Baraniec

Baraniec

niedziela, 31 sierpnia 2014

Akureyri (północ) - Hali (południe) - dzień piąty


Przed nami kolejny dzień - dla mnie jako kierowcy szczególnie wymagający. Nie dość, że  zgodnie z planem musimy się przemieścić na południe Islandii, to jeszcze w odległym o 100 km Husaviku pozostaje do załatwienia sprawa wciągniętej przez bankomat karty. Z Akureyri wyjeżdżamy więc dość wcześnie aby do Husavik dojechać tuż po otwarciu banku. Jak się okazuje cały problem rozwiązujemy w zaledwie kilka chwil bez żadnych specjalnych formalności. Z ulgą więc kontynuujemy naszą podróż, kierując się drogą 87 w stronę jeziora Myvatn. Niestety od samego rana towarzyszy nam jak nie ulewny, to rzęsisty deszcz, co dodatkowo potęguje posępność otaczającego nas miejsca. 


między Husavik a Myvatn - droga 87


pola lawy nad jeziorem Myvatn

Tuż za Reykjahlíð zjeżdżamy z głównej drogi aby zobaczyć przynajmniej jedną z dwóch wielkich szczelin - Stragja. Mając do dyspozycji więcej czasu zapewne pospacerowalibyśmy po polu ciągnącym się wokół szczeliny, szczególnie że atrakcją są przejścia przez specjalne mostki, poprowadzone nad gorącymi źródłami. 


jedna z ogromnych szczelin nad jeziorem Myvatn - Stragja

No i kusi nas jeszcze pomimo lekko duszącego smrodu siarkowodoru leżące tuż przy „1” jasnoniebieskie, fosforyzujące jeziorko, które jak pisałam wcześniej powstało jako efekt uboczny procesu wydobywania diatomitu. Zarówno brzeg jeziorka jak i całe jego otoczenie to autentycznie feria barw, prezentująca bogactwo tablicy Mendelejewa. 


jeziorko przy fabryce diatomitu na wschód od jeziora Myvatn 


Jadąc dalej zmieniamy częściowo plany i skręcamy w drogę 863 pod Kraflę, której nazwa pochodzi od wygasłego już wulkanu. Cała okolica jest jednak aktywna, dookoła widać unoszące się kłęby pary pochodzące od źródeł gorącej wody, stąd też wybudowano w tym miejscu elektrownię, wpasowującą się na swój sposób w otaczający krajobraz.


krajobraz pod Kraflą

Mimo niezbyt przyjaznej aury decydujemy się na krótki spacer po polu lawy  Leirhnjúkur. Szlak jest bardzo wygodny a towarzyszą nam bardzo ciekawe formy w postaci porosłych zielenią wzgórków. 


szlak do  Leirhnjúkur
Po około 20 minutach marszu docieramy do platformy z widokiem na kolejne już mleczno-błękitne jeziorko. My z Piotrkiem decydujemy się jeszcze na przechadzkę w stronę ziejących pustką form czarnej lawy. Wokół gdzieniegdzie unosi się zapach siarki a małe,  usypane z kamieni  kopczyki,  z których bucha para wskazują szczególnie gorące miejsca. Sprawdzamy na własnej skórze – naprawdę gorące ;-) 

Leirhnjúkur
przedsionek piekła? ;-)
Tak oto żegnamy się z marsowym krajobrazem wokół jeziora Myvatn a przed nami dalsza, długa droga. Wciąż pada, więc trudno niestety zatrzymać się ot tak po prostu aby okiem obiektywu zapamiętać zmieniającą się scenerię. Na odcinku przynajmniej 100 kilometrów otaczać nas będzie przejmująca, melancholijna ale na swój sposób piękna pustka. Ze względu na pogodę jak również późną porę rezygnujemy z przejazdu w stronę zatoki Vopnafjordur. 

w drodze między jeziorem Myvatn a Egilsstaðir

Im bliżej Egilsstaðir tym okolica bardziej przyjazna oku, jedziemy wzdłuż niemalże turkusowej rzeki Jökulsá á Dal. Po lewej stronie mijamy stoki, z których dosłownie co kilkaset metrów spływają długimi wstążkami urocze wodospady. Zatrzymujemy się przy jednym ot tak sobie, mimo deszczu robię krótki spacer aby oderwać się choć na chwilę od kierownicy. 


takie rzeczy tylko w Islandii - jedziesz i jak gdyby nic przy samej drodze ;-)
wzdłuż rzeki Jökulsá á Dal

Okolice Egilsstaðir były dla nas natchnieniem do zrealizowania kilku wycieczek objazdowych, w tym jednej wokół jeziora Lagarfljót, połączonej ze spacerem nad trzeci co do wysokości wodospad Hengifoss, oraz przejazd drogą 93 do miasteczka Seyðisfjörður. Niestety z planów tych pozostał tylko ten drugi. Przed wjazdem w ową drogę nie bardzo wiedziałam jaki będzie jej charakter. Wiedziałam tylko, że Seyðisfjörður trzeba zobaczyć przede wszystkim z uwagi na malownicze otoczenie i szczególny klimat jaki nadała temu miejscu islandzka bohema.
Już sam początek zaledwie 27 kilometrowego odcinka zapowiada potrzebę koncentracji i niezwykłej ostrożności. Szosa prowadzi nas serpentynami stromo w górę, wciąż pada a pikanterii całej tej sytuacji dodaje gęstniejąca z każdym metrem wysokości mgła. Nie mamy więc najmniejszej szansy aby choć na chwilę zachwycić się tak zachwalanymi widokami - zza okien samochodu nie widać dosłownie nic. Mgła rzednie dopiero podczas zjazdu do samego miasteczka. Zatrzymujemy się na parkingu tuż obok portu, w którym co tydzień cumuje prom przywożący turystów z Europy kontynentalnej. Przede wszystkim chcemy zjeść coś gorącego, potem ewentualnie skupić się na zwiedzaniu. Polecanym lokalem z bardzo smacznym jedzeniem jest bar w Centrum Kultury Skaftafell, gdzie każdy z nas zamawia pizzę (chyba jedna z lepszych jakie jadłam ;-)



Seyðisfjörður
Na zwiedzanie nie poświęcamy już wiele czasu. Przed nami jeszcze prawie połowa trasy. Zwracamy jednak uwagę na to co stanowi największą atrakcję miasteczka, czyli stare, kolorowe domy, mały niebieski kościół „Blaa kirkjan” i przede wszystkim oszałamiające otoczenie. Nad Seyðisfjörður z niemal wszystkich stron wznoszą się potężne grzbiety gór - nic dziwnego, że miasteczko zyskało nazwę „perły ukrytej w muszli”. Wyobrażamy sobie to miejsce zimą, kiedy szumiące kaskady zastygają w lodowej skorupie, a ze stromych zboczy schodzą lawiny. W 1885 r. zginęło tu 25 osób, co upamiętnia pomnik stojący niedaleko kościoła. 


stare domy w Seyðisfjörður, na dole wspomniane Centrum Kultury Skaftafell

Wracamy do „1” tą samą drogą, zatrzymujemy się zaledwie kilometr od miasta przy kolejnym wodospadzie.  Nieco dalej mijamy miejsce upamiętniające kierowcę pierwszego autobusu, który przejechał tą drogą. Nadal mży ale  mgła rzednie na tyle, że widzimy wreszcie namiastkę krajobrazu, któy do tej pory był dla nas nieodkryty. Jak się okazuje droga biegnie przecinając jezioro, a my jesteśmy na tyle wysoko, że mijamy ogromne płaty śniegu.    
Za Egilsstaðir otacza nas nieco inna sceneria, gdzieniegdzie z drogi zbiegają spłoszone owce. I tak oto docieramy do tego odcinka krajowej „1”, którego nawierzchnia zmienia się z asfaltowej na szutrową. Kilkanaście kilometrów dalej musimy podjąć decyzję czy kontynuować jazdę tą samą drogą, czy skrócić ją wybierając wariant przez przełęcz Oxi – zaoszczędzilibyśmy około 60 km. Tablice informacyjne przy wjeździe skutecznie nas jednak odwodzą od tego manewru – przede wszystkim strome podjazdy (około 12%), fatalna nawierzchnia i co najważniejsze obawa przed mgłą w tak trudnym terenie. Będziemy tę decyzję błogosławić bo okazuje się, że dalszy przejazd „1” dostarczy nam niewyobrażalnych wrażeń w szerokim tego słowa znaczeniu. Przede wszystkim po paru przejechanych kilometrach otwiera się przed nami oszałamiająca panorama, ze skrawkami błękitnego nieba. Góry oddychają a wiatr unosi fragmenty mgieł w postaci białych festonów. A w dole…. przepaść i wąska, stroma, bardzo kręta „drożyna”, którą mam zjechać w dno doliny. Zanim jednak poczuję adrenalinę podczas zjazdu, wysiadam z samochodu aby nacieszyć oczy przepięknym widokiem. Wspaniała nagroda po wszystkich deszczowych chwilach tego dnia. 



zdecydowanie najbardziej atrakcyjny fragment krajowej  "1"

Zjazd wygląda groźnie ale wcale nie jest tak źle i z dumą wjeżdżam w płaski teren, ciągnący się aż do brzegu oceanu. Jeszcze kilka razy zatrzymamy się po drodze aby karmić się przepysznymi widokami. 


z "1" przed wjazdem do zatoki Breiddalsvik


  nad zatoką Breiddalsvik - przed nami ocean, za nami góry
Nawet nie wiemy kiedy dojeżdżamy do brzegu oceanu i to jego widok będzie nam towarzyszył przez najbliższe godziny. Objeżdżamy kolejne fiordy, wprost nie mam słów aby opisać ich piękno. Coraz dotkliwiej jednak jako kierowca odczuwam zmęczenie i nic w tym dziwnego bo na zegarze już grubo po 20 a do przejechania prawie 200 km. 


kolejny szutrowy fragment "1"podczas przejazdu przez niekończące się fiordy

mija 21... my wciąż w trasie a przed nami kolejne fiordy...
Wjeżdżamy w królestwo lodowców, które nieśmiało wyłaniają się z dolin. W Hali, małej osadzie tuż nad brzegiem oceanu i w bliskim sąsiedztwie lodowej laguny zatrzymujemy się na noc. Pokoik maleńki ale wygodny i nie ma znaczenia już nic – po prostu padamy.

Trasa:
Akureyri - Hali - ponad 620 km z uwzględnieniem przejazdu przez Husavik i Seyðisfjörður


zdjęcia: BK Sobieccy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz