Baraniec

Baraniec

środa, 3 września 2014

Hali - Lax-á Hekla cottage - dzień szósty


zima latem w Europie? W Islandii to możliwe ;-)

Mija półmetek naszej wyprawy. Budzimy się w Hali - maleńkiej osadzie w krainie lodowców, odległej zaledwie parę kilometrów od słynnej lodowej laguny. Niestety za oknem mokro i ponuro. Miłą niespodzianką póki co jest śniadanie w cenie pokoju - o czym wcześniej nie wiedzieliśmy. W menu gorące gofry z dżemem lub miodem i mocna kawa z ekspresu. Przed wyjazdem idziemy jeszcze na plażę, odległą zaledwie 100 m od pensjonatu. 
W Hali, jedynym interesującym miejscem jest budynek Muzeum i Centrum Dziedzictwa (nie wiem czy dobrze pamiętam nazwę), którego jedna ze ścian zewnętrznych ciekawie imituje półkę z książkami.

Hali (u góry po lewej nasz pensjonat)

Ruszamy w stronę lodowych atrakcji nad Jökulsárlón.  Kto nie wierzy, że na głównej drodze w Islandii można się skonfrontować oko w oko z baranem niech zerknie na zdjęcie, dodam że to nie jedyny taki przypadek podczas naszego pobytu.

jesteśmy na najgłówniejszej z głównych dróg Islandii ;-)

Na parkingu laguny panuje mimo niesprzyjającej aury niespotykany dla nas do tej pory, wyraźnie wzmożony ruch. 
Jökulsárlón jest drugim co do wielkości jeziorem w Islandii, powstałym ok. 40 lat na skutek cofnięcia się lodowca Breiðamerkurjökull, będącego częścią czapy lodowej lodowca Vatnajökull. Niezwykłą atrakcją tego miejsca jest to, że niezależnie od pory roku można tu pływać wśród odrywających się od lodowca brył lodu, spływających wąskim ujściem do oceanu. Tutaj kręcono fragmenty hitu z  Jamesem Bondem "Tomorrow Never Dies". 
W kasie dowiadujemy się, że na dłuższy rejs motorówką musimy czekać prawie półtorej godziny, decydujemy się więc na nieco tańszy i krótszy rejs amfibią. Niestety jest on też nieco mniej kameralny i przede wszystkim amfibia nie podpływa w bezpośrednie sąsiedztwo kier lodowych. Pomimo to jednak wyprawa dostarcza nam niezwykłych, niespotykanych do tej pory przeżyć. Lodowe bloki kontrastują z niemalże grafitowym niebem, niektóre wyglądają naprawdę wyjątkowo ze względu na swą zjawiskowo niebieską barwę. Gdzieniegdzie słyszy się mniej lub bardziej głośne, lekko trzeszczące pomrukiwanie otaczającego lodu. Mogę sobie tylko wyobrazić to miejsce w promieniach słońca, prześwitującego przez lodową materię z błękitnym niebem w tle.

6 sierpnia 2014 r. - zimowo ;-)
z pespektywy wody

z pespektywy lądu

Z amfibii kierujemy się jeszcze nad sam brzeg jeziora nieco skuszeni widokiem baraszkujących w oddali fok. Widok na lagunę z tego miejsca jest nie mniej apetyczny, a ja decyduję się jeszcze wejść na pobliską górkę i spojrzeć na nią z jeszcze innej perspektywy. 
Wciąż pada, choć częstość i wielkość spadających kropel deszczu nieustająco się zmienia. Patrząc na niebo nie bardzo chce mi się wierzyć, że coś się jeszcze tego dnia zmieni. Musimy jednak jechać dalej. Dosłownie parę kilometrów za Jökulsárlón można zjechać nad kolejne lodowe jezioro Breidarlon, nieco mniej spektakularne ale również zachwycające. Zbiegam z góry nad sam brzeg i wprost nie mogę się nacieszyć zimowym widokiem. Co najważniejsze wokół cisza, brak ludzi… Spływający jęzor lodowca ginie gdzieś we mgle, która gęsto otula pobliskie góry. Jest tajemniczo i majestatycznie.


nad jeziorem Breidarlon


jeszcze inny mijany po drodze lodowiec

Dalszy przejazd „1” to jakby podróż przez dwa różne światy. Z prawej strony wysokie, górskie zbocza, z których co kolejny kilometr wychyla się jakiś lodowiec, z lewej spokojna i leniwa tego dnia głębia oceanu.
Wciąż przesuwamy się na zachód w stronę Parku Narodowego Skaftafell, nie spodziewając się całkowitej zmiany pogody. Jak za dotknięciem magicznej różdżki chmury się nagle rozstępują i wychodzi słońce, a uwięzione przez mgłę pobliskie górskie grzbiety wreszcie ukazują cały swój majestat. Zaczyna też mocno wiać.


nice weather is comming ;-))

To co ukazuje się naszym oczom jest nie do opisania, a swoją ekscytację wyrażamy ciągłymi postojami na kilka zdjęć. Znów czuję atmosferę wakacji, zaglądające przez szyby samochodu słońce, wijącą się wzdłuż wybrzeża nitkę szosy i to poczucie wolności – jadę gdzie chcę, zatrzymuję się gdzie chcę, piszę scenariusz swojej własnej bajki. 
I takie scenariusze z gotowymi scenografiami krainy lodowców i uśpionych wulkanów układamy z każdym przejechanym kilometrem.



Wykorzystujemy możliwość zjazdu pod jeden z mijanych lodowców i mimo, że droga nie najlepsza zbaczamy z „1” około 2 km w głąb w stronę jednej z dolin. Samochód można zostawić na parkingu i przejść się zaledwie 100 m do miejsca skąd jak na dłoni widać lodowiec (najpewniej Svinafellsjokull). Dla mnie to tym bardziej niezwykłe przeżycie bo pod lodowcem nigdy jeszcze nie byłam. Co jakiś czas słychać skrzypiący dźwięk wydawany przez masy pękającego lodu. O ile na linii z błękitnym niebem lodowiec poraża bielą, o tyle u wylotu doliny powierzchnia czoła, mocno poszarpana przyobleka się w różne odmiany brudnych szarości. Pocięte w wyniku aktywności bryły lodowe wpadają i zanurzają się w błotnistej wodzie.
Na powierzchni czoła lodowca dostrzegamy grupkę spiętych liną turystów, przemieszczających się między szczelinami. 


lodowiec Svinafellsjokull

Tego dnia nie mamy wielu kilometrów do przejechania – raptem nieco więcej niż 300, czas jednak ucieka a przed nami jeszcze kilka planowanych atrakcji. 
Zanim dotrzemy do głównej kwatery Parku zatrzymujemy się pod uroczym kościółkiem, przycupniętym pod wysoko wyrastającymi zboczami w Hof. Nie byłoby w tym chyba nic dziwnego gdyby nie dach budynku, w całości pokryty darnią, na którym ponoć kwitną kwiaty. Może i kwitną, my ich jednak nie widzieliśmy, natomiast miejsce to naprawdę warto zobaczyć.


Hof i kościół pokryty darnią

W centrum turystycznym parku panuje wyjątkowy ruch. Na miejscu namawiam Piotrka na wycieczkę do wodospadu Svartifoss – Krzysiek ze względu na nogę zostaje. Drogowskazy pokazują około 1,6km do naszego celu, zakładamy więc, że zajmie nam to jakieś pół godziny. Nie spodziewamy się jednak, że wodospad jest zawieszony dość wysoko i robi się z tego mała, górska wyprawa. Mamy jednak okazję podziwiać góry z zupełnie innej, nowej perspektywy. Wodospadów w Islandii jest mnóstwo od tak okazałych jak Dettifos czy Godafoss po nieco mniejsze, spływające wąskimi nitkami - ten jednak jest wyjątkowy, bo osadzony w muszli z bazaltowych słupów. Cały wypad zajmuje nam ponad półtorej godziny a do samochodu docieramy około 18 - już nieco zmęczeni i bardzo głodni.


wycieczka nad Svartifoss

W miejscowości Kirkjubæjarklaustur zatrzymujemy się na codzienne, obowiązkowe tankowanie oraz drobne zakupy śniadaniowo-kolacyjne. Szukamy też jakiegoś lokalu pod kątem zjedzenia późnego obiadu. Warto tu też zajechać pod przepiękny wodospad  Systrafoss - widzieliśmy go jedynie zza szyb samochodu a robi ogromne wrażenie.
Znów zaczyna padać. 
Przyległa do marketu restauracja, wyglądająca bardzo apetycznie niestety zmusza nas do rezygnacji. W kolejce do stolika czeka już kilka osób, a my mamy jeszcze do przejechania ponad 200 km. Wracamy więc na stację, na której zawsze można liczyć na coś szybkiego ale gorącego. 
Nie dziwi nas,  że Vik (najbardziej na południe wysunięty cypel kraju) mijamy w strugach deszczu. Ponoć miejsce to słynie w Islandii z rekordowych opadów i wyjątkowo wietrznej pogody – mamy tego niepodważalne potwierdzenie.
Parę kilometrów dalej deszcz słabnie, a na niebie maluje się kolorowa wstążka tęczy. 





Nic jednak nie wyrazi zachwytów jakie towarzyszyły nam podczas przejazdu pod lodowiec Eyjafjallajökull ze słynnym już wulkanem o tej samej nazwie. Niebo nad szczytami dosłownie płonęło i gdyby je podzielić na zupełnie odrębne fragmenty, to każdy tworzyłby inną scenerię, inne emocje. Zdjęcia tego nie oddają ale wyobrażałam tam sobie nawet piekło opisane przez Dantego. I przede wszystkim ta pustka wokół, te pola lawy pokryte mleczno-zielonym porostem. Bajka…



I tak mijamy kolejne kilometry zbliżając się do miejscowości Hella, przed którą musimy zjechać z „1” w drogę nr 264, a następnie 268.
Jest pochmurno więc dość szybko zmierzcha i w naszą drogę dojazdową do miejsca noclegowego wjeżdżamy już prawie o zmroku. Od czasu do czasu pokapuje deszcz. Pierwsze kilometry napawają nas optymizmem bo nawierzchnia jest asfaltowa i wszystko idzie zgodnie z planem. Nasza radość nie trwa długo bo jednak spory odcinek na tej trasie to droga szutrowa, niezbyt dobrze utrzymana a miejscami trudna technicznie dla naszego osobowego samochodu. Zgodnie z opisem właściciela domku mijamy z trudem w ciemności rozpoznawane nieliczne małe budyneczki, wypatrując zjazdu w drogę, którą mamy dotrzeć na miejsce. I tak oto szukając wszelkich wskazówek dojeżdżamy do drogi wylotowej łączącej się z 26. Coś przeoczyliśmy… Jest już ciemno, na zegarze grubo po 23, wokół przejmująca pustka, żadnej żywej istoty ;-)
Gdzieś w oddali mrugają okna, które można policzyć na palcach jednej ręki. Zawracamy analizując niemalże każdy kilometr drogi, patrząc na wszystkie małe i jeszcze mniejsze tabliczki. Posterów o jakich pisał właściciel a jakie my sobie wyobrażamy na pewno tu nie ma. Cudem znajdujemy opisany zjazd. Oddychamy z ulgą, jednak nie na długo. Przed nami wąska, kamienista droga, teren wznosząco-opadający. Domki jakieś pojedyncze stoją ale nie te, których szukamy. Nie ma kogo zapytać… no rozpacz! 
W końcu po przejechanych prawie 3 kilometrach znajdujemy kolejną wskazówkę, która wreszcie doprowadza nas do upragnionego celu – małego drewnianego, jasnego domku, będącego naszym schronieniem na dwie noce. Wchodzimy po schodkach na taras, przez szybę w drzwiach wejściowych widzimy oświetlone wnętrze przedpokoju.
Jak się okaże przed nami kolejna dawka wrażeń, tym razem związanych z otwarciem drzwi. Zgodnie z instrukcją mamy wstukać na małym wystającym panelu numer kodu, który pozwoli nam się dostać do środka. Wpisujemy, przycikskamy i nic… żadnego rezultatu. Szukamy jakiegoś rozwiązania tego niespotykanego jeszcze do tej pory patentu. Sytuacja jest idiotyczna i komiczna zarazem bo jak sobie to inaczej wyobrazić - stoimy pod drzwiami domu, w którym mamy spać a nie możemy się do niego dostać, w dodatku padamy z nóg ze zmęczenia, a telefonu, który nam podano nikt nie odbiera. W końcu w akcie desperacji pociągamy za ów panel, który zostaje w dłoni a na jego spodzie widnieje wciśnięty… kluczyk i nawet pasuje do zamka u drzwi. Tak oto na poszukiwanie drogi i klucza straciliśmy blisko półtorej godziny. Dnia następnego wprost nie mogliśmy w to uwierzyć. 
Nie możemy się nacieszyć naszym nowym miejscem. Samodzielny i samotny domek, z ogromnym pokojem dziennym połączonym   z kompletnie wyposażoną kuchnią – brakowało tylko butelki szampana w lodówce ;-)). Obok dwie sypialnie i łazienka. Za oknem ogromny taras i… mała sauna.  Szaleństwo. Jeszcze gorąca herbata, kąpiel i już nic nie jest ważne...

Wakacje... 


Trasa:
Hali - Lax-a Hekla Cottages – około 330 km 

fot. BK Sobieccy

2 komentarze:

  1. Czytam z zapartym tchem i sama nabieram ochoty na Islandię :) Świetnie to opisujesz, Basiu. Wielki podziw budzi we mnie, jak byliście przygotowani :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Małgosiu, właściwie mija miesiąc od naszego wyjazdu, ba nawet powrotu a ja wciąż odpoczywam myślami o tym pięknym miejscu... Jestem przekonana, że byłabyś tak samo zachwycona i znalazłabyś tam nieskończone źródło inspiracji wszelakiej. I jak tylko zakiełkuje Ci myśl podróży do Islandii - pisz - co tylko mogę podpowiem ;-) Pozdrawiam

      Usuń