słońce. W planie Husavik i rejs po zatoce w oceanie Arktycznym oraz przejazd nad wodospady Dettifoss i Hafragilsfoss – całkiem spora wycieczka. Aby uniknąć dublowania trasy zjeżdżamy zaraz za Akureyri z krajowej „1” w drogę nr 83. Dzięki temu w Laufas mamy okazję zobaczyć kolejną osadę domów darniowych, którą raczej trudno przeoczyć. I znów można się poczuć jak w hobbicim raju… maleńkie domki z unikalnym pokryciem dachu, tuż obok biały kościółek.
latarnia morska na wschodnim brzegu fiordu Eyjafjrdur |
droga nr 83 biegnąca wzdłuż fiordu Eyjafjrdur w kierunku Laufas |
Laufas i lilipucie domki darniowe |
Za Laufas z drogi 83 skręca się w szutrową 835, która biegnie dnem doliny rzeki Fnjóská. W miarę przemieszczania się w jej głąb dno się wypłaszcza i rozszerza. Wokół znów wysokie ośnieżone szczyty – gdzieniegdzie spadające wąskie, długie nitki wodospadów. Przejazd tą trasą dostarcza nam wielu wspaniałych wrażeń wzrokowych – jest dziko i przestrzennie.
droga 835 i wylot doliny rzeki Fnjoska |
Ostatecznie droga ta łączy się znów z „1” i dalszy fragment pokonujemy już znajomą trasą by dosłownie za kilkanaście kilometrów tuż za jeziorem Ljósavatn zjechać w 85, wiodącą do Husavik. Im bliżej naszego celu tym ciekawszy krajobraz wokół. Wciąż otaczają nas góry a powierzchnię pokrywają interesujące w formie warstwy zastygłej lawy. Wkrótce znów jesteśmy nad Oceanem Arktycznym a dokładnie w basenie Morza Grenlandzkiego, co z daleka zwiastuje żółto pomarańczowa sylwetka latarni morskiej.
Husavik jest małą miejscowością, choć w porównaniu z tymi, które mijaliśmy do tej pory to prawdziwa metropolia ;-)) - zamieszkuje tu ponad dwa tysiące mieszkańców. Husavik przede wszystkim słynie z rejsów, podczas których można obserwować różne odmiany wielorybów i właściwie ledwo wjeżdżamy do miasta od razu trafiamy na stojące przy drodze biura, w których można zakupić odpowiednie bilety. Planując udział w takim rejsie nie bardzo wierzę w to wielkie szczęście zobaczenia grzbietu albo przynajmniej płetwy wieloryba, choć wszelkie źródła donoszą, że skuteczność tutejszych firm w tego typu przedsięwzięciach jest niemalże stuprocentowa. Jako klasycznego lądołaza, bardziej pociąga mnie sama świadomość spędzenia na wodzie kilkudziesięciu minut. O cenie biletów z przyzwoitości mówić nie będę. Na rejs czekamy jakieś 35 minut. W tym czasie oglądamy widoczny z drogi nieduży port.
Husavik |
Na pokładzie wszyscy uczestnicy zostają wyposażeni w kolorowe, ciepłe skafandry – ja niestety nie znajduję innego niż XL (baaardzo duże XL) przez co wyglądam dość zabawnie. Ponieważ jest w miarę ciepło, przed wypłynięciem zdejmuję i chowam polar i softshell - jak się później okaże przeproszę się z nimi już w połowie rejsu. Powietrze przesiąknięte jest zapachem ryb, wodę w zatoce marszczy coraz mocniejszy wiatr. Rejs przewidziany jest na 3 godziny więc właściwie dopiero po upływie połowy tego czasu ludzie zaczynają z ożywieniem wyglądać wspominanych wielorybów. Na pokładzie płynie z nami tzw. animator, który opowiada o różnych gatunkach tych wielkich ssaków.
rejs |
płyniemy... |
I siedzimy tak sobie na bocznej ławeczce, twarz wygrzewamy w słońcu, gdy nagle ten sielankowy klimat burzy pewne poruszenie. Nasz animator prosi o zwrócenie uwagi w konkretne miejsce, wszystkie obecne na pokładzie bagnety obiektywów wymierzone zostają nagle w jedną stronę. Rzeczywiście gdzieś w oddali pojawia się kilka razy ciało wieloryba, jak się później dowiadujemy z gatunku karłowatych (ang. minke whale, łac. balaenoptera acutorostrata). Ani ja ani Krzysiek z naszymi szkłami raczej nie mamy szans aby coś sfotografować, ale mój małżonek uwiecznia coś więcej - namiastkę emocji jakie towarzyszyły wszystkim płynącym ;-). Na pocieszenie wszyscy otrzymują kubek gorącej czekolady i ciastko i tak oto nieco zmarznięci znów wracamy na ląd.
Cóż, jakby na to nie spojrzeć wieloryba jednak widzieliśmy…
TEN MOMENT! ;-) |
Woda niezwykle uspokaja, wycisza ale sprawia również, że odczucie głodu rośnie do kwadratu. Szukamy więc jakiegoś jedzenia – najchętniej świeżej ryby. Na drugim końcu portu, tuż obok Muzeum Wielorybów (drugim znanym muzeum w Husaviku jest to poświęcone penisom ssaków morskich i lądowych) znajdujemy to czego dokładnie szukamy – knajpę, w której podają grillowane morskie potrawy. Bez wahania wszyscy zamawiamy łososia, podanego z bardzo dużym ziemniakiem w mundurku, w którego pęknięciu znajdujemy wyśmienity sos. Do tego oczywiście jarzyny. Pycha – jeden z najlepszych obiadów podczas tego wyjazdu.
Jest dość późno bo grubo po 17, planujemy więc jeszcze wybrać gotówkę i ruszać dalej w trasę. I tu właśnie wydarzyło się to co się wydarzyć nie powinno i o czym wolę zapomnieć – straciłam kartę. Jako, że wszystko z powodu święta narodowego zamknięte – nic się nie dało zrobić. Wsiadamy więc w samochód i kontynuujemy trasę, jadąc dalej drogą 85, objeżdżając w ten sposób półwysep Tjörnes. Ech… co to za piękna trasa, urzekające, sterczące klify, surowe pejzaże zupełnie inne niż te, które do tej pory widzieliśmy.
droga nr 85 tuż za Husavik |
Zmienia się też pogoda – niestety. Niebo chmurzy się z każdym kilometrem, a gdy opuszczamy półwysep jest całkiem ponuro i lada chwila spodziewamy się deszczu. W takiej scenerii wita na wąwóz Asbyrgi – szczególne miejsce, dla którego bez wątpienia warto poświęcić cały dzień (przynajmniej).
wąwóz Asbyrgi - niestety tylko z dalekiej perspektywy |
Wielkość tego wąwozu, jego ascetyzm jest imponujący i będzie on nam towarzyszył jeszcze przez jakiś czas, zwłaszcza że z 85 znów zjeżdżamy - tym razem w drogę 864, o której już wspominałam. Ta droga zostanie w mojej pamięci na długo… nie tylko za sprawą galopujących pod czaszką myśli o pożartej przez bankomat karcie, czy wyjątkowo paskudnej aury, bezlitosnej dla kół nawierzchni ale przede wszystkim z powodu najbardziej posępnej scenerii z jaką mi dane było obcować. Wszystko to tworzyło niezwykły scenariusz. Gdzie okiem nie sięgnąć nagie niekończące się pustkowie, wokół żadnej żywej duszy – no autentycznie tolkienowski Mordor.
mroczna 864 |
W takich okolicznościach, modląc się z każdym przejechanym kilometrem dziurawego szutru o stan naszego samochodu, docieramy do miejsca, z którego można podjechać na platformę z widokiem na wodospad Hafragilsfoss. Ponieważ teren trudny więc tylko ja biegnę aby zaspokoić swoją ciekawość i wodospad mimo wszystko zobaczyć. Nie dość, że sama kaskada jest imponująca (zapewne nie tak bardzo jak Goðafoss), to jeszcze jej otoczenie dosłownie zwala z nóg. Oto znajduję się na krawędzi ogromnej, głęboko wciętej, szerokiej szczeliny wąwozu, w której dnie płynie rwąca rzeka Jökulsá á Fjöllum (druga co do długości rzeka Islandii). Ponoć głębokość wąwozu w tym miejscu, spowodowała, że jest nazywany miniaturą Wielkiego Kanionu. W dole jaru szaro-brunatna woda wzburzonego nurtu rzeki spływającej z gór miesza się z mleczno – błękitnym strumieniem spływającym z zachodniej ściany, tworząc urokliwą zatoczkę. Tu też, na tym dziwnym ustroniu pojawia się nie wiedzieć skąd wspaniała wielobarwna paleta brązów, rudości i czerwieni, ożywiających nieco ten smutny krajobraz.
miniatura Wielkiego Kanionu - otoczenie wodospadu Hafragilsfoss |
Wracam zastanawiając się co też zobaczę parę kilometrów dalej u stóp wodospadu Dettifoss – najpotężniejszego wodospadu w Europie. Ponieważ jest to jeden z najczęściej odwiedzanych wodospadów w Islandii dojazd tu jest nieco bardziej przyjazny.
Niestety na miejscu okazuje się, że dojście nad sam wodospad dla Krzyśka jest absolutnie nierealne. Schodzimy więc sami z Piotrkiem kamienistą, niezbyt stromą ścieżką, pełną luźnych kamieni. Muszę przyznać, że widok jest oszałamiający, szkoda tylko, że już tak późno (jest po 21), niebo nad nami ciemnoszare i w dodatku pada. Spacerujemy nieco spiesznie wzdłuż urwistej krawędzi a o przejściu nad Selfoss - kolejny wodospad odległy o zaledwie kilometr oczywiście nie ma już mowy.
potężny, mroczny Dettifoss - moim okiem |
Dettifoss okiem K |
Dalsze ponad 20 km drogi 864 wcale nie jest lepsze a z drobnego deszczu robi się regularna ulewa. Z ulgą wjeżdżam na asfaltową, cywilizowaną „1”, mając świadomość pokonania jeszcze ponad 150 km w deszczu i ciemności. W Akureyri meldujemy się przed północą, czyli o 2 w nocy naszego czasu i aby zdążyć dnia następnego pozałatwiać wszystko w Husaviku i spokojnie przetransportować się na południe kraju musimy się jeszcze spakować. Na szczęście baranów przed zaśnięciem nie musimy liczyć. Padamy…
Trasa:
Akureyri - Husavik - Asbyrgi - Akureyri około 400 km z uwzględnieniem wszystkich wymienionych wyżej atrakcji
zdjęcia: BK Sobieccy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz