Ostatni post z Islandii, którą opuszczaliśmy wczesnym rankiem 11 sierpnia 2014r.
Wspaniałe dziesięć dni w niezwykłej, pełnej kontrastów krainie lodu, ognia i wody. Niespełna 3,5 tys. przejechanych kilometrów po drogach nierzadko wywołujących palpitację serca i drżenie rąk - efekt - przebita opona.
Islandia to obcowanie z wiatrem, który urywał głowę, namiastka zimy w lecie, dzikie surowe pustkowia, majestatyczne góry, błękit wody, którego opisać nie sposób, nieprzewidywalna zmienność aury i wspaniałe wodospady.
Islandia to także piekielny zapach siarkowych wyziewów, unoszący się nad źródłami geotermalnymi i często wydostający się z kranów, z których płynie gorąca mineralna. To ledwo słyszalne dźwięki trzeszczących lodowców, bulgoczących gejzerów, to czarne jak smoła plaże, malownicze fiordy, strome klify.
…I minimalizm flory przejawiający się przede wszystkim w fantastycznych kobiercach mchów o niespotykanej wręcz tonacji zieleni, wśród której zachwyca swą delikatnością biała wełnianka czy liliowy wrzos.
Dziś jeszcze wsiadłabym w samolot aby znów to wszystko przeżyć, zobaczyć...
u góry: Reykjavik i Keflavik przed odlotem poniżej: Islandia z podniebnej perspektywy |
foto: BK Sobieccy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz