Baraniec

Baraniec

niedziela, 30 sierpnia 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień IV/

Wciąż w górach… Za oknem sterczący pióropusz postrzępionych grani masywu Ceahlau. Pensjonat, w którym nocujemy położony jest w głębi doliny jako jeden z ostatnich chyba domów. Wokół niezwykła cisza i spokój.    
nasz pensjonat w Izvoru Muntelui
Szybko spakowani po śniadaniu wyjeżdżamy w kolejną trasę kierując się na południe Rumunii. Zanim dojedziemy do Bicaz wracamy się jeszcze na brzeg jeziora Izvorul Muntelui. Niestety czujne oko policji tuż przy zaporze nie pozwala na robienie zdjęć, co jest nieco zabawne bo dokładnie kilka dni później bez najmniejszego problemu udaje nam się robić zdjęcia i to na obiekcie znacznie większym, w dodatku z policjantami pilnującymi porządku na drodze, a stojącymi tuż obok.
Spoglądamy więc ostatni raz na spokojną taflę jeziora i jedziemy dalej. Dziś w planie przejazd przez jeden z najbardziej spektakularnych wąwozów w Europie. Aby do niego dojechać w miejscowości Bicaz skręca się w kierunku zachodnim w drogę 12C. Kilkanaście kilometrów dalej rozpoczyna się piękna przygoda z wysokimi skałami, ciasno otaczającymi drogę. Głowę trzeba zadzierać wysoko, z drugiej strony kłopot polega na tym, że mało tu miejsc aby spokojnie zatrzymać samochód i zrobić jakieś zdjęcia. Wzdłuż drogi na całym odcinku ciągnącego się wąwozu liczne kramy i ludzie biegający z jednej na drugą stronę aby uchwycić choć jeden kadr. W trakcie przejazdu, zajmującego kilkanaście minut kręcimy więc filmik aby jak najwięcej uchwycić z tego niezwykłego miejsca. Aż trudno uwierzyć, że jest tu dopuszczony ruch ciężarówek i autokarów turystycznych. Na jednym z ciasnych zakrętów  mamy właśnie okazję obserwować „składanie się” autobusu na jednym z takich wiraży. Aż strach pomyśleć co dzieje się gdy w takich miejscach spotkają się pojazdy podobnych gabarytów. Ślady na skałach, wyłamane barierki świadczą o nieudolnych próbach poradzenia sobie z tą sytuacją.
Tu też oczywiście spotykamy się z niefrasobliwie ulokowanym obiektem przemysłowym, dziś straszącym pustymi oczodołami okien i graffiti.
Wąwóz Bicaz - obok naturalnego piękna, sterty śmieci - niestety częsty to widok w Rumunii
opuszczone fabryki wtapiające się niezdarnie w naturalny krajobraz wąwozu
A zaledwie kilka kilometrów dalej wjeżdżamy w kolejny ciekawy zakątek nad jezioro Lacul Rose. Nie bylibyśmy nawet w stanie przeoczyć tego miejsca bo po drugiej stronie ulicy pełne aut parkingi i atmosfera festynu. Zatrzymujemy się tu jednak aby gdzieś w zaciszu pozachwycać się tym miejscem, które na swój sposób jest szczególne. Z ciemnozielonej toni jeziora wystają kikuty drzew – osobliwe wrażenie. A wokół pływający ludzie na wypożyczonych łódkach, stragany z pamiątkami i budki z szybkim jedzeniem.
W głównej części przy przystani jest dość gwarno, zewsząd dociera do nas hałaśliwe niezbyt wysmakowane disco, ale wystarczy przejść kawałek dalej i mamy szansę na całkiem przyjemny kontakt z przyrodą. Tak w ogóle jezioro można obejść dookoła i nie jest to wcale jakiś niezwykle wymagający spacer. Lacul Rose to przykład naturalnie powstałego jeziora, utworzonego w 1837 r. na skutek osuwiska.
nad pięknym Lacul Rose
A z Lacul Rose wjeżdżamy w płaski, niezwykle rozległy krajobraz. W miejscowości Gheorgeni  zbaczamy nieco z głównej drogi aby zwiedzić interesujący kasztel w Lazarea. Niestety na miejscu dowiadujemy się, że wszystko pozamykane na kłódkę, co nie zmienia faktu że i z zewnątrz warto się poprzyglądać. Początki kasztelu sięgają połowy XVI w. a ciekawostką jest, że zameczek zdobi tzw. polska attyka, dobrze zachowana do dziś a powstała na życzenie żony Stefana II Lazara - Polki. Pomimo licznych najazdów i oblężeń  a także pożaru w 1748 r. kasztel przetrwał w swoim późnorenesansowym charakterze do dziś i odbywają się tu różnego rodzaju plenery. Aż prosi się aby obiekt odzyskał dawny blask.
kasztel w Lazarea
Czas płynie nieubłaganie, jeszcze kilka atrakcji po drodze a i późno popołudniowe zwiedzanie Braszowa w planie. Zatrzymujemy się jeszcze w Carcie, maleńkiej wiosce, w której na wzgórzu znajduje się całkiem niedawno wyremontowany kościół warowny. Zabawne bo pierwotnie, planując nasz wyjazd do Rumunii myślałam o zupełnie innej Carcie, słynącej z kolei z ruin opactwa cystersów. Miejsce to warto włączyć do swojego planu zwiedzania - jest malownicze a dzięki otaczającemu kościół staremu cmentarzykowi nabiera dodatkowego charakteru.
kościół warowny w Carta
otaczający go cmentarzyk
Giewont po drugiej stronie lustra?
Zbliżając się do miejscowości Prejmer, którą planujemy odwiedzić zbaczając nieco z głównej drogi zastanawiamy się co rzeczywiście robić. Jest późno, coraz bardziej oddala się wizja zobaczenia czegokolwiek za dnia w Braszowie. Decydujemy się jednak podjechać pod ten najbardziej chyba znany kościół warowny Rumunii zakładając, że przynajmniej zobaczymy go z zewnątrz. Już przy wjeździe do miasteczka rzuca się w oczy zwarta, kolorowa zabudowa, niezwykle kusząca od fotografowania zwłaszcza w popołudniowym, ciepłym świetle. Upał niemiłosierny ale wysiadamy z samochodu aby obejść kościół dookoła. No i przy wejściu ulegamy pokusie aby kupić bilety i wejść do środka. Dziś mogę powiedzieć, że absolutnie warto. Jest to przykład najpotężniejszej świątyni o warownym charakterze, wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Świątynia została zbudowana w 1218 r przez Krzyżaków a o jej dalszych losach decydowali cystersi, dzięki czemu kościół nabrał typowego dla tego bractwa gotyckiego charakteru. Wewnątrz kaplicy zachwycają ascetyczne sklepienia sześciopolowe i okrągłe okienka, przez które wpada dyskretne światło. Nie kościół jednak stanowi o wyjątkowości tego miejsca. Warto wspomnieć o murach, których grubość początkowo osiągała 3 m a z czasem pogrubiono je do 4.5 m. Dodatkowo w górnej części muru poprowadzono ponad dwumetrowej szerokości korytarz. Najbardziej ciekawe jednak jest to, że wewnętrzną część muru okalają rzędy cel – jest ich 270. Załażeniem była ochrona rodzin przed ewentualnymi najazdami pobliskich miejscowości.  W podwórzu, dobudowanym już nieco później mieściły się piekarnia i konny młyn. Można powiedzieć, że kościół po zamknięciu bram był na jakiś czas samowystarczalny. W życiu nie widziałam takiej formy świątyni, więc tym bardziej mnie cieszy, że zdecydowaliśmy się jednak ukraść trochę czasu na jej zwiedzanie.
Prejmer - potężny kościół warowny
cele okalające mur od wewnątrz
wnętrze kościoła
korytarz w murach
kolorowa zabudowa w Prejmer i dziewczynki, które swoim ubiorem cofnęły się w lata 3-te ubiegłego stulecia - czarujące były ;-)
Głodni jesteśmy jednak niemiłosiernie i na opłotkach Prejmer zatrzymujemy się w przydrożnym pensjonacie na obiad. Znów jest tradycyjnie, tłusto i kalorycznie ale przede wszystkim smacznie.
jak nie mamałyga to fasola ;-)
A w godzinę później wjeżdżamy do Braszowa. Po raz pierwszy od kilku dni mamy do czynienia z dużym miastem i sporym ruchem na drodze. A musimy dotrzeć do samego centrum, tam bowiem mamy zarezerwowany nocleg. Braszów leży pod wzgórzem, na szczycie którego widnieje ogromny biały napis BRASOW. Stara część jest zachwycająca, przeciskamy się wąskimi uliczkami - w większości jednokierunkowymi aby dotrzeć do kamienicy z naszym pokojem. Tu z rozkoszą rzucamy wszystkie bagaże i powoli zwalniamy. Ponieważ syn nasz nie jest skory do dalszego zwiedzania, decