Baraniec

Baraniec

sobota, 5 kwietnia 2014

Babska Bolonia i nie może być inaczej - część V



I oto nadszedł ostatni dzień pobytu w Bolonii... Przed nami ostatnia włoska kawa, ostatnie godziny zwiedzania, ostatni obiad. 
W mieszkaniu od rana panuje sympatyczny, babski rozgardiasz. Z jednej strony codzienne czynności, włącznie z rytualnym już niemal piciem herbaty z konfiturą cytrynową, z drugiej wstępne pakowanie.
Tuż po wyjściu od razu kierujemy się w stronę miejsca, o które wołają nasze żołądki. Po zjedzeniu śniadania serdecznie żegnamy się z miłą obsługą naszej ulubionej kawiarenki.
Nie musimy się specjalnie zapuszczać do centrum miasta aby dojść do Muzeum Anatomii - właściwie znajduje się ono przy tej samej ulicy, przy której mieszkamy. Jak się okazuje (już po przyjeździe do domu) w Bolonii są dwa muzea anatomiczne, a nam dane było zwiedzić to mniejsze, znajdujące się przy Katedrze Anatomii Uniwersytetu Bolońskiego. Dzięki tej drobnej pomyłce miałyśmy jednak okazję choć przez moment znów poczuć ducha studenckiego. Oto znalazłyśmy się na terenie najstarszego Uniwersytetu w Europie, gdzie tradycja przenika się z nowoczesnością. Wystarczy wyobrazić sobie drewniane, historyczne ławki a tuż obok nad wejściem do auli zawieszone duże tablice elektroniczne informujące, o której godzinie rozpoczyna się dany wykład i kto go prowadzi.
Wracając jednak do wątku... wystawa, mimo że niezbyt dla oka przyjemna, okazuje się być bardzo ciekawa. Gros eksponatów, zgromadzonych w zaledwie trzech pomieszczeniach przedstawia anatomię patologiczną i wykonana jest z wosku do złudzenia przypominając ludzkie ciało.
Oprócz typowych woskowych preparatów, z których najstarsze  pochodzą z XVIII w. oczom naszym ukazują się również przerażające szkieleciki bliźniąt syjamskich, zdeformowane kości czy inne ziejące grozą ludzkie członki. Mocno trafiają do wyobraźni żołądek alkoholika, czy wyhodowane do ogromnej wielkości kamienie żółciowe. 
Na koniec bardzo miłe panie uruchamiają po ciężkich bojach prezentację wykonaną przez studentów, w której zestawiono mikroskopowe przekroje różnych tkanek ludzkich z abstrakcyjnymi formami artystów XX-wiecznych. Inspirujące.
Wychodząc z uczelni mijamy jeszcze rząd przeszklonych szaf pełnych poukładanych jedna przy drugiej ludzkich czaszek - niesamowite wrażenie.
Tu muszę wspomnieć, że będąc młodą studentką ;-) miałam okazję zwiedzać krakowskie Muzeum Anatomii, gdzie dla odmiany dominują preparaty "mokre", przechowywane w szczelnych słojach lub specjalnie dostosowanych przeźroczystych pojemnikach. I tak sobie myślę, że to właśnie tamta wizyta wywarła na mnie silniejsze wrażenie. Byłam młodsza? A może dlatego, że jeszcze przede mną były praktyczne zajęcia  z anatomii? 
część parkingu rowerowego przed Uczelnią
wejście do Katedry Anatomii Uniwersytetu Bolońskiego
niemalże z łezką w oku wspominam swoje badania fMRI dotyczące dwujęzyczności
tu też pojawił się motyw "Dziewczyny z perłą" ;-))
historyczne przekroje tkankowe










ku przestrodze - żołądek alkoholika...
niezwykłej wielkości  kamienie wyhodowane w pęcherzyku żółciowym 

fragment prezentacji porównującej preparaty mikroskopowe pochodzące z różnych tkanek z twórczością artystyczną XXw
tablice elektroniczne informujące o wykładach  w danej auli
foto: Małgosia Matyjaszczyk
Z wystawy kierujemy się prosto do centrum miasta mijając po drodze sporą część dzielnicy uniwersyteckiej, przez którą przechodziłyśmy poprzedniego dnia późnym wieczorem. Znów zachwycamy się pięknymi portykami, wkomponowanymi w najstarsze budynki uniwersyteckie, choć niektóre z kolumn niestety niemalże w całości oklejone są ogłoszeniami czy plakatami. 
Mamy też niezwykłą okazję obserwować fakt świętowania swojego sukcesu przez "świeżo upieczonych" magistrów, wyróżniających się na ulicach miasta soczyście zielonymi wieńcami laurowymi na głowach. Okazuje się, że niektórzy wybierają bardziej ekstrawagancką formę zaakcentowania tego faktu, paradując w asyście rozbawionej gawiedzi w przebraniu ... penisa. Kinga szczęściara miała nawet okazję zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie ;-) a Gosia - ponoć na szczęście - pogłaskała magistra czule ;-)
Dzielnica Uniwersytecka
i znów te piękne portyki ...
nie wszędzie w bolońskich podcieniach można napotkać taką twórczość ;-)
niektóre z kolumn budynków uniwersyteckich zapaprane są ulotkami i plakatami...
Kinga w objęciach szczęśliwego, "świeżo upieczonego" magistra PRAWA ;-)))
plac ów tętni życiem niezależnie od pory dnia ;-)
To tu najczęściej zaczyna świętować świeżo upieczony magister 

mroczne, ciasne zaułki w centrum miasta
Z dzielnicy uniwersyteckiej wychodzimy prosto pod dwie krzywe wieże, będące obok Neptuna wizytówką miasta. Stojąc pod nimi i zadzierając wysoko głowę aż trudno uwierzyć, że zaraz będziemy na szczycie jednej z nich (tej wyższej). Muszę przyznać, że zwiedzanie miasta poza sezonem, a już w szczególności tak klaustrofobicznych miejsc jak wieża, jest absolutną rewelacją. Wychodząc pod górę, czy schodząc w dół próbowałam wyobrazić sobie co dzieje się na tych schodach w szczycie turystycznym?
... A szczyt wieży zdobywamy w niemalże błyskawicznym tempie, zachwycając się iście boskim widokiem. Właściwie dopiero tu patrząc dookoła można z pełną świadomością powiedzieć, że Bolonia to czerwone miasto. Pod nami bezkres morza czerwonych dachów,  kolorowe kamieniczki wydają się być jeszcze bardziej ściśnięte i przytulone do siebie. Rozpoznajemy część tych miejsc, które udało nam się zwiedzić przez ostatnie dni - od wzgórza San Luca po większość kościołów czy Piazza Maggiore. Wspaniałe ukoronowanie naszego wyjazdu. Bolonia u naszych stóp!
Robimy masę zdjęć, choć wcale niełatwo znaleźć dobre kadry w ciasnych zakratowanych okienkach. Za to podniebna sesja z widokiem na jedną ze stron miasta wywołuje jak zwykle sporą dawkę śmiechu. 
wieża Asinelli

wieża Asinelli z św. Petroniuszem, patronem Bolonii
na nic sentymenty - trzeba iść w górę ;-)
w ciasnych okienkach przedsmak bolońskich widoków





zbliżenie na ciasno utkane kolorowe kamieniczki










widok na drugą wieżę La Garisenda
Na dole podejmujemy decyzję aby obiad zjeść w restauracji, w której jadłyśmy dnia pierwszego. Po krótkich poszukiwaniach znajdujemy nasz lokal i ku radości znajomego już kelnera, który wyściskał nas czule, siadamy do stołu. Wszystkie zamawiamy danie jakiego nie mogło zabraknąć w naszym podróżnym menu (również na swój sposób wieńczące nasz pobyt) - tagliatelle alla bolognese (Małgosiu dziękuję za poprawkę ;-). Poezja smaku w każdym calu nitek makaronu, oblanego gęstym, pomidorowym sosem. Do tego czerwone wino i raz jeszcze grillowane warzywa. Obsługującego nas kelnera żegnamy serdecznie, obiecując że kiedyś tu jeszcze na pewno wrócimy ;-).
Korzystając z chwili wolnego czasu planujemy jeszcze spacer w stronę Kościoła św. Franciszka. Niestety na miejscu okazuje się, że kościół jest zamknięty, a my możemy tylko z zewnątrz podziwiać jego masywną, gotycką bryłę. 
z dedykacją dla Kingi ;-)
podcienia przy ul. Independenza
ależ smakowicie ;-)

kościół św. Franciszka
atrium przy Kościele św. Franciszka 
targ kwiatowy na placu kościelnym
główne wejście do Kościoła św. Franciszka - niestety zamknięte

Wracając do domu spoglądamy jeszcze tęsknym wzrokiem na kolejne odsłony portyków, na wesołe kolorowe uliczki. Robimy ostatnie zakupy...








A w mieszkaniu wszystko dzieje się jak w przyspieszonym filmie, ekspresowe dopakowanie, ostatnie zdjęcia i ciepłe, serdeczne pożegnanie z Małgosią.

Tak sobie myślę, że był to jeden z najlepszych wyjazdów mojego życia. Niezwykle bogaty jeżeli chodzi o zwiedzanie, ale przede wszystkim cudownie zwariowany jeżeli chodzi o spędzony czas i towarzystwo. Chciałabym wierzyć w kolejne plany, pomysły... chciałabym wierzyć, że kiedyś to jeszcze powtórzymy - jak nie w Bolonii czy Rawennie, to może we wspomnianej Perugii, Lizbonie, Rzymie ... 
Gdziekolwiek ale razem i koniecznie z przydomkiem BABSKI, bo BABSKI znaczy FAJNY ;-))...

Dziękuję dziewczyny!

aaa no i oczywiście po jeszcze więcej treści odsyłam pod zapiski Małgosi