Baraniec

Baraniec

sobota, 16 września 2017

Sokolie w Małej Fatrze

jedno z magicznych "okien widokowych" na szlaku
Po przynajmniej 10 latach wracamy do Małej Fatry, pięknego zakątka Słowacji, słynącego z masywów, poprzecinanych głębokimi wąwozami, ze skalnych urwisk, czy progów, z których spadają spektakularne wodospady. I choć było to tak dawno, doskonale pamiętam wrażenia z wycieczki do Dolnych i Hornych Dierów, zejście do Stefanowej z Małego Rozsutca, czy zdobycie wierzchołka najwyższego szczytu tych gór – Wielkiego Krywania.
Mała Fatra zbudowana jest ze skał wapiennych i dolomitowych i pewnie dlatego przypomina nieco Tatry Zachodnie.

Tym razem postanowiliśmy odwiedzić skalne wieże, piętrzące się po prawej stronie drogi wzdłuż Doliny Vratna. Nie jest to długa wycieczka. Co prawda według znaków całość można zamknąć w niespełna cztery godziny, nam jednak zajmuje to grubo powyżej czterech. Trudno jednak gnać przed siebie, nie uwzględniając krótkich odpoczynków na złapanie oddechu, podziwianie widoków, czy po prostu fotografowanie. 
Jeśli ktoś nie lubi stromych zejść, to zdecydowanie polecam wyruszyć na szlak z parkingu, znajdującego się tuż za wlotem Doliny Vratnej (Tiesnavy). Jest to punkt startowy dla dwóch wycieczek. Idąc szlakiem niebieskim ku górze w prawo, rozpoczyna się mozolną wspinaczkę na Sokolie, czyli wspomniany masyw, ciągnący się na długości ponad czterech kilometrów. Lewą stroną natomiast wiedzie, jak w lustrzanym odbiciu, zielony szlak na Boboty.
nasza pętelka

Cóż… nie wdając się w szczegóły, początek naszego niebieskiego szlaku jest stromy, bardzo stromy. Szybko jednak zdobywa się wysokość, a cały trud podejścia rekompensują „okna widokowe”, z których można podziwiać przepiękną Dolinę Vratną i otaczający ją grzbiet, w którym dominuje szczyt Wielkiego Krywania. To jednak nie wszystko, bo właściwie już po kwadransie z przepaścistych, głębokich zachyłków, wyrastają co krok strzeliste wieże skalne. Ciekawy jest fragment przejścia półtunelem skalnym, tworzącym nad głową, na odcinku kilkudziesięciu metrów, swoisty okap.
Większa część tego odcinka to mocno ubite gliniasto-żwirowe podłoże, dodatkowo wzmocnione metalowymi stopniami. Podejrzewam, że takie rozwiązanie „ratuje życie” wielu schodzącym tym szlakiem w deszczowy dzień. 
pierwsze widoki na Dolinę Vratną z niebieskiego szlaku na Male Noclahy


skalne półtunele na szlaku

W niespełna 1,5 godziny docieramy do miejsca Małe Noclahy
Jak często można spotkać na górskich drogowskazach informację o wysokości równej 1000 m n.p.m? Tu właśnie mamy taką okazję ;-). 

Stąd na Sokolie prowadzi już żółty szlak. I choć wciąż towarzyszą nam otwierające się co jakiś czas widoki, to gros szlaku pokonuje się idąc przez las, trawersując po obu stronach główny grzbiet. Jest magicznie, tym bardziej, że gdzieniegdzie widać już przebłyski nadchodzącej jesieni. 
Stąd też pięknie się prezentują piętrzące się sylwetki Rozsutców i przycupnięta pod nim wioska Stefanowa. Jedno z takich "okien widokowych" rezerwujemy na kilkanaście minut dla siebie. Słuchając wiatru szumiącego w liściach, pałaszujemy drugie śniadanie.
są i drobne ekspozycje ;-)

grzebień Sokolie

nieuchronnie zbliża się jesień...

Wciąż pniemy się ku górze, choć nie jest już tak stromo jak na początku szlaku. Nie wiedzieć kiedy, osiągamy najwyższy szczyt grzebienia Sokolie. Nad pasmem Wielkiego Krywania kłębią się burzowe, ciemne chmury, zwiastujące nadciągającą zmianę pogody. Dalsza część szlaku odsłania przed nami Małą Vatrę jakiej jeszcze nie znamy – Wielką Branicę - grzbiet za grzbietem, dolina za doliną … jakby końca nie było widać…
Sokolie

wyjątkowy taras skalny z widokiem na Wielką Branicę

Na Przełęcz Przysłup schodzi się w błyskawicznym tempie. Żółty szlak poprowadzony jest przez nieco rzadszy las, w dole głębokie jary. Żałuję, że zaczyna nieśmiało kapać z nieba, bo pod przełęczą warto usiąść na chwilę, utrwalić panoramę z sylwetkami Rozsutców.
Mamy jednak szczęście, bo mżawka szybko ustępuje. To ważne, przed nami bowiem nieco mniej strome ale gliniaste, niezabezpieczone żadnymi stopniami zejście – suche jeszcze i bezpieczne.
Niebieski szlak schodzący z przełęczy prowadzi nas pod Stary Dwór. W ostatnich latach miejsce to bardzo się zmieniło, wybudowano tu bardzo dużo domów, pensjonatów. Trudno się dziwić, tuż obok, po obu stronach doliny, rozciągają się trasy narciarskie.
Przełęcz Przysłup, stąd już około półgodzinne zejście do drogi

Ostatni fragment do samochodu pokonujemy w niespełna 15 minut, idąc asfaltową drogą. Na chwilę znów wygląda słońce, oblekając skalny wlot do Doliny Vratnej, ciepłym popołudniowym światłem.
ku Terchowej

Wlot Doliny Vratnej z sylwetką klęczącego mnicha ;-)

Okolice Terchowej, to oprócz walorów przyrodniczych i krajobrazowych, także okazja do zrobienia zakupów serowych. Pełno tu straganów, maleńkich sklepików, gdzie można kupić bryndzę, wędzone sery. Trudno nie skorzystać. A na obiad ? Wybór jest oczywisty – miejscowy przysmak, bryndzowe halusky – takie gnocchi inaczej ;-).

niedziela, 3 września 2017

Rumunia 2017 - dzień XI


Rześki, choć słoneczny poranek, zamawiamy śniadanie i ruszamy w drogę do domu. Przed nami ponad 600 km do Krakowa. Naszą drogę powrotną planujemy przez Carei, Nyiregyhazę, Koszyce, Bardejów i Tylicz, z postojem w Tokaju.
w Tokaju wita nas cappuccino, lampka białego wytrawnego i pyszny kawał ciasta
Jak miło po latach znów wrócić na ten maleńki placyk, przy głównej ulicy Rakoczi. Tokaj wyładniał i nadal panuje w nim senna, leniwa atmosfera. Miejsce w sam raz na krótki odpoczynek, kawę wino… i obowiązkowe winne zakupy. Mimo, że planowaliśmy tu pierwotnie zjeść obiad, ruszamy dalej wciąż jeszcze czując obfite śniadanie.
Tokaj - kilka kadrów między kawą a zakupami 

żegnają nas koty, spoglądające z góry - jak żywe ;-)

Nie wiedzieć kiedy wjeżdżamy na Słowację, w Koszycach przerwa na „maka” – taki gest w stronę Piotrka ;-).
I znów, jak w kalejdoskopie, przejazd przez znane już miejscowości.
W Sączu korek, spowodowany remontem mostu w Łososinie, szybko kalkulujemy i skręcamy w drogę przez Rożnów – nie pamiętam już nawet, kiedy ostatnio byłam nad Jeziorem Rożnowskim – w sam raz zachodzi słońce. Później już tylko Zakliczyn, Wojnicz i autostradą prosto do domu.
Przyjazd na 21.00 – prawie 11 godzin w trasie.
Home, sweet home ;-)) 




foto: Krzysiek, ja okazjonalnie ;-)

Rumunia 2017 - dzień X


Poranek jest pogodny, w jadalni przeznaczonej dla gości robimy śniadanie, kawę… Wyjeżdżając zostajemy jeszcze zatrzymani przez właściciela pensjonatu, który z domu przynosi nam… bochenek chleba i cztery bułki na drogę, życząc „drum bun”, czyli dobrej podróży - po prostu ;-). Pod tym względem Rumuni są niesamowici. 
W Novaci rozpoczyna się Transalpina, słynna droga 67C, poprowadzona przez góry Parang, zwana niegdyś przez pasterzy Diabelską Ścieżką. Jest to najwyżej położona trasa w Rumunii, wznosząca się na Przełęczy Urdele na wysokość 2145 m. n.p.m. Co ciekawe, przejazd ten dopiero od 2010 r., ma nawierzchnię asfaltową, dzięki czemu jest łatwiej dostępny dla turystów. Niestety nie można tędy przejechać zimą.
Podobnie jak i w przypadku trasy Transfogarskiej, nie ma tu wiele miejsc na zatrzymanie się, aby uchwycić piękny krajobraz. Część fotografii robi się więc zza szyby samochodu.
Droga od samego początku pnie się licznymi serpentynami, stromo w górę. W kilku miejscach postojowych rozstawione są stragany, na których można kupić lokalne sery, wędliny, biżuterię, czy niezbyt wyszukane pamiątki. Sprzeczne emocje wywołuje przejazd przez miejscowość Ranca, w której totalnie brak pomysłu na jakąś zwartą całość. Jak grzyby po deszczu powstają tu liczne pensjonaty czy hotele. Stąd bowiem startuje wiele szlaków turystycznych, ale można też tu przyjechać na narty.
Jadąc wciąż w górę, wydaje się, że to już prawie niebo, kiedy za zakrętem odsłania się kolejny etap podróży, wciąż wyżej i wyżej… Łatwo to sobie wyobrazić, próbując poprowadzić taką trasę, prawie 200 m nad wierzchołkiem Kasprowego Wierchu.
Transalpina jest też niezwykłym wyzwaniem dla rowerzystów, po drodze mijamy wielu takich śmiałków. Dodam, że w zeszłym roku i mój Pan Mąż osobiście ją pokonał ;-).
Transalpina - pierwszy postój na trasie 

coraz wyżej... pod nami Ranca, obok śmigają kolarze 

przed nami ostatnie łuki przed najwyższym punktem trasy
Przełęcz Urdele zaskakuje. To ogromna polana, w części zawłaszczona przez straganiarzy. Wystarczy jednak podejść kawałek, by znaleźć się choć na chwilę, sam na sam z pięknymi górami.
Podczas zjazdu zaskakują mnie rowerzyści, osiągający prędkości większe niż jadące samochody.  
Jakże odmienny jest charakter drogi po tej stronie gór. O ile południowe stoki, gładkimi grzbietami, nieco przypomniały połoniny bieszczadzkie, o tyle północna ekspozycja to lasy, lasy lasy… Po drodze mijamy też dwa jeziora.
Przełęcz Urdele - 1145 m n.p.m.

Przed nami długi zjazd i osobliwe obrazki ;-)
Całą trasę - około 130 km - pokonujemy z postojami w czasie prawie czterech godzin. Dłuższy odpoczynek planujemy w mieście Alba Julia. Jesteśmy już w Transylwanii.
Alba Julia jest miastem niezwykłym i dość specyficznym, bo zamiast typowej starówki z rynkiem, w centralnej części znajdziemy „drugie miasto”. Bogata historia sięga czasów rzymskich, jednak najlepsze lata świetności przypadają na XVI i XVII w. To zresztą okres bardzo mocny związany z Polską – z Izabelą Jagiellonką, która tu zmarła, czy ze Stefanem  Batorym i jego rodziną. W Alba Julia dokonano też w 1922 r. koronacji Ferdynanda I, jako króla zjednoczonej Rumunii. Główną atrakcją tego miasta jest Twierdza Alba Carolina – doskonały przykład sztuki fortyfikacyjnej. Twierdza zamknięta z wszystkich stron, stanowi z wszystkimi budynkami swoiste miasteczko – z wewnętrznym systemem uliczek, dziś pełnych zabytków, restauracji, kawiarni. Na jej teren można dostać się przechodząc przez reprezentacyjne bramy. W ostatnich latach Cytadela została gruntownie odrestaurowana. 
Alba Julia - rozpoczynamy spacer po Cytadeli
Niewątpliwie warto zajrzeć do katedry rzymskokatolickiej św. Michała, w której umieszczono sarkofagi należące do Izabeli Jagiellonki oraz jej syna Jana Zygmunta Zapolyi. W innej części znajdują się grobowce rodziny Hunyday, zdobione scenami wojennymi z czasów walk z imperium osmańskim. Katedra prezentuje typowo gotycki styl, onieśmielając swoim ogromem i ascetycznym wnętrzem. 
wnętrze Katedry św. Michała
Inne ciekawe miejsca to Sobór Koronacyjny, Pałac Książęcy, czy Muzeum Zjednoczenia. Spacer uliczkami Cytadeli, usianych odlanymi z brązu figurami, zarówno wojskowych jak i zwykłych ludzi, jest ogromną przyjemnością i warto tu spędzić przynajmniej kilka godzin. My niestety musimy jechać dalej, aby dotrzeć o przyzwoitej porze na nasze ostatnie miejsce noclegowe.

wschodnia brama wiodąca do Cytadeli i panorama na miasto





fontanna tuż obok zachodniej bramy wiodącej do Cytadeli
Z Alba Julia kierujemy się wiejski drogami do doliny Valisoary, dla której charakterystyczne są sterczące wysokie skały, tworzące rodzaj bramy. Stąd już zaledwie kilka kilometrów do Rimatei, w której gościliśmy rok temu. W gospodzie pod Szeklerską Skałą - tak jak poprzednio - zatrzymujemy się na obiad.
Wąwóz Valisoary, w prawym dolnym roku Szeklerska Skała 

przydrożny krzyż kamienny

ostatni, iście rumuński obiad w Rimatei

Rimatea
Jadąc dalej nie dziwi nas wcale, pędzone środkiem drogi, stado kóz.
kolejne już zderzenie z rumuńską rzeczywistością ;-)
Z Rimatei kierujemy się na Kluj Napoca. Omijamy jednak główne drogi, wybierając niezwykle malownicze tereny, ciągnące się od miejscowości Iara przez Liteni do Savadisla. Wszystko skąpane w ciepłym słońcu późnego popołudnia.
z drogi, równoległej do autostrady łączącej Turdę z Kluj Napoca

sielsko absolutnie...


Nasz ostatni nocleg, podczas tegorocznych wakacji w Rumunii, zaplanowaliśmy w miejscowości Nadaselu, omijając w ten sposób wielkomiejski charakter Kluj Napoca. Do pensjonatu docieramy niemalże przed zmrokiem.

ostatnie promienie słońca przed dojazdem do Nadaselu, gdzie spędzamy ostatnią noc w Rumunii


foto: Krzysiek, ja okazjonalnie ;-)

Rumunia 2017 - dzień IX

Poranek wita nas tak jak przewidywały prognozy, ochłodziło się i pada… 
Kawa, śniadanie i pakowanie się. Raz jeszcze przejeżdżamy przez, puste niemalże, centrum miasta. 
Spodziewamy się, że tym razem, w okolicach Siedmiu Źródeł, w taką pogodę, nie zmierzymy się z utrudnieniami na drodze, jak poprzednio. Tym większe więc zaskoczenie wywołują rzędy samochodów i już spacerujący jezdnią pierwsi amatorzy kąpieli. To nic, że pada i jest rześko. 
Niektórzy jeszcze śpią, o czym świadczą zaklejone kartonami szyby samochodów - taka osobliwa forma zasłonek ;-).

Góry zakrywa welon chmur, gdzieniegdzie odsłaniają się fragmenty stoków, czy nawet szczytów. Cała dolina tonie w ponurych szarościach...

Dość szybko pokonujemy odcinek około 30 km, zatrzymując się w kilku miejscach, aby spojrzeć na zmieniające się otoczenie, płynącej wzdłuż drogi Cerny. Przed samym rozstajem, przynajmniej kilkadziesiąt metrów poniżej drogi, rzeka wcina się głęboko w dolinę, przebijając się wzdłuż ciasnej gardzieli skał. Jadąc dalej na wprost (wyboistą szutrówką), można dojechać do miejscowości Cerna Sat, tuż obok której rozpoczyna się, niezwykły ponoć, wąwóz Corcoia. My natomiast skręcamy w prawo i główną drogą jedziemy w stronę Targu Jiu. 
Trasa gęstymi serpentynami pnie się przynajmniej kilkaset metrów w górę. Góry Mehedinti objawiają nam swoje magiczne oblicze. Wciąż pada deszcz, choć według prognoz już miały pojawić się pierwsze promienie słońca. 
Dolina Cerny
Dopiero w okolicach Baia de Arama, przed samym zjazdem do naszego pierwszego punktu postojowego, jak za dotknięciem magicznej różdżki, przestaje padać i zaczyna się przejaśniać. Wjeżdżamy do małej wioski Ponoarele, słynącej z ciekawych formacji skalnych o charakterze krasowym.
Tuż obok miejscowej knajpy, gdzie zatrzymujemy samochód, znajduje się główna ciekawostka tej miejscowości, a mianowicie Skalny Most (Podul lui Dumnezeu), zwany też bożym. Choć spadło już z niego sporo samochodów to jednak wszyscy z wypadków wyszli cało. Most często ulega uszkodzeniu i poddawany jest licznym remontom. 
To jednak nie koniec atrakcji, bo naprzeciwko można z kolei podziwiać imponującą jaskinię Podului (Peştera Ponoarele).
Skalny Most i jaskinia w Ponoarele 
Wystarczy podejść kilkaset metrów w górę, aby po drugiej stronie wzgórza, znaleźć skalne pole, utworzone przez wapienne skałki, na powierzchni których można obserwować ciekawe skutki erozji, w postaci falujących rowków, wgłębień. Pole urywa się nagle, a w dole rozciąga się okresowe jeziorko Zaton (Lacul Zaton) – niestety o tej porze całkowicie wyschnięte. Na jego dnie znajduje się ponor, czyli miejsce, gdzie płynący potok zanika, wpływając pod ziemię. Jeziorko tworzy się tylko wtedy kiedy możliwości odprowadzania wody są ograniczone, czyli np. po obfitych opadach, czy śnieżnej zimie. Nie ma jednak tego złego… dzięki temu, że nie ma wody, można podziwiać niezwykle malowniczą formę dna. 
Kręcimy się jeszcze przez chwilę w okolicy i wracamy do samochodu. Z grzbietu wzgórza, pod którym powstała jaskinia Podului, rozciąga się fenomentalny widok na wieś, z urzekającą cerkiewką.
Rowki krasowe - Ponoarele

