Baraniec

Baraniec

niedziela, 18 września 2011

w hołdzie dla mistrza muzycznego minimalizmu

Dzięki uprzejmości naszych przyjaciół znów udało mi się w sposób zupełnie nieoczekiwany znaleźć na jednej z imprez, na których w Krakowie wypada i warto być. Po raz trzeci zatem miałam przyjemność uczestniczenia w koncercie w ramach Sacrum Profanum, organizowanym w Hali Ocynowni w Nowej Hucie. Po bajecznej, sielankowej wręcz atmosferze jaką stworzyli w zeszłym roku Mum, tym razem poddałam się zupełnie innej - bardziej industrialnej i co tu kryć zdecydowanie bardziej wymagającej.
Wielki finał tegorocznego Sacrum Profanum był hołdem złożonym dla Steve'a Reicha. Przyznam, że nie jestem znawczynią jego muzyki a już na pewno nie fanką. Nie przepadam za takim minimalizmem. A wspomniany koncert? ... cóż był dość trudny. Otworzył go utwór będący kompozycją, w której wykorzystano głos jednego z uczestników zamieszek w Harlemie w latach 60-tych. W kompozycji zastosowano przesunięcia fazowe, nadające inności kolejnym fragmentom wydawałoby się monotonnego utworu. Już to zadziwiło mnie lekko, bo na co dzień nie przywykłam do słuchania tego typu muzyki i znając siebie w domowych warunkach pewnie wyłączyłabym ją po dwóch minutach. Podczas koncertów takie utwory bronią się jednak, zwłaszcza gdy towarzyszy im klimat miejsca i doskonała gra światła. Kolejna kompozycja wprawiła mnie już w zdecydowanie lepszy nastrój. Była to interpretacja z polskim akcentem w wykonaniu didżeja Envee. Brzmiała głośno i nad wyraz melodyjnie.
No i kolejna polska odsłona - Leszek Możdżer. Śmiało mogę użyć stwierdzenia - rewelacja tego wieczoru. Jak się okazało naszemu pianiście nie wystarcza już jeden fortepian. W trwającym ponad dwadzieścia minut utworze zaprezentował improwizację Piano Phase. Utwór ten został ponoć skomponowany dla dwóch pianistów, a Możdżer podjął się karkołomnego wręcz wyzwania i zagrał go sam. To tak jakby jedna półkula mózgu zawiadywała palcami wystukującymi melodię na jednym fortepianie a druga robiła coś zupełnie innego na drugim. Patrząc na ekran nie dowierzałam co wyczyniają palce pianisty. Poruszały się niczym skrzydełka kolibra, wystukując w niewiarygodnym tempie nieregularne powtórzenia 12 dźwięków, w innych technikach fazowania. Całości aranażacji dopełniły typowe możdżerowskie wstawki, co uczyniło utwór jeszcze bardziej interesującym. Sam Reich na koniec koncertu nie mógł wyjść z podziwu i szczerze gratulował naszemu pianiście, powtarzając „Niewiarygodne. Leszek jesteś wielki”. Ponoć Możdżer przygotowywał się do tego utworu w sposób szczególny, nie tylko trenując przy fortepianie ale i w siłowni. Szczerze mówiąc patrząc na to co robił, wyobrażałam sobie potworny wysiłek nie tylko fizyczny ale przede wszystkim związany z ogromną koncentracją. Osobiście tego nie zauważyłam ale na zdjęciach dostrzegłam, że ręce Możdżera w tym czasie były podtrzymywanie przez specjalne podpórki.
Potem wystąpił Will Gregory, który z zespołem zagrał utwór na cztery organy elektryczne i marakasy. Ponieważ nie przepadam za organami więc i tym razem trudno mi było się przekonać do tej kompozycji. Po niej nastąpił jeszcze utwór na gitarę elektryczną i fortepian. Po raz kolejny mogłam zobaczyć co artysta muzyk potrafi wyczyniać ze swoim instrumentem (granie smyczkiem na strunach gitary czy uderzenia i szarpnięcia strun fortepianu). Podobało się.
No i finał pierwszej części, na scenę ponownie wkracza didżej Envee, który na swoim instrumentarium wprowadza widownię w trans. Muzyka brzmi niezwykle głośno, rytmicznie i dancowo, … pulsuje. W hali tuż obok słuchać wręcz regularne dźwięki jakie wytwarzają metalowe konstrukcje, wpadające w rezonans.
W drugiej części rządził Aphex Twin, który wprowadził nas w niezwykły elektroniczny klimat. W jednym z utworów, pulsująca muzyka kołysała wręcz i dzięki laserowym światłom, tworzącym skomplikowaną pajęczynę czułam się jakbym leżała na hamaku pod rozgwieżdżonym niebem. No i jak już się muzycznie rozsmakowałam nastąpił niespodziewany koniec koncertu. Na scenę wszedł bohater wieczoru Steve Reich, który podziękował wszystkim a w szczególności Możdżerowi za wspaniały wieczór.
Choć po wczorajszym koncercie nie byłam tak zachwycona jak po anielskim MUM to jednak muszę przyznać, że zaprezentowane aranżacje budziły respekt. A ponieważ współczesne koncerty to nie tylko siła muzyki ale też i uczta dla oka nie mogę przemilczeć wspaniałych efektów świetlnych, które stanowiły idealną ramę do prezentowanej muzyki. Dodać należy, że nie była to tylko gra kolorów ale kreacja przeciekawych przestrzennych form np. ogromnych piramid. Podczas jednego utworu - niestety już nie pamiętam którego, stworzono niewiarygodny wręcz pokaz światła, które jakby tworzyło wizualizację rozchodzących się fal dźwiękowych. Było co podziwiać patrząc na to zjawisko z góry.
Ten poniekąd industrialny klimat, jaki wytworzyli wykonawcy kojarzył mi się momentami z muzyczną oprawą filmu Koyaanisqatsi co w tłumaczeniu oznacza "życie szalone, życie w pędzie, życie, które trzeba zmienić".
Dziś jak ochłonęłam wspominam smaczki koncertu i delektuję się nimi. Dorzucam link z oficjalnej strony Sacrum Profanum i wspomnianego koncertu

niedziela, 11 września 2011

Polski Grzebień w Tatrach Słowackich


W mojej domowej biblioteczce stoi (leży) kilka książek, których czytanie nawet po raz dziesiąty tak samo fascynuje i wciąga... I chyba podobnie jest z kilkoma górskimi szczytami – szczególnie w Tatrach. Mogłabym zdobywając je ryć nosem na szlaku ale po prostu robiłabym to bez poczucia straty czasu czy bezsensu. Tak jest między innymi z Furkockim Szczytem, Doliną Pięciu Stawów Spiskich, Doliną Gąsienicową czy Małą Wysoką. Widoki jakie oferują są absolutnie boskie oczywiście pod warunkiem udanej pogody. Tak więc i tym razem chcieliśmy skorzystać z rozkoszy jakie daje natura i wyjść bez większego wysiłku na Małą Wysoką, z której gdzie nie spojrzeć tam pieści się swoje oczy. Jak nie monumentalne ściany Gerlachu, to stojące po przeciwnej stronie masywy Łomnicy czy Kieżmarskiego no i polskie Tatry Wysokie - z Rysami, całą Orlą Percią, nie mówiąc oczywiście o dalszych planach. I tak miało być, szybkie wejście na Polski Grzebień i w niespełna 45 minut wejście na Małą Wysoką.
Wszystko jednak potoczyło się inaczej. Zacznę od tego, że po raz pierwszy od ponad 20 lat haniebnie zaspaliśmy. I gdyby nie fakt, że wyjazd zaplanowany był z naszymi przyjaciółmi, pewnie obudzilibyśmy się około godziny ósmej i… nici z wyjazdu. W ekspresowym tempie udało nam się jednak pozbierać i ostatecznie wyjechaliśmy z około 25-minutowym opóźnieniem. Ze względu na prognozowane na godzinę 13 rozpogodzenia, dzień wcześniej celowo przesunęliśmy godzinę wyjazdu na 6.00 aby na szczyt wejść trochę później.
5-cio osobową ekipą zameldowaliśmy się w Tatrzańskiej Polance około 8.30 i z nadziejami na piękne widoki o wspomnianej 13-14 ruszyliśmy na szlak. Dolina Wielicka przywitała nas na dzień dobry nisko wiszącymi chmurami.
Pierwszy odcinek szlaku przechodzi się lasem nad Potokiem Wielickim. Ten leśny odcinek - niezbyt mozolny - zajmuje około 1,5 godziny i mnie osobiście przypomniał dojście do Zielonego Stawu. Idzie się spokojnie zwłaszcza kiedy mięśnie są już rozgrzane, zaliczając zaledwie kilka niezbyt stromych podejść. Jest dość duszno i bezwietrznie.
no to ruszamy na szlak (w tle po prawej Wielka Kopa i Wielickie Granaty, od nich po lewej Kotłowy Szczyt - przedsionek Gerlachu)
wiatrołomy po orkanie z listopada 2004r.
Wielicki Most
Na wysokości piętra kosówki wyłaniają się pierwsze widoki na tonący w chmurach Kotłowy Szczyt i po prawej Wielicką Kopę. Szybko dochodzimy do Niżnej Polany Wielickiej, gdzie nasz zielony szlak łączy się z biegnącym ze Smokowca żółtym szlakiem. Przed nami piętrzy się okazały budynek schroniska wielickiego (hotel właściwie ;-)). Jeszcze kilka minut i jesteśmy już przy nim. Ostatni raz byłam tu ponad 20 lat temu, w tym czasie hotel został całkowicie wyremontowany. Omijamy go jednak z planem krótkiego odpoczynku nad Stawem Wielickim. Stąd podziwiamy długą wstążkę Wielickiej Siklawy, opadającej z pierwszego piętra Doliny Wielickiej.
