Baraniec

Baraniec

niedziela, 29 maja 2016

Weekend majowy w Rumunii - Wąwóz Turdy, Tarcal


Tego dnia spełnia się moje i Krzycha marzenie sprzed roku, kiedy pierwszy raz z okna samochodu mknącego autostradą zobaczyliśmy kawał solidnej skały, tworzącej widowiskowy wąwóz. Już wtedy grzebałam w przewodniku szukając opisu tego miejsca, a gdy już odkryliśmy, że przejeżdżaliśmy tuż obok Wąwozu Turdy zakiełkował plan obowiązkowego przyjazdu w ten rejon. I nie ukrywam pierwotnie to właśnie wąwóz był inspiracją weekendu majowego w Rumunii.

Z entuzjazmem więc spakowaliśmy się o poranku aby ruszyć na podbój tej atrakcji. Dojazd z Turdy to kilka możliwości – Krzysiek znajduje wariant turystyczny (niespieszny) szutrową drogą, tak malowniczą jak sam wąwóz. I nie dziwi nas już to, że samochód Rumuna można zobaczyć wszędzie – nawet na szczycie stromej łąki. My parkujemy tuż przy schronisku, pod którym jeszcze panuje senna atmosfera. Bez zbędnych ceregieli pakujemy wszystko co niezbędne i ruszamy na szlak.
Tu mała dygresja – my Polacy jesteśmy przyzwyczajeni to pięciu symboli tras turystycznych. Wymalowane na drzewach, skałach czy kamieniach kolorowe paski to pięć kolorów: czerwony żółty czarny, niebieski i zielony. Pięć kolorów w jednym kształcie – poziome paski! W Rumunii tak lekko nie jest, bo o ile kolory się zgadzają, o tyle panuje tu dużo większa swoboda artystyczna jeżeli chodzi o kształt. I tak oto na wspomnianych drzewach czy kamieniach pojawiają się kółeczka, krzyżyki, trójkąciki – każdy w innym kolorze.
Trasę dnem wąwozu wyznacza szlak czerwonych pasków, dla odmiany przejście górą ozdabia szlak czerwonych kółek.
Wycieczka dolną częścią wąwozu nie zajmuje więcej niż półtorej godziny. Po drodze mija się oszałamiające, wystające stromo w górę skały (raj dla wspinaczy), kilka razy przecina się potok. Szlak nie jest skomplikowany, w zaledwie paru miejscach ubezpieczony łańcuchami - ze względu na mocno wyślizgane kamienie z pewnością bardziej niebezpieczny gdy pada deszcz. 
Koniec szlaku zwiastuje rozległa polana, skąd można wrócić tą samą drogą lub wybrać wariant przejścia górą (po jednej i drugiej stronie wąwozu). Po krótkiej naradzie rezygnujemy z planu zwiedzenia kopalni soli w Turdzie i wybieramy powrót szlakiem czerwonych kółek. Trasa od samego początku nie pozostawia złudzeń. Wejście jest niezwykle strome – od razu mam skojarzenie z kultową Lackową w Beskidzie Niskim. Po około 30 minutach wspinaczki pojawiają się pierwsze wypłaszczenia i wspaniałe widoki. Do szczytu wierzchowiny jeszcze kawałek, a szlak wiedzie dalej wąską ścieżką, coraz bardziej dokuczają muszki. Panorama z góry warta jest jednak każdej kropli potu. Widać stąd doskonale skalę tego miejsca, płynący w dole potok przypomina, że jeszcze godzinę wcześniej przechodziliśmy patrząc na wszystko z zupełnie innej perspektywy.
Zejście? strome ale zdecydowanie mniej obciążające. Bardzo szybko jesteśmy na znajomym mostku, z którego już kilka kroków do schroniska. A padając już z głodu decydujemy się na obiad w stojącym obok przybytku.

Tu kończą się nasze rumuńskie przygody, bo prosto z Turdy (po drobnych winnych zakupach) kierujemy się do granicy z Węgrami w poszukiwaniu innych atrakcji. Przed nami więc ponad 360 km trasy, wyznaczonej na około 6 godzin jazdy.
Do Tokaju przyjeżdżamy grubo po 20, od miejscowości Tarcal, gdzie mamy zarezerwowany nocleg dzieli nas niespełna 10 km. Jest już ciemno a wyznaczone dane nawigacyjne zawodzą. Jadąc wąską drogą trafiamy niemalże na szczyt jedynej góry, sterczącej nad całym regionem tokajskim ;-). Dopiero pomoc właściciela miejsca noclegowego pozwala nam osiągnąć cel naszej wycieczki.
A miejsce jest rewelacyjne. Znaleziona na stronie bookingu chałupka, w sam raz dla czterech osób, z małą przytulną jadalnią połączoną z aneksem kuchennym, jeszcze mniejszą łazienką i dwoma sypialniami na górze. Już nam się podoba, a tu jeszcze właściciel wręcza nam na uprzyjemnienie wieczoru trzy butelki białego wina z tutejszej winnicy. Degustację z racji późnej pory przekładamy na dzień kolejny.
Co się idealnie sprawdza na wspólny wieczór przy lampce wina? Niezastąpiony remibrydż, w którym kobiety górą ;-)))
Rano dzięki uprzejmości właściciela nie musimy gimnastykować się z myślą o zorganizowaniu śniadaniu. Przyjeżdża do nas z węgierskim salami na czele. I zanim jeszcze odjeżdżamy zostajemy zaproszeni na degustację win z tutejszej winnicy Myrtus, do których wyśmienitym dodatkiem są sery. Rozsmakowujemy się więc w muscatach, furmintach, by na koniec sięgnąć po rarytas – aszu. No i oczywiście zabieramy część tarcalskich skarbów ze sobą.
Przed nami dalsza jazda kolejne ponad trzysta kilometrów.

Weekend majowy w Rumunii - Góry Bihor, Turda

Prawosławny wielkanocny poranek, śniadanie z akcentami świątecznymi, na stole babka z bakaliami. 
Z hotelu w Lunca wyjeżdżamy dość wcześnie, panowie nieco naznaczeni dobroczynnym działaniem palinki. W planie do przejechania może niezbyt długi odcinek (ok. 160 km), ale droga kręta, mnóstwo wiosek, wioseczek – znamy to – minimum cztery godziny.
okolice Przełęczy Vartop
Do Przełęczy Vartop i Groapa Ruginoasa jedzie się około 45 minut znów pokonując duże wysokości. Samochód zatrzymujemy w zupełnie pustej zatoczce. Szlak do głównej atrakcji tego rejonu wychodzi prosto z drogi i od samego początku nie daje złudzeń – lekko nie będzie. Znów mierzymy się ze sporymi stromiznami, idąc wzdłuż potoku, który miejscami tworzy widowiskowe kaskady. Po około 30 minutach wspinaczki osiągamy lekko nachyloną łąkę, prowadzącą nas wprost nad brzeg urwiska. Ale jakież to urwisko! Kolejne zdumiewające miejsce w Rumunii (wrażenia podobne do tych podczas pobytu w rezerwacie wulkanów błotnych). Przed nami szeroko rozciągająca się przestrzeń z widokiem na odległe pasmo gór, pod nami zaś czeluść wypełniona esencjonalnym bukietem barw - od złoto cytrynowej żółci przez pomarańcze po ogniste czerwienie i łagodne brązy. Zjawiskowe miejsce, powstałe na skutek erozji, która sprawiła, że powstało ziejące grozą zapadlisko o głębokości ponad 150 m i kilkusetmetrowej szerokości.
Niesmak budzi niefrasobliwość rozbawionych turystów (Polaków), którzy stojąc nad urwiskiem przy wiszącym w połowie w powietrzu konarze sosny robią sobie „słit focie”. To zresztą kolejny przykład rumuńskiego podejścia do tego typu atrakcji - tabliczka z ostrzeżeniem wisi a i owszem – ale nic poza tym. Zwłaszcza po intensywnych opadach rejon ten może być szczególnie niebezpieczny.
Do samochodu schodzimy tym samym szlakiem. W górę zmierza już niemały tłumek – obrazek niczym się nie różniący od tego spod Giewontu. Stromym szlakiem podążają panie i panowie w wypucowanych mokasynach, sandałkach, sznurowanych, lakierowanych półbucikach ;-)).
szlak do Groapa Ruginoasa
kolorowe zapadlisko Groapa Ruginoasa
A przed nami długi zjazd wzdłuż koryta rzeki Aries – zjazd, bo przez ponad sto kilometrów sukcesywnie obniżamy zdobytą do tej pory wysokość. Mijamy ubogie wsie, uśpione nieco może z racji świątecznego dnia. Dookoła góry, gdzieniegdzie przyozdobione poszarpanymi pióropuszami grzęd skalnych, i mnóstwo zieleni we wszystkich możliwych odcieniach.
widoczny z drogi wodospad
I tak oto docieramy do Rimatei (węg. Torocka), małej wioski, która z kilku powodów stanowi niewątpliwie ogromną atrakcję turystyczną. Największą z pewnością jest Szeklerska Skała, u której stóp leży wioska. Wysoka na ponad 1100 m n.p.m. wyraźnie góruje nad wioską, nadając jej niepowtarzalny charakter. Jej specyficzne położenie geograficzne powoduje, że w Rimatei można dwukrotnie podziwiać wschód słońca. 
Walory przyrodnicze to jedno, warto jednak zwrócić uwagę na osobliwą architekturę miejscowości z charakterystycznymi bielonymi domkami, przyozdobionymi zielonymi okiennicami. Gdzieniegdzie sklepiki z wiszącymi kolorowymi dywanikami. Spacerujemy niespiesznie uliczkami w poszukiwaniu miejsca gdzie można coś zjeść. Podane jadło nieco chyba rozczarowuje ;-)
Wracając zaglądamy jeszcze na stoiska handlowe, a my z Dagą jak to prawdziwe kobiety nie wychodzimy z pustymi rękami ;-).
Rimatea 
W drodze do Turdy zatrzymujemy się jeszcze przy jednym z monastyrów. Nie jest to jednak przykład architektury znanej nam z Marmuroszu czy Bukowiny. W Rumunii widoczna jest tendencja do budowania nowych świątyń, stylizowanych na te z dłuższą historią – i choć wyglądają pięknie... czegoś im jednak brakuje.
Monastyr przed Rimateą
Z Rimatei do Turdy jest zaledwie 30 km. Jest piękne, słoneczne późne popołudnie. Nieco zmęczeni odkładamy zwiedzanie wąwozu na dzień kolejny.
Po krótkiej odnowie biologicznej w hotelu udajemy się do centrum miasta z nadzieją na łyk jakiegoś rumuńskiego wina. Fundujemy sobie przejazd taksówką, jako że hotel jest nieco odległy od głównej części Turdy. Jaka szkoda, że w Polsce nie ma podobnych cen (przejazd około 5 km to koszt niespełna 8 zł), a główną atrakcję niewątpliwie stanowi rajdowe podejście taksówkarza, co tylko utwierdza nas w przekonaniu o zwariowanym stylu jazdy Rumunów.
Główna ulica Turdy - Piata Republicii - to zadbana, kolorowa arteria, nieco senna o tej porze, wzdłuż której warto zwrócić uwagę na Kościoły reformowane Starego i Nowego Miasta, żupy czy gotycki kościół katolicki
I o ile ta część miasta jest zwarta w swoim zamyśle architektonicznym, o tyle nieco dalej rozpoczyna się szalona wizja z czasów Ceausescu.
Wszędzie widoczne są akcenty świąteczne – kolorowe zające z pisankami, przy których dzieci robią sobie zdjęcia – ja też ;-))
I wreszcie znajdujemy jedyny czynny lokal, gdzie można coś wypić czy zjeść. Hmmm… na wino jednak nie ma co liczyć, a podany Aperol Spritz to jakaś podróba.
Piata Republicii w Turdzie
nieodłączny element rumuńskich miast - kłąbiące się kablowiska 
Do hotelu znów wracamy taksówką, tym razem z kierowcą o dużo mniejszym temperamencie. 

sobota, 28 maja 2016

Weekend majowy w Rumunii - Padisz

Plany dotyczące długiego, majowego weekendu snuliśmy już z końcem grudnia, celując w Rumunię, która stała się naszym kolejnym wakacyjnym faworytem. Tym razem aby nie powielać widzianych już miejsc jako rejon wypadowy wyznaczyliśmy wąski fragment Gór Bihor, a konkretnie rozciągający się w północno – wschodniej części płaskowyż krasowy Padisz, oraz odległy o ponad 150 km Wąwóz Turdy, obok którego przejeżdżaliśmy z niemałym zaskoczeniem w zeszłym roku.
Jedziemy we czwórkę z Dagą i Marcinem. Ponieważ ostatnim razem sprawdził się wariant przejazdu przez Bardejów i Koszyce (jako najkrótszy i jednocześnie najszybszy), zostajemy przy tej opcji, planując podróż właśnie w ten sposób.
Wyjazd o 6.00, szybki i sprawny przejazd na Słowację, stamtąd trasa na Debreczyn i Oradeę, skąd już zaledwie 80 km do pierwszego zarezerwowanego hotelu.
O ile udaje nam się szybko pokonać odcinek do Rumunii (niestety od Węgier towarzyszy nam coraz gorsza pogoda), o tyle spory fragment z Oradei do Lunca to jeden wielki remont. Z drogi jest usunięta niemalże cała nawierzchnia, w trakcie niekończącej się naprawy porobiły się gigantyczne dziury. Nie ma szans przekroczyć 30km/h. Dojeżdżamy więc ze sporym opóźnieniem, z góry zakładając zmianę planów. Tego dnia mieliśmy przy dobrej aurze podjechać jeszcze do Przełęczy Vartop, skąd mieliśmy odbyć krótką wycieczkę do cudownego, kolorowego zapadliska Groapa Ruginoasa.

Już w zeszłym roku przekonaliśmy się, że baza hotelowa Rumunii jest całkiem przyzwoita i łaskawa dla portfela. Na miejscu okazało się wręcz, że cały hotel był do naszej dyspozycji, a ze względu na termin w jakim przyjechaliśmy (prawosławne Święta Wielkanocne), dane nam było również korzystać z typowej, domowej kuchni – najpewniej obiadu przygotowanego przez żonę właściciela. Obiad obiadem, zostaliśmy jednak na dobry początek poczęstowani palinką, którą od tej pory zawsze już będę nazywać medikamentem.
I tak miłym akcentem, zaopatrzeni terapeutycznie kończymy dzień pierwszy wyjazdu.
pierwsza obiadokolacja i pierwszy dzbanuszek palinki "Medikament"
Ranek wita nas niezbyt ciepło ale nie pada – to najważniejsze. Po doskonałym śniadaniu, na które podano omlety na bogato, wyjeżdżamy kierując się na Pietroasę. Niestety musimy powtórzyć przykry dla amortyzatorów fragment odcinka wczorajszej drogi – na szczęście zaledwie kilka kilometrów. Do Pietroasy i dalej w góry wiedzie już bardzo dobrze utrzymana szosa. Zanim wjedziemy w krętą wznoszącą się drogę, zatrzymujemy się na chwilę przy dzikim wodospadzie, bardzo spektakularnym jak na europejskie warunki. I pewnie nie było by w nim nic dziwnego, gdyby nie jego otoczenie a konkretnie stosy śmieci i stara sypiąca się już rudera. 
Dalsza trasa to ciągła wspinaczka w górę – w dość krótkim czasie pokonujemy prawie 700 metrów wysokości, po to by znaleźć się w miejscu niezwykłym – sercu Padiszu. Nasz plan jest jasny: cel numer jeden - zobaczyć twierdzę Ponoru, cel numer dwa - zobaczyć Polanę Ponoru, reszta w zależności od kondycji i warunków pogodowych, a niebo deszczowe wciąż niestety wisi nad nami, choć niekiedy pojawiają się nawet błękitne prześwity. 
okolice Pietroasy i przydrożny wodospad 
W miejscu, w którym od głównej drogi w prawo odbija szutrowa ścieżka, skręcamy licząc, że dojedziemy bezpośrednio do Polany Glavoi. Niestety dziury są spore, porzucamy więc samochód i dalej idziemy pieszo. Jak się okazuje to bardzo krótki odcinek bez żadnych trudności. I oto odsłania się Polana Glavoi – o tej porze roku pusta niemalże. Widzimy zaledwie kilka namiotów, niewiele kręcących się wokół ludzi. Po raz pierwszy mam okazję obserwować ponory – czyli miejsca gdzie woda płynąca strumieniem nagle znika pod powierzchnią ziemi oraz wywierzyska – źródła skąd podziemna woda nagle wypływa na powierzchnię. 
rześkim krokiem w stronę Polany Glavoi
Polana Glavoi tonąca w wodach wypływających z wywierzysk
Z miejsca, w którym rozwidla się szlak idziemy na Polanę Ponoru. Aby tam dotrzeć trzeba pokonać niewielkie wzniesienie, wokół panuje cisza, którą wypełnia świergot ptaków. Efektownie demonstrujemy echo. Nadal pogoda jest niestabilna ale nie pada. Za to widok jaki otwiera się przed nami po krótkim podejściu wart jest wszystkiego – rozległa, pofalowana, soczyście zielona polana, w dole przecięta dość szerokim potokiem. Brakuje tylko koni, o których czytałam przed wyjazdem, i które ponoć stanowią absolutne dopełnienie tego krajobrazu. Trochę się tu czujemy jak w hobbicim raju. Nasz dalszy szlak w stronę twierdzy prowadzi w prawo. Pod lasem, który wyznacza początek stromizny jaka przed nami znika też nagle potok.
Polana Ponoru
Szlak z Polany do twierdzy Ponoru jest nieco wymagający, choć krótki. Pierwszy etap to strome około półgodzinne podejście do drogi, którą się przecina i znów wchodzi w las. Stąd już po kilku minutach mamy możliwość dokonania wyboru zejścia pod słynny portal jaskiniowy twierdzy lub obejścia jej dookoła. Oczywiście że wybieramy wariant trudniejszy, z góry zakładając, że i tak nie uda nam się spenetrować wszystkiego ze względu na wysoki stan wód po intensywnych opadach. 
Zejście w dół jest strome, baaaardzo strome i w dodatku śliskie. Trzeba bardzo uważać. Błogosławimy to, że jesteśmy tu poza sezonem – sami. Już wyobrażam sobie potworne zatory, utworzone tylko dlatego, że ludzie nie potrafią ocenić swoich możliwości. Dla mnie obytej z łańcuchami i ekspozycjami było chwilami trudno, a co dopiero dla kogoś kto idzie bez doświadczenia. Z każdym metrem opuszczania się w dół słychać bardziej donośny huk spadającego tuż obok wodospadu i wreszcie wyłania się spektakularny obraz z największą w Europie bramą skalną, mierzącą prawie 75 m wysokości. Jej światło nieco zamglone oszałamia swoim ogromem. Wreszcie mierzę się z opisem tego miejsca, próbując zrozumieć o co chodziło w przewodniku. Cetatile Ponorolui to kompleks trzech dolin (Doline 1, 2 3), tworzących głębokie, mniej lub bardziej szerokie studnie. Wspomniany portal zamyka przejście między Doline 1 a Doline 2. Tu dodam, że w innych okolicznościach, kiedy stan wód na to pozwala, można dokonać tego przejścia i wejść do najmniejszej z trzech dolin – Doline 2 – tego dnia nam by się to z całą pewnością nie udało. 
Catatile Ponorolui - Doline 1 z portalem jaskiniowym 
Catatile Ponorolui - przejście z Doline 1 do Doline 3 
Bez większych trudności, znów podchodząc stromo w górę wchodzimy w Doline 3, z której można się wydostać wracając z powrotem tym samym szlakiem – never! - albo alternatywnym, nieco morderczym podejściem, wyznaczonym przez szlak niebieskich "groszków". Dopiero tu na szlaku pojawiają się pierwsi napotkani turyści. 
Catatile Ponorolui - Doline 3
W górnej części ("groszki" żółte/niebieskie) ludzi jest coraz więcej bo i ciekawość zobaczenia twierdzy z góry przeogromna. Na mapie zaznaczone są cztery balkony widokowe. Z dotychczasowego doświadczenia (głównie z Czech) kojarzyłam je z odsłonięciami ubezpieczonymi metalowymi barierkami. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy okazuje się, że nad prawie kilkudziesięciometrową przepaścią nie ma nic poza ziejącą przestrzenią. A widoki są pyszne, z pierwszego i drugiego balkonu na Doline 3, z pozostałych dwóch na zaciszną, kameralną Doline 2. 
Catatile Ponorolui - szlak opasający wąwóz z góry
Powrót do Polany Glavoi nie zajmuje więcej niż 45 minut, dostarcza jednak atrakcji w postaci obowiązkowego przejścia przez potok.
A na polanie krótki odpoczynek z zimnym piwkiem w roli głównej i powrót do samochodu. 
Polana Glavoi
Wiedzeni ciekawością jedziemy jeszcze kilka kilometrów do osady Padisz (tam kończy się droga) aby wizualnie choć spenetrować okolicę.
Padisz i koniec świata ;-)
Wracając zbaczamy jeszcze na chwilę do miejscowości Boga, w której warto zobaczyć wodospad Oselu i jego piękne otoczenie tzw. amfiteatr Boga. Po drodze doświadczamy też prawdziwej rumuńskiej gościnności.
wodospad w Boga
ukryty w zieleni drzew "amfiteatr Boga"
Niezwykłą przygodą może być również ponad dwudziestominutowy przejazd z prędkością niespełna 10 km /h za stadem spędzanych z gór owiec, idących jak gdyby nigdy nic środkiem wąskiej, jedynej drogi.
a pod wieczór nad górami Muntii Codru Moma "przecierające" się niebo, zwiastujące poprawę pogody
A naszym hoteliku znów czeka domowy obiad i obowiązkowo palinka, z którą panowie nie rozstają się jeszcze przez kilka godzin, zawiązując przyjaźnie polsko – rumuńsko - niemieckie.

piątek, 27 maja 2016

o sole mio! - Neapolu żegnaj!

Wszelkie słowa zbędne. WRACAMY!
nasza kilkudniowa oaza - kuchnia, w której naprędce "motałyśmy" późne kolacje czy spieszne śniadania, sypialnie, graciarnia, w której panowało najlepsze światło do wykonania porannego makijażu i oblegana jedna, jedyna  łazienka ;-)
znów widok z okna na jedną i drugą stronę 
ostatnie chwile przed wyjazdem 
obowiązkowa poranna kawa i ostatnie zakupy 
I chwile pożegnania z naszą ulubioną, błękitną stacją Toledo, oczekiwanie przy porcie na autobus wiozący nas na lotnisko 
podróż powrotna - widać jak odpoczęłyśmy w Neapolu ;-))))
Beata i Ela miały wymarzone wprost widoki do fotografowania - Neapol i jego okolice z lotu ptaka 
i wreszcie jest! Kraków i jakże inna aura za oknem lądującego samolotu