Baraniec

Baraniec

piątek, 26 września 2014

Reykjavik (IS) - Kraków (PL) - dzień jedenasty OSTATNI


Ostatni post z Islandii, którą opuszczaliśmy wczesnym rankiem 11 sierpnia 2014r.

Wspaniałe dziesięć dni w niezwykłej, pełnej kontrastów krainie lodu, ognia i wody. Niespełna 3,5 tys. przejechanych kilometrów po drogach nierzadko wywołujących palpitację serca i drżenie rąk - efekt - przebita opona. 
Islandia to obcowanie z wiatrem, który urywał głowę, namiastka zimy w lecie, dzikie surowe pustkowia, majestatyczne góry, błękit wody, którego opisać nie sposób, nieprzewidywalna zmienność aury i wspaniałe wodospady
Islandia to także piekielny zapach siarkowych wyziewów, unoszący się nad źródłami geotermalnymi i często wydostający się z kranów, z których płynie gorąca mineralna. To ledwo słyszalne dźwięki trzeszczących lodowców, bulgoczących gejzerów, to czarne jak smoła plaże, malownicze fiordy, strome klify.
…I minimalizm flory przejawiający się przede wszystkim w fantastycznych kobiercach mchów o niespotykanej wręcz tonacji zieleni, wśród której zachwyca swą delikatnością biała wełnianka czy liliowy wrzos.

Dziś jeszcze wsiadłabym w samolot aby znów to wszystko przeżyć, zobaczyć... 
u góry: Reykjavik i Keflavik przed odlotem
poniżej: Islandia z podniebnej perspektywy

foto: BK Sobieccy

wtorek, 23 września 2014

Reykjavik - dzień dziesiąty

No cóż... trochę smutno bo to ostatni dzień kosztowania Islandii, ale za domem też już tęskno...
Dziś w planie Reykjavik - niewielki jak na miasto stołeczne kawałek ziemi. W skali Islandii jest to jednak prawdziwa metropolia z dużym zapleczem handlowym na obrzeżach miasta, dwu-trzy pasmową obwodnicą. Nie korci mnie zbyt szczegółowe rozpisywanie się na temat zwiedzania miasta może dlatego, że po prostu było to najzwyklejsze szwendanie się uliczkami centrum, bez szczególnej troski o jakikolwiek plan. W taki sposób "zaliczamy" jedno z obowiązkowych miejsc stolicy - jezioro Tjörnin. Dużo tu ptaków i atmosfera niespieszna, powiedziałabym nawet leniwa. Jedna z mew wdzięczy się przed obiektywem, przyjmując różne mniej lub bardziej dziwaczne pozy. Pod budynkiem Ratusza, przed którym wiszą tęczowe flagi jestem nawet świadkiem ptasiego pokazu "i kto tu rządzi...". 
od góry po lewej: luterańska katedra w Reykjawiku, pomnik Jóna Sigurðssona - przywódcy niepodległościowego,
na dole po prawej budynek parlamentu Alþingishúsið
u góry: nad jeziorem Tjörnin,
poniżej podpatrzone zakamarki stolicy 
Wędrując zaciszną dzielnicą docieramy pod najbardziej chyba charakterystyczny obiekt miasta - Hallgrímskirkja - kościół, którego bryła przypomina wzgórze bazaltowej lawy. Wewnątrz zaskakuje surowe wnętrze i bardzo interesujące ławki, które dzięki zmieniającemu położenie oparciu powalają siedzieć twarzą do ołtarza lub opcjonalnie twarzą do organów. Przyznam, że z takim rozwiązaniem nie spotkałam się jeszcze. 
Kościół Hallgrimskirkja i stojący przed nim pomnik Leifa Erikssona
W planie również - co ważne - drobne zakupy, maleńkie upominki… Schodzimy więc w stronę głównego deptaka, na którym dla odmiany tętni życie. Dużo tu turystów, jest kolorowo i gwarno. Kuszą witryny sklepów, zauważalne są wyraźnie akcenty związane z modą sportową. Drogo jednak niemożliwie... Jeżeli koszt tabliczki czekolady jest jakimś wyznacznikiem to zdradzę, że kosztuje tu ona powyżej 20 zł - zwykła czekolada mleczna! - odpowiednik naszej wedlowskiej tudzież z Wawelu. O innych zakupach lepiej się nie rozpisywać ;-)) W ramach szaleństwa fundujemy sobie rodzinny prezent w postaci wzorzystych, wełnianych czapek islandzkich.
O wyborze naszego obiadu decyduje Piotrek, który w momencie kiedy zachwycam się ozdobami bożonarodzeniowymi i skrzynką na listy do Św. Mikołaja zasiada przy stoliku we włoskiej restauracji. Trudno go nie zauważyć z ulicy, siedzącego przy oknie i szczerzącego się w wielkim uśmiechu. Wybór rzeczywiście jest znakomity - na kuchnię włoską zawsze można liczyć, a ta na pewno jest godna polecenia. 
Do pensjonatu wracamy z przykrym poczuciem konieczności spakowania bagaży i przede wszystkim porządnego wyspania się przed kolejnym czekającym nas dniem - dniem powrotu do domu.

foto: BK Sobieccy



wtorek, 16 września 2014

Reykjavik - Błękitna Laguna - Grindavik - Reykjavik - dzień dziewiąty

No i jesteśmy w Reykjaviku, gdzie zamyka się nasza podróż po bezkresach Islandii. Ostatnie dwa dni przed wylotem do kraju planujemy poświęcić na leniwy wypoczynek w lazurowych wodach Błękitnej Laguny oraz na spacery po mieście.
Reykjavik - najbardziej na północ wysunięta stolica na świecie, licząca niespełna 120 tys. mieszkańców - w skali innych miast stołecznych to rzeczywiście niewiele. O jego przepięknej lokalizacji w zatoce Faxafloi Oceanu Atlantyckiego przekonaliśmy się już dnia pierwszego, objeżdżając miasto niemalże dookoła. Podobnie jak na większości obszaru wyspy tak i tu znad poziomu morza stromo wyrastają góry z masywem Esja, mierzącym ponad 900m. Dla wielu turystów Reykjavik jest główną bazą wypadową w inne rejony Islandii, stąd łatwo zwiedzić Złoty Krąg, półwysep Reykjanes, czy wręcz przedsionek Interioru.
My od samego rana cieszymy się słonecznym niebem, bo w planie rekreacyjny pobyt w Błękitnej Lagunie - najbardziej chyba rozreklamowanym kąpielisku Islandii.
Dojazd w to niezwykłe miejsce zajmuje nam około godziny. Z Reykjaviku należy kierować się na Keflavik drogą 41, po czym skręcić w lewo w drogę 43.
Znów przemieszczamy się przez nieziemskie, ascetyczne wręcz krajobrazy, z dominującymi szarościami zastygłej lawy i sterczacymi stożkmi nieczynnych wulkanów.
Interesująca jest niewątpliwie lokalizacja laguny, obok której stoi elektrownia Svartsengi. W niej właśnie wydobywająca się z głębokości prawie 2000m woda oddaje większość ciepła, a do samego kąpieliska dociera już ta o temperaturze 38-40 stopni. Oszałamiający błękit z unoszącymi się kłębami pary widać już z daleka. Zanim dojedziemy do samego kąpieliska mijamy małe i większe zatoczki, wciśnięte w nieregularne formy lawy.



Otoczenie Błękitnej Laguny z elektrownią Svartsengi w tle
Nie jest to tania forma rozrywki ale jeżeli wziąć pod uwagę, że bilet wykupuje się na cały dzień, zmienia to trochę optykę. Poza tym miejsce to jest tak wyjątkowe i inne od tych, które do tej pory widzieliśmy, że trudno mieć jakieś wątpliwości. W zależności od upodobań i przede wszystkim zasobności portfela można wykupić odpowiedni pakiet, nawet taki umożliwiający korzystanie z różnorakich zabiegów SPA, czy kolorowych drinków. Trzeba też przyznać, że organizacja przestrzeni na którą składają się szatnie i łazienki jest imponująca. Mnie najbardziej zaskakują wygodne toaletki, gdzie można usiąść, wysuszyć włosy, zrobić demakijaż czy makijaż z pełną dostępnością do wszelkich wacików i płynów. Sama strefa do pływania a właściwie bardziej do spacerowania w wodzie nie jest wielka ale uwzględniając fakt, że jesteśmy w szczycie sezonu jest tu i tak sporo przestrzeni a naturalne wnęki i zagłębienia zapewniają nawet nieco intymności. Taplanie się w wodzie to nie tylko relaks i pełna rekreacja ale również dobroczynne dla zdrowia i urody korzyści, płynące z licznych minerałów i związków siarki czy krzemu, zawartych w mleczno niebieskiej wodzie. Nie dziwi więc widok wystających znad wody twarzy, wymalowanych białym błotkiem, które ponoć bardzo poprawia cerę.
To oczywiście nie wszystkie atrakcje - wszyscy spragnieni mogą nie wychodząc z basenu korzystać z baru, w którym serwowane są różnego rodzaju napoje. Można również po kąpieli przejść do strefy błogiego lenistwa na leżaku.


Błękitna Laguna 
W Lagunie spędzamy prawie cztery godziny. Ponieważ półwysep Reykjanes nie szczędzi atrakcji ruszamy w małą objazdówkę. Wracamy do głównej drogi tylko po to aby po przejechaniu kilku kilometrów zjechać w podrzędną – na szczęście asfaltową - drogę 425. Trasa prowadzi nas wzdłuż zachodniej części wybrzeża, które kusi aby choć na chwilę się przy nim zatrzymać. A warto! Do brzegu docieramy idąc po gąbczastym dywanie utkanym z liliowych wrzosów i mchów w różnych barwach zieleni. Gdzieniegdzie na wietrze kołysze się biała wełnianka. Zjawiskowe miejsce… 
zatoczka przy drodze 425 parę kilometrów przed Hafnir 
W miarę jak przesuwamy się w stronę południa, otaczający nas krajobraz staje się bardziej surowy a jedynym urozmaiceniem jest nitka szosy z żółtymi palikami, czy chmury przesuwające się po niebie. Minimalizm w czystej formie…
Lubię takie obrazy, szczególnie niedbale ustawione drogowskazy czy usypane z kamieni kopczyki, wyznaczające punkty na szlaku turystycznym – o dziwo cały półwysep poprzecinany jest takimi.
 
przy drodze 425
Czy możliwe jest aby jednocześnie znaleźć się w Europie i Ameryce Północnej?
Otóż okazuje się, że kilkadziesiąt kilometrów od Reykjaviku jest takie miejsce – niespełna 20 metrowy mostek, przerzucony nad szczeliną pomiędzy dwoma płytami tektonicznymi. Można więc stojąc pod tabliczką, która umownie wskazuje podział między dwoma kontynentami jedną nogą wciąż być w Europie a drugą dotknąć Ameryki. Od razy przypomina mi się słynne miejsce w Bazylei na styku granic trzech państw: Szwajcarii, Niemiec i Francji.
most między płytami tektonicznymi Europy i Ameryki Północnej
Jadąc dalej i nieznośnie już marząc o obiedzie trafiamy przypadkowo na kolejną atrakcję, rekompensującą nam nieco to czego nie widzieliśmy w Dyrholay. Docieramy bowiem na skraj wysokiego klifu, pod którym z wody morskiej wyłaniają się sterczące skały, kojarzące się z rozpiętymi na wietrze żaglami. Tuż obok stoi malownicza latarnia i … coś co na Islandii nie należy do częstych widoków – budynek fabryki.

południowo-wschodni cypel półwyspu Reykjanesta
Wciąż obcujemy z krajobrazem przywodzącym na myśl powierzchnię księżyca, jednakże popołudniowe słońce i ładne niebo ocieplają mijane widoki.
   

Do Grindavik – małej, portowej miejscowości docieramy późnym popołudniem wypatrując restauracji Brim, serwującej dania kuchni morskiej. Nie rozwodząc się specjalnie nad tym wątkiem powiem tylko, że będąc w tej okolicy, do niepozornie wyglądającego czerwonego budynku restauracji zajrzeć należy koniecznie! Nie dość, że podają wspaniale przyrządzone świeże ryby, to jeszcze można liczyć na doskonały deser - choćby w postaci ogromnego kawałka tortu.
smaczne chwile w restauracji Brim - Grindavik
I tak oto wracając drogą 43 zamykamy pętlę i dojeżdżamy do Reykjaviku. Centrum miasta zostawiamy na dzień następny – już niestety ostatni.





Trasa:
Reykjavik - Błękitna Laguna - Grindavik - Reykjavik - około 140km (drogą 43 i 425)

foto: BK Sobieccy

czwartek, 11 września 2014

Lax-á Hekla cottage - Reykjavik - dzień ósmy


Z żalem opuszczamy nasz uroczy, mały domek na dzikim pustkowiu u stóp Hekli i ostatni już raz przejeżdżamy trasą 268 zachowując w obiektywie kilka obrazów. Pięknie tu mimo, że oko zawisa jedynie na nagich skałach, otoczonych namiastką zieleni. Jest jednak coś magnetyzującego w tej surowości krajobrazu i jego ascetycznej formie. Niestety nadal towarzyszy nam zmienna aura i tak będzie już do końca tego dnia.
surowe oblicze drogi 268 pod wulkanem Hekla
A zmierzając w kierunku naszej kolejnej bazy wypadowej w Reykjaviku planujemy zahaczyć o islandzką atrakcję w pigułce czyli tzw. Złoty Krąg, na który składają się pole geotermalne Geysir, wodospad Gullfoss i Þingvellir.
Zanim jednak dojeżdżamy do Geysir zatrzymujemy się w miejscu do złudzenia przypominającym mi pejzaż z Toskanii ze słynną kapliczką Cappella di Vitaleta. Jestem zauroczona dziką, zieloną łąką z przecinającym ją żółtym pasem kwiatów, wijącą się wstążką szosy. Wszystko to z białą sylwetką widniejącego w dali kościoła w Skálholt tworzy idealną całość, stąd też planuję zrobić kilka zdjęć nieco niżej drogi, zbiegając z niewielkiej górki w stronę dzikich zarośli. I tu nie wiedzieć kiedy w fotografowany przeze mnie pejzaż wkomponowały się cztery konie, które zaciekawiane i najwyraźniej złaknione ludzkiego towarzystwa przybiegły do mnie. Znów przeżyłam niezwykłe chwile głaszcząc je, patrząc im w oczy. O ile trzy z nich były bardziej zajęte sobą - dwa nawet wyraźnie miały się ku sobie - o tyle uroczy siwek wtulał się pyskiem w mój kark i domagał się pieszczoty.

okolice Skálholt

Pierwszą obowiązkową atrakcją przy drodze 35, należącą do Złotego Kręgu jest Geysir – najbardziej znane pole ze źródłami geotermalnymi. Już na parkingu, wypełnionym po brzegi samochodami i autokarami wyczuwamy znajomą woń siarkowodoru. Przejście pod słynny Strokur (isl. maselnica) zajmuje dosłownie kilka minut. Ze ścieżki roztacza się widok na wysycone kolorami pola, nad którymi niczym z małych kominów unoszą się kłęby gorącej pary.
Mży...
Miejsce, o którym wspomniałam jest łatwo rozpoznawalne z daleka bo wokół wypełnionego po brzegi oczka z bulgoczącą, błękitną wodą tworzy się wianuszek turystów, czekających z wymierzonymi w jeden cel obiektywami aparatów czy kamer. Rzeczywiście biorąc pod uwagę fakt, że strzelający na wysokość 35 m gejzer wyrzuca strumień wody mniej więcej co 10 minut i trwa to zaledwie kilka sekund, lepiej trwać w pełnej gotowości do zarejestrowania całego tego procesu.
Stojąc po drugiej stronie, z której nie widać samego zagłębienia a jedynie tryskającą strugę próbuję się jakoś do tego przygotować. Emocje towarzyszące obserwacji tego niezwykłego zjawiska są nie do opisania. Mam kolejne 10 minut na przejście bezpośrednio pod otwór i przysposobienie aparatu. Nie jest tak łatwo ogarnąć jednym kadrem wszystkie fazy wybuchającej wody.
A ten krótki moment rozpoczyna się od niewinnych, nieśmiałych, powiedziałabym zalotnych wręcz bulgotów wrzącej, niespokojnej cieczy, która w najmniej spodziewanym momencie strzela w górę wysokim słupem. Nie mniej ciekawa jest również ta chwila, kiedy woda w otworze zostaje całkowicie zassana a jeszcze przed kilkoma sekundami pełny otwór zieje pustką i znów powoli się wypełnia.
Spod Strokur kieruję się jeszcze pod położone nieco wyżej małe mleczno-niebieskie jeziorka, obok których napisem
Geysir uwieczniono nazwę największego gejzeru, wyrzucającego niegdyś wodę na wysokość 80m. Obecnie nie jest on już aktywny ale to właśnie od jego nazwy pochodzi miano nadane wszystkim tego typu źródłom geotermalnym na całym świecie.
Dodać trzeba, że przemieszczanie się po terenie pól o takim charakterze odbywa się wyłącznie wzdłuż wyznaczonych ścieżek, co nie dziwi bo rzeczywiście wszędzie wokół można obserwować małe wodne wgłębienia, czy płynące strumyczki o temperaturze dochodzącej nawet do 100 stopni.
otoczenie najsłynniejszego gejzeru Islandii

Strokur - kilka sekund akcji ;-)

Naszą wycieczkę kontynuujemy drogą 35, prowadzącą pod wodospad Gullfoss. Tu również stajemy na wypełnionym po brzegi parkingu, skąd słychać już szum wody. Pod wodospad można dojść właściwie z kilku punktów, z każdego też roztacza się inny widok. Wprost brak mi słów aby opowiedzieć o skali tego imponującego uosobienia piękna i zarazem niewyobrażalnej siły. Co ciekawe podmuchy wiatru nakładające się na siłę uderzenia wody sprawiają, że zasięg mgiełki unoszącej się nad wodospadem to niemalże 200m i to pierwszy sygnał, że aparat fotograficzny czekają znów trudne chwile. Rzeczywiście z tej perspektywy udaje się zrobić zaledwie kilka zdjęć. W miarę jak zbliżamy się do wodospadu w uszach rośnie huk grzmiącej, kotłującej się wody, nad którą unosi się tuman wodnego pyłu. Mijamy szczeliny, w które wodospad wpada mniejszymi kaskadami. Przy głównej platformie, położonej tuż nad progiem wodospadu warunki do robienia zdjęć są nieco lepsze ale i doznania bardziej intensywne, szczególnie gdy patrzy się na uciekające w dół kłębiące się masy wody, sprawiające wrażenie, że za chwilę ziemia usunie się spod nóg. Na długich czasach próbuję nieco ujarzmić rwące, spienione strumienie, sprawić aby były bardziej delikatne i miękkie. Przy tej pogodzie to nieco trudne.
No niestety podczas naszego pobytu w Islandii nie mieliśmy szczęścia do utrwalania fotogenicznych walorów wodospadów.
kolejny ze spektakularnych wodospadów - Gulfoss
Jadąc w stronę Þingvellir nie wiedzieć kiedy znajdujemy się nad taflą największego islandzkiego jeziora Þingvallavatn, a dalsza droga prowadzi nas już przez teren parku narodowego, w którym obowiązuje ograniczenie prędkości do 50km/h. Przed oczami przesuwają się niezwykłe obrazy, wyraźnie wskazujące na bogatą działalność sejsmiczną i wulkaniczną tego rejonu. Krajobraz miejscami poprzecinany jest licznymi szczelinami, z których największa tworzy głęboki wąwóz Almannagjá. Tu również euroazjatycka płyta tektoniczna styka się z północnoamerykańską.
Staramy się dotrzeć na jeden z parkingów, skąd można odbyć odpowiedni do posiadanego wolnego czasu spacer.
Teren parku to nie tylko walory związane z estetyką krajobrazową ale przede wszystkim ogromne znaczenie historyczne, co zresztą widać na każdym kroku, gdzie dzięki poustawianym wzdłuż ścieżek tablicom informacyjnym można uszczknąć co nieco z pradawnych faktów tej wyspy. To tu w 930 roku zebrał się po raz pierwszy islandzki parlament Althing, który uznawany jest za najstarszą instytucję parlamentarną na świecie. Tu również w 1944r. ogłoszono niepodległość Islandii. Dodam, że do tego czasu kraj ten był pod dominacją Danii.
Ponieważ pogoda nas nieco zniechęca, skracamy nasz spacer do i tak dość sporej pętli. 
Þingvellir
Zbliżając się do Reykjaviku objeżdżamy jezioro od wschodniej nie mniej bogatej w widoki strony.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na szybki obiad i rozpoczynamy poszukiwania naszej ostatniej już bazy noclegowej. Szczerze mówiąc mamy pewne obawy co do tego jak będzie wyglądało nasze zakwaterowanie. Krążące w sieci opinie o pensjonacie, za który już z góry zapłaciliśmy były powiedziałabym najdelikatniej skrajnie różne. Udaje nam się jednak nawiązać kontakt telefoniczny z właścicielem, który umawia się z nami na miejscu (nie mieszka w tym samym budynku).
Nawigacja prowadzi nas do spokojnej dzielnicy domków jednorodzinnych, znajdującej się na obrzeżach miasta. W sam raz z wypakowaniem bagażu pojawia się nasz gospodarz i wprowadza nas na pokoje. I tu muszę przyznać zostaję bardzo miło zaskoczona, ponieważ przed nami otwiera się bardzo przestronny apartament - świetnie wyposażona kuchnia, duża, ładna i bardzo czysta łazienka, sypialnia i salon, z którego można wyjść do ogródka. Nic więcej nie trzeba.
I z każdym kwadransem rośnie nadzieja na poprawę pogody.

Trasa:
Lax-á Hekla cottage - Reykjavik: około 220km

fot. BK Sobieccy

wtorek, 9 września 2014

Lax-á Hekla cottage - Vik - dzień siódmy

Budzimy się po burzliwych przeżyciach dnia poprzedniego u podnóża Hekli - najwyższego czynnego wulkanu Islandii (ostatnia erupcja miała miejsce w 2000r.). Pogoda niespecjalna i dzień ten z premedytacją planujemy poświęcić na odpoczynek. Pomimo dość silnego wiatru spędzamy trochę czasu na tarasie aby przyjrzeć się otaczającej nas przestrzeni. A wokół ogromna pustka, gdzie okiem nie sięgnąć pola lawy, tu i ówdzie jakieś domki (miejsce to o dziwo ma charakter rekreacyjny). W pasmie na wprost wejścia do naszego domku sterczy wspomniana już Hekla, otoczona innymi szczytami. Ten swoisty krajobraz zaczyna mi się podobać z każdą chwilą i wyobrażam tu sobie nawet spędzić dłuższy czas. Póki co zjadamy śniadanie i leniuchujemy mając w planie popołudniowy wyjazd do Vik. 

w naszym rankingu miejsc noclegowych w Islandii zdecydowanie prowadzi Lax-á Hekla cottage

W międzyczasie rozbraja mnie komunikat mojego męża, informujący o kolejnej „hekatombie”... tym razem dziurawej oponie. No cóż dobrze, że przynajmniej znajdujemy zapas w bagażniku. Wymiana koła nie należy do najprostszych w mocno pochyłym i nie utwardzonym  terenie. W końcu jednak po niespełna 30 minutach znów mamy do dyspozycji sprawny samochód – jedyny problem to znalezienie wulkanizatora i ostateczne rozprawienie się z tematem. Postanawiamy załatwić to w odległej o kilkanaście kilometrów Helli podczas planowanej wycieczki. Tymczasem korzystamy z dobrodziejstw naszego miejsca pobytu, szczególnie z sauny.  
Po kilku godzinach pogoda niestety nie poprawia się – jest pochmurno a od czasu do czasu pokapuje deszcz. Mimo to wyjeżdżamy i bez większych kłopotów pozbywamy się naszego zmartwienia - przed nami więc dalsze turystyczne eksplorowanie na trasie około 100 km. 
W pierwszej kolejności (dosłownie po drodze) zaglądamy pod jeden z ciekawszych wodospadów w Islandii – Seljalandsfoss. Nie dość, że jest wysoki (około 60m), to ogromną atrakcją jest możliwość obejścia go dookoła i spojrzenie na otoczenie zza kurtyny spadającej wody. Niestety padający i nieco zacinający deszcz a do tego unoszące się ze strumienia wodospadu mikroskopijne kropelki wody sprawiają, że robienie zdjęć a przede wszystkim ochrona aparatu to nie lada wyczyn. 

niezwykły Seljalandsfoss

Nie trzeba jechać długo bo zaledwie parę kilometrów aby stanąć pod kolejną zjawiskową kaskadą Skogafoss (wysokość 60 m, szerokość 20m). Tu też unosząca się wokół mgiełka wodna nie pozwala zbyt blisko podejść - zwłaszcza z wycelowanym na wprost obiektywem. 

Skogafoss

Zbliżając się do Vik zerkamy na elektroniczne tablice ustawione przy drodze, informujące  o warunkach pogodowych w tej strefie. Wspominałam, że miejsca te należą  do najbardziej wietrznych w Islandii a jeżeli dodamy jeszcze do tego burze pyłowe to robi się to okolica naprawdę ekstremalna. Burzy póki co najpewniej nie doświadczymy ale silne porywy wiatru będą nam bez wątpienia towarzyszyć. 
Wciąż pada, jedziemy więc prosto do Vik na jakiś późny obiad – Dyrhólaey odkładamy na potem. Zatrzymujemy się w polecanej restauracji Strondin Bistro and Bar, gdzie jemy wyśmienite typowo islandzkie dania. Ja zamawiam jagnięcinę (w życiu nie jadłam tak delikatnie przyrządzonego mięsa), Krzysiek z kolei coś w rodzaju zapiekanki ziemniaczano- rybnej, nasz syn tradycyjnie pizzę ;-).
Siedzimy przy stoliku z widokiem na plażę i sterczące w wodzie grzebienie skalne tak charakterystyczne dla tej miejscowości. Cały czas łudzimy się, że pogoda jeszcze choć na chwilę się poprawi. Niestety ani podmuchy wiatru ani padający deszcz nie słabną. Nie zobaczymy z bliska słynnych plaż w Vik... Mimo to z resztkami nadziei kierujemy się drogą powrotną w stronę wspomnianego Dyrhólaey. Wiatr jest tak silny, że chwilami odnoszę wrażenie, że lada moment nasz samochód zostanie zdmuchnięty z szosy. Na parkingu przy plaży mocno zacinający deszcz zniechęca do wyjścia na zewnątrz. Robimy więc desperacko kilka zdjęć do archiwum, że byliśmy, że widzieliśmy... i z żalem wracamy do domku pod Heklą. A będąc w Islandii Dyrhólaey zobaczyć trzeba! To niezwykłe miejsce jeszcze do niedawna uznawane za najbardziej na południe wysunięty fragment wyspy. W tłumaczeniu nazwa tworzy zlepek trzech słów: drzwi, otwór i wyspa i trudno się dziwić bo skały tu przybierają unikalne formy, z których najbardziej znany jest monumentalny łuk wystający z wody - na tyle duży, że może pod nim przepłynąć łódź czy… przelecieć niewielki samolot. My łuku nie widzieliśmy (przy tym wietrze trudno byłoby dojść do miejsca skąd go widać), natomiast zafascynował nas widok mieszającej się błękitno - turkusowej toni słonej wody z przypominającym rozcieńczone błoto nurtem spływającej rzeki. 

Dyrholaey

Trasa:
Lax-á Hekla cottage - Vik - Lax-á Hekla cottage: około 220km

fot. BK Sobieccy

środa, 3 września 2014

Hali - Lax-á Hekla cottage - dzień szósty


zima latem w Europie? W Islandii to możliwe ;-)

Mija półmetek naszej wyprawy. Budzimy się w Hali - maleńkiej osadzie w krainie lodowców, odległej zaledwie parę kilometrów od słynnej lodowej laguny. Niestety za oknem mokro i ponuro. Miłą niespodzianką póki co jest śniadanie w cenie pokoju - o czym wcześniej nie wiedzieliśmy. W menu gorące gofry z dżemem lub miodem i mocna kawa z ekspresu. Przed wyjazdem idziemy jeszcze na plażę, odległą zaledwie 100 m od pensjonatu. 
W Hali, jedynym interesującym miejscem jest budynek Muzeum i Centrum Dziedzictwa (nie wiem czy dobrze pamiętam nazwę), którego jedna ze ścian zewnętrznych ciekawie imituje półkę z książkami.

Hali (u góry po lewej nasz pensjonat)

Ruszamy w stronę lodowych atrakcji nad Jökulsárlón.  Kto nie wierzy, że na głównej drodze w Islandii można się skonfrontować oko w oko z baranem niech zerknie na zdjęcie, dodam że to nie jedyny taki przypadek podczas naszego pobytu.

jesteśmy na najgłówniejszej z głównych dróg Islandii ;-)

Na parkingu laguny panuje mimo niesprzyjającej aury niespotykany dla nas do tej pory, wyraźnie wzmożony ruch. 
Jökulsárlón jest drugim co do wielkości jeziorem w Islandii, powstałym ok. 40 lat na skutek cofnięcia się lodowca Breiðamerkurjökull, będącego częścią czapy lodowej lodowca Vatnajökull. Niezwykłą atrakcją tego miejsca jest to, że niezależnie od pory roku można tu pływać wśród odrywających się od lodowca brył lodu, spływających wąskim ujściem do oceanu. Tutaj kręcono fragmenty hitu z  Jamesem Bondem "Tomorrow Never Dies". 
W kasie dowiadujemy się, że na dłuższy rejs motorówką musimy czekać prawie półtorej godziny, decydujemy się więc na nieco tańszy i krótszy rejs amfibią. Niestety jest on też nieco mniej kameralny i przede wszystkim amfibia nie podpływa w bezpośrednie sąsiedztwo kier lodowych. Pomimo to jednak wyprawa dostarcza nam niezwykłych, niespotykanych do tej pory przeżyć. Lodowe bloki kontrastują z niemalże grafitowym niebem, niektóre wyglądają naprawdę wyjątkowo ze względu na swą zjawiskowo niebieską barwę. Gdzieniegdzie słyszy się mniej lub bardziej głośne, lekko trzeszczące pomrukiwanie otaczającego lodu. Mogę sobie tylko wyobrazić to miejsce w promieniach słońca, prześwitującego przez lodową materię z błękitnym niebem w tle.

6 sierpnia 2014 r. - zimowo ;-)
z pespektywy wody

z pespektywy lądu

Z amfibii kierujemy się jeszcze nad sam brzeg jeziora nieco skuszeni widokiem baraszkujących w oddali fok. Widok na lagunę z tego miejsca jest nie mniej apetyczny, a ja decyduję się jeszcze wejść na pobliską górkę i spojrzeć na nią z jeszcze innej perspektywy. 
Wciąż pada, choć częstość i wielkość spadających kropel deszczu nieustająco się zmienia. Patrząc na niebo nie bardzo chce mi się wierzyć, że coś się jeszcze tego dnia zmieni. Musimy jednak jechać dalej. Dosłownie parę kilometrów za Jökulsárlón można zjechać nad kolejne lodowe jezioro Breidarlon, nieco mniej spektakularne ale również zachwycające. Zbiegam z góry nad sam brzeg i wprost nie mogę się nacieszyć zimowym widokiem. Co najważniejsze wokół cisza, brak ludzi… Spływający jęzor lodowca ginie gdzieś we mgle, która gęsto otula pobliskie góry. Jest tajemniczo i majestatycznie.


nad jeziorem Breidarlon


jeszcze inny mijany po drodze lodowiec

Dalszy przejazd „1” to jakby podróż przez dwa różne światy. Z prawej strony wysokie, górskie zbocza, z których co kolejny kilometr wychyla się jakiś lodowiec, z lewej spokojna i leniwa tego dnia głębia oceanu.
Wciąż przesuwamy się na zachód w stronę Parku Narodowego Skaftafell, nie spodziewając się całkowitej zmiany pogody. Jak za dotknięciem magicznej różdżki chmury się nagle rozstępują i wychodzi słońce, a uwięzione przez mgłę pobliskie górskie grzbiety wreszcie ukazują cały swój majestat. Zaczyna też mocno wiać.


nice weather is comming ;-))

To co ukazuje się naszym oczom jest nie do opisania, a swoją ekscytację wyrażamy ciągłymi postojami na kilka zdjęć. Znów czuję atmosferę wakacji, zaglądające przez szyby samochodu słońce, wijącą się wzdłuż wybrzeża nitkę szosy i to poczucie wolności – jadę gdzie chcę, zatrzymuję się gdzie chcę, piszę scenariusz swojej własnej bajki. 
I takie scenariusze z gotowymi scenografiami krainy lodowców i uśpionych wulkanów układamy z każdym przejechanym kilometrem.



Wykorzystujemy możliwość zjazdu pod jeden z mijanych lodowców i mimo, że droga nie najlepsza zbaczamy z „1” około 2 km w głąb w stronę jednej z dolin. Samochód można zostawić na parkingu i przejść się zaledwie 100 m do miejsca skąd jak na dłoni widać lodowiec (najpewniej Svinafellsjokull). Dla mnie to tym bardziej niezwykłe przeżycie bo pod lodowcem nigdy jeszcze nie byłam. Co jakiś czas słychać skrzypiący dźwięk wydawany przez masy pękającego lodu. O ile na linii z błękitnym niebem lodowiec poraża bielą, o tyle u wylotu doliny powierzchnia czoła, mocno poszarpana przyobleka się w różne odmiany brudnych szarości. Pocięte w wyniku aktywności bryły lodowe wpadają i zanurzają się w błotnistej wodzie.
Na powierzchni czoła lodowca dostrzegamy grupkę spiętych liną turystów, przemieszczających się między szczelinami. 


lodowiec Svinafellsjokull

Tego dnia nie mamy wielu kilometrów do przejechania – raptem nieco więcej niż 300, czas jednak ucieka a przed nami jeszcze kilka planowanych atrakcji. 
Zanim dotrzemy do głównej kwatery Parku zatrzymujemy się pod uroczym kościółkiem, przycupniętym pod wysoko wyrastającymi zboczami w Hof. Nie byłoby w tym chyba nic dziwnego gdyby nie dach budynku, w całości pokryty darnią, na którym ponoć kwitną kwiaty. Może i kwitną, my ich jednak nie widzieliśmy, natomiast miejsce to naprawdę warto zobaczyć.


Hof i kościół pokryty darnią

W centrum turystycznym parku panuje wyjątkowy ruch. Na miejscu namawiam Piotrka na wycieczkę do wodospadu Svartifoss – Krzysiek ze względu na nogę zostaje. Drogowskazy pokazują około 1,6km do naszego celu, zakładamy więc, że zajmie nam to jakieś pół godziny. Nie spodziewamy się jednak, że wodospad jest zawieszony dość wysoko i robi się z tego mała, górska wyprawa. Mamy jednak okazję podziwiać góry z zupełnie innej, nowej perspektywy. Wodospadów w Islandii jest mnóstwo od tak okazałych jak Dettifos czy Godafoss po nieco mniejsze, spływające wąskimi nitkami - ten jednak jest wyjątkowy, bo osadzony w muszli z bazaltowych słupów. Cały wypad zajmuje nam ponad półtorej godziny a do samochodu docieramy około 18 - już nieco zmęczeni i bardzo głodni.


wycieczka nad Svartifoss

W miejscowości Kirkjubæjarklaustur zatrzymujemy się na codzienne, obowiązkowe tankowanie oraz drobne zakupy śniadaniowo-kolacyjne. Szukamy też jakiegoś lokalu pod kątem zjedzenia późnego obiadu. Warto tu też zajechać pod przepiękny wodospad  Systrafoss - widzieliśmy go jedynie zza szyb samochodu a robi ogromne wrażenie.
Znów zaczyna padać. 
Przyległa do marketu restauracja, wyglądająca bardzo apetycznie niestety zmusza nas do rezygnacji. W kolejce do stolika czeka już kilka osób, a my mamy jeszcze do przejechania ponad 200 km. Wracamy więc na stację, na której zawsze można liczyć na coś szybkiego ale gorącego. 
Nie dziwi nas,  że Vik (najbardziej na południe wysunięty cypel kraju) mijamy w strugach deszczu. Ponoć miejsce to słynie w Islandii z rekordowych opadów i wyjątkowo wietrznej pogody – mamy tego niepodważalne potwierdzenie.
Parę kilometrów dalej deszcz słabnie, a na niebie maluje się kolorowa wstążka tęczy. 





Nic jednak nie wyrazi zachwytów jakie towarzyszyły nam podczas przejazdu pod lodowiec Eyjafjallajökull ze słynnym już wulkanem o tej samej nazwie. Niebo nad szczytami dosłownie płonęło i gdyby je podzielić na zupełnie odrębne fragmenty, to każdy tworzyłby inną scenerię, inne emocje. Zdjęcia tego nie oddają ale wyobrażałam tam sobie nawet piekło opisane przez Dantego. I przede wszystkim ta pustka wokół, te pola lawy pokryte mleczno-zielonym porostem. Bajka…



I tak mijamy kolejne kilometry zbliżając się do miejscowości Hella, przed którą musimy zjechać z „1” w drogę nr 264, a następnie 268.
Jest pochmurno więc dość szybko zmierzcha i w naszą drogę dojazdową do miejsca noclegowego wjeżdżamy już prawie o zmroku. Od czasu do czasu pokapuje deszcz. Pierwsze kilometry napawają nas optymizmem bo nawierzchnia jest asfaltowa i wszystko idzie zgodnie z planem. Nasza radość nie trwa długo bo jednak spory odcinek na tej trasie to droga szutrowa, niezbyt dobrze utrzymana a miejscami trudna technicznie dla naszego osobowego samochodu. Zgodnie z opisem właściciela domku mijamy z trudem w ciemności rozpoznawane nieliczne małe budyneczki, wypatrując zjazdu w drogę, którą mamy dotrzeć na miejsce. I tak oto szukając wszelkich wskazówek dojeżdżamy do drogi wylotowej łączącej się z 26. Coś przeoczyliśmy… Jest już ciemno, na zegarze grubo po 23, wokół przejmująca pustka, żadnej żywej istoty ;-)
Gdzieś w oddali mrugają okna, które można policzyć na palcach jednej ręki. Zawracamy analizując niemalże każdy kilometr drogi, patrząc na wszystkie małe i jeszcze mniejsze tabliczki. Posterów o jakich pisał właściciel a jakie my sobie wyobrażamy na pewno tu nie ma. Cudem znajdujemy opisany zjazd. Oddychamy z ulgą, jednak nie na długo. Przed nami wąska, kamienista droga, teren wznosząco-opadający. Domki jakieś pojedyncze stoją ale nie te, których szukamy. Nie ma kogo zapytać… no rozpacz! 
W końcu po przejechanych prawie 3 kilometrach znajdujemy kolejną wskazówkę, która wreszcie doprowadza nas do upragnionego celu – małego drewnianego, jasnego domku, będącego naszym schronieniem na dwie noce. Wchodzimy po schodkach na taras, przez szybę w drzwiach wejściowych widzimy oświetlone wnętrze przedpokoju.
Jak się okaże przed nami kolejna dawka wrażeń, tym razem związanych z otwarciem drzwi. Zgodnie z instrukcją mamy wstukać na małym wystającym panelu numer kodu, który pozwoli nam się dostać do środka. Wpisujemy, przycikskamy i nic… żadnego rezultatu. Szukamy jakiegoś rozwiązania tego niespotykanego jeszcze do tej pory patentu. Sytuacja jest idiotyczna i komiczna zarazem bo jak sobie to inaczej wyobrazić - stoimy pod drzwiami domu, w którym mamy spać a nie możemy się do niego dostać, w dodatku padamy z nóg ze zmęczenia, a telefonu, który nam podano nikt nie odbiera. W końcu w akcie desperacji pociągamy za ów panel, który zostaje w dłoni a na jego spodzie widnieje wciśnięty… kluczyk i nawet pasuje do zamka u drzwi. Tak oto na poszukiwanie drogi i klucza straciliśmy blisko półtorej godziny. Dnia następnego wprost nie mogliśmy w to uwierzyć. 
Nie możemy się nacieszyć naszym nowym miejscem. Samodzielny i samotny domek, z ogromnym pokojem dziennym połączonym   z kompletnie wyposażoną kuchnią – brakowało tylko butelki szampana w lodówce ;-)). Obok dwie sypialnie i łazienka. Za oknem ogromny taras i… mała sauna.  Szaleństwo. Jeszcze gorąca herbata, kąpiel i już nic nie jest ważne...

Wakacje... 


Trasa:
Hali - Lax-a Hekla Cottages – około 330 km 

fot. BK Sobieccy