U stóp Wielickej Siklawy
Piotrek w wujkowej czapce ;-)
Nad Wielickim Stawem
Nad Wielickim Stawem
Do szczytu progu dociera się dość szybko idąc pod charakterystycznym okapem, który jak się dowiaduję jest czołowym punktem wspinaczek lodowych w tym rejonie. Od tego momentu szlak do złudzenia przypomina mi dojście do Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Podobnie jak w tamtej Dolinie przechodzi się przez piękny fragment łąki, dający zasłużony odpoczynek dla nóg. Wspomniana łąka nosi nazwę Kwietnicy, Wielickiego Ogrodu lub Ogrodu Wahlenberga. I w tym miejscu powinniśmy podziwiać monumentalne ściany Kotłowego Szczytu i stojącego tuż obok masywu Gerlacha, zaś po prawej stronie ściany Wielickiej Kopy, Dwoistej Turni czy Wielkiej Granackiej Turni. Niestety nisko wiszące chmury odsłaniają zaledwie cześć widoków.
Nad Wielickim Stawem (w tle masyw Kotłowego Szczytu)
Wielicki Staw
Wielicki Staw
Kwietnica
Dwoista Turnia
Idziemy więc dalej kierując się na lewo, rozpoczynając niezbyt strome podejście do górnej części doliny zwanej Wyżnim Wielickim Ogrodem. Nie jest to jeszcze moment kiedy dane nam jest zobaczyć cel wycieczki, zasłania je bowiem rozłożysta wyniosłość zwana Suchą Kopą. Krajobraz w tym miejscu jest urzekający. Oto po przejściu kolejnego progu naszym oczom ukazuje się pięknej urody Długi Staw, mierzący ponad 180m. Jego szczególne walory podkreśla szmaragdowy odcień lustra wody z kontrastującą czerwono-różową obwódką. Niezwykły widok. Idąc wzdłuż stawu krótkim trawersem zadzieramy wysoko głowy bo oto jesteśmy pod najwyższym szczytem tatrzańskim – Gerlachem. Co prawda wierzchołków nie widać ale można za to podziwiać monumentalną sylwetkę z charakterystycznym żlebem Karczmarza, który stanowi jedną z głównych dróg lodowych na Gerlach. W sezonie pozazimowym żleb jest bardzo niebezpieczną, zdradliwą rynną, przejście którą grozi strąceniem kamiennej lawiny. Dowody tej niezwykłej aktywności materii nieożywionej widać doskonale patrząc na stożek piargowy, zamykający nad Długim Stawem ów żleb. W jego głębi bielą się płaty śniegu a wyższe partie toną tajemniczo w chmurzastych czeluściach. Imponujący widok. Jesteśmy w miejscu skąd widać już pierwszy cel naszej wyprawy – Polski Grzebień. Przed nami jeszcze dość strome podejście skalnymi półkami, w górnej części ubezpieczone łańcuchem. Jak podaje Nyka łączna długość ubezpieczeń to około 100m. Nie jest to trudny fragment, adrenalinę wyzwala jedynie spora liczba osób, wśród których są zarówno wchodzący jak i schodzący i momentami ciężko wypracować jakąś sensowną kolejność przejścia. Wieje. Szlak w tym miejscu jest dość mokry a łańcuchy zimne. Dobrze, że mamy rękawiczki ;-)).
Nad Długim Stawem 
Stożek zamykający Żleb Karczmarza
Wyżni Wielicki Ogród
Żleb Karczmarza
Ostatnie podejścia pod Polski Grzebień (ok. 100 m łańcucha)
No i jesteśmy na wysokości 2200m n.p.m. Zdobywamy przełęcz Polski Grzebień. Widoki niestety żadne. Nie widać właściwie nic poza stojącą przed nami Suchą Kopą. Z przeciwnej strony momentami zerka na nas Zmarzły Staw, który znika co chwilę we mgle. Nie widzimy więc ani Gerlachu ani Łomnicy, Wysokiej, Rysów czy innych szczytów. Nie widzimy nawet Małej Wysokiej, na którą mieliśmy zaraz ruszać. Przycupnięci pod niewielkim okapem, próbując osłonić się przed zimnym wiatrem, jemy kanapki, popijamy gorącą herbatę. Chyba czekamy na cud. Niestety upragniona prognozowana zmiana pogody nie nadchodzi. Podejmujemy więc decyzję o odwrocie. Jest mokro nic nie widać więc nawet sportowe wejście na Małą Wysoką nie ma większego sensu.
Polski Grzebień dane mi było zdobyć po raz trzeci. Jak sięgnę pamięcią ten pierwszy raz miał miejsce wieki temu i doprawdy nie jestem dziś w stanie ocenić kiedy to dokładnie było. Zakładam, że mógł to być rok 1990. Pamiętam jedynie okoliczności wyjazdu bo dzień wcześniej, idąc większą grupą zdobyliśmy jedną z trudniejszych przełęczy w Tatrach- Czerwoną Ławkę. I właśnie to pierwsze wejście na Polski Grzebień było chyba jedynym, kiedy rzeczywiście mogłam delektować się widokami także i tymi z Małej Wysokiej. Podczas kolejnego wejścia - prawie 10 lat później (wiosną 1999r) - idąc Doliną Białej Wody przez Priełom do schroniska Zbójnicka Chata, nie mieliśmy już takiego szczęścia. Właściwie można powiedzieć, że widoczność dorównywała tej z ostatniego weekendu.
Nie widząc więc perspektyw na poprawę pogody z żalem podejmujemy decyzję o zejściu.
Na przełęczy ;-)) - Polski Grzebień 2200m n.p.m.
piknik na przełęczy ;-))
Widok na północną część Tatr z przełęczy Polski Grzebień
Zejście z przełęczy Polski Grzebień
Zejście z przełęczy Polski Grzebień

Żleb Karczmarza
Dwoista Turnia 
Robimy jeszcze dłuższy "posiad" nad Wielicką Siklawą, patrząc na rozpogadzające się błękitne niebo. Momentami mamy nawet okazję ujrzeć wierzchołek Gerlachu. Wielickie Granaty i stojące przed nimi turnie też prezentują w całej okazałości swoją bogatą rzeźbę. Prawdą jednak jest, że nad Doliną wciąż kłębią się chmury więc żal umyka gdzieś hen, hen daleko.
A skąd nazwa Wielickie Granaty? Otóż wyczytałam w Nyce, że jeszcze w XIXw. można tu było ze skał wydłubywać drobne (o średnicy od grochu do orzecha), nieprzeźroczyste granaty, które sprzedawano nawet w schronisku.
Piknik nad Wielicką Siklawą 
A po dotarciu do hotelu, tradycyjnie zimne piwko i szybkie zejście do Tatrzańskiej Polany, gdzie czeka nasz samochód.
No i co tu wiele gadać, nieuchronnie idzie jesień… do Krakowa z wycieczki wraca się już o zmroku.
Wielicka Siklawa z hotelu wielickiego
dolne piętro Doliny Wielickiej
Piffffko...
Polana Wielicka