Lacul Zaton - jezioro widmo ;-) - Ponoarele 
Jedziemy dalej, aby na kilkanaście kilometrów przed Targu Jiu skręcić w lewo, kierując się na Rachiti i Runcu, do wąwozu Sohodolului (Cheile Sohodolului).
W tej okolicy można obserwować zupełnie inną, charakterystyczną dla tego regionu zabudowę. Podczas gdy nad Dunajem dominują wsie, z szeregowo wciśniętymi, jeden obok drugiego, domami – każdy z szeroką, często zdobioną bramą, tu większość stanowią ogrodzone murkiem, wolno stojące budynki - najczęściej z gankiem. Przed wieloma z nich, tuż przy drodze, stoją studnie. Trzeba przyznać, że sprawiają wrażenie bardzo zadbanych, zwłaszcza, że wokół każdego są ogródki pełne zieleni i kolorowych kwiatów.
Na teren wąwozu można wjechać samochodem, jednakże konieczne jest uiszczenie opłaty 5 RON (równowartość 5 zł). Jakież jest nasze zdumienie, kiedy wraz z paragonem, pan wręcza nam …. worek na śmieci (wór właściwie!). I faktem jest, że teren wąwozu jest czysty jak nigdzie indziej.
Tuż za wjazdem zaglądam do miejscowej kapliczki, do której trzeba wspiąć się stromymi schodkami. Na niektórych ze stopni widoczne są kartki z napisami, które być może oznaczają słowa modlitwy, dziękczynienia… Kapliczka ma swój klimat, bo umieszczona jest wewnątrz niedużej groty.
Kapliczka w Wąwozie Sohodolului 
Dalej jedziemy już do końca drogi asfaltowej. Tę część zamyka spora jaskinia, z wylotami po obu stronach. Wysoko w górze widać też charakterystyczną skałę z otworem, jakby wyciętym z szablonu. Do tego miejsca można dojść pieszo, my jednak jedziemy dalej.
Wąwóz Sohodolului 
W międzyczasie zmieniamy nieco koncepcję, planując krótki postój w Targu Jiu z myślą o obiedzie. Wykorzystuję to, aby zobaczyć najważniejsze atrakcje tego miasta.
Targu Jiu nie jest może perełką turystyczną, jednakże warto tu zajrzeć, by zobaczyć kompleks monumentalnych rzeźb plenerowych Constantina Brancusiego, zlokalizowanych w parku, tuż przy bulwarze imienia artysty. Przy wejściu stoi najsłynniejsza bodajże Brama Pocałunku (Poarta Sarutului), interpretująca łuk triumfalny. Choćbyśmy chcieli się symbolicznie pocałować do zdjęcia – bez szans - pełno spacerowiczów i turystów. Tuż obok za Bramą rozpoczyna się Aleja Krzeseł (Aleea Scaunelor), na której zostaję zrugana przez policjantkę, podczas próby odruchowego przycupnięcia na jednym z 30 kamiennych taboretów. Dopiero teraz zauważamy, że wszystkie rzeźby artysty są objęte monitoringiem, stojących tu na każdym kroku policjantów.
Aleją dochodzimy do okrągłego Stołu Milczenia (Masa Tacerii), otoczonego przez 12 kamiennych krzeseł w kształcie klepsydry.
Do wyszukanej w przewodniku restauracji, zmierzamy dalej wzdłuż rzeki Jiu. Okazuje się, że polecany lokal Gorjeanul nie prezentuje się najlepiej, więc na obiad siadamy w knajpce stojącej tuż obok. Nic się nie zmieniło, zamawiamy dania kuchni rumuńskiej, Piotrek tym razem prosi o pizzę.
Króciutko w Targu Jiu

nad rzeką Targu Jiu w mieście Targu Jiu
OBIAD! ;-)
Z Targu Jiu do Novaci jest około 45 km. Nad przybliżającym się pasmem gór Parang wiszą ciężkie chmury. Czyżby nocą miało padać?
Na miejscu, w pensjonacie, panowie oddają się swoim ulubionym czynnościom. Ja, korzystając z ostatnich minut późnego popołudniowego słońca, wsiadam w samochód i zjeżdżam około 9 km do wioski Cicadia, którą mijaliśmy jadąc do Novaci. Moją uwagę przykuły niespotykane nigdzie indziej studnie, usytuowane w małych drewnianych budkach, przypominających kapliczki. Wewnątrz klasyczne konstrukcje dźwigowe z wałem korbowym, obok wiadro do nabierania wody i obowiązkowy mały kubeczek ;-). To jednak nie wszystko... Ściany pokrywają malowidła o charakterze sakralnym, mniej lub bardziej spłowiałe. Przy jednej ze studni spotykam przemiłe staruszki, które przyszły właśnie aby nabrać wody. Rozmawiamy chwilkę w języku „esperanto”;-). Proponuję im wspólne zdjęcie. Cieszą się jak małe dziewczynki, widząc swoje twarze na ekranie aparatu.
W międzyczasie zatrzymuję się dosłownie na chwilkę przed miejscowym kościółkiem, zamkniętym, co prawda, na cztery spusty. Urzeka mnie jego wejście, w formie ganku osadzonego na kolumnach, pełne malowideł i zdobień. Szkoda, że tak mało czasu na zatrzymanie światła.
Niespotykane studnie... ot tak przy ulicy w wiosce Ciocadia tuż u podnóża gór Parang
miejscowy kościółek 


kolejna kapliczka i staruszki, które akurat przyszły po wodę


i kolejny, nieco może zwietrzały przykład studni...


Wracając, patrzę jeszcze na rozciągający się łańcuch Gór Parang, których wschodnia część jest groźnie zasnuta przez ciemne chmury. Pomiędzy nimi od czasu do czasu pojawiają się błyski nadciągającej burzy. Od zachodniej strony niebo jeszcze pogodne, skąpane w blasku zachodzącego słońca.
Tam już tylko góry i Transalpina


foto: Krzysiek, ja okazjonalnie ;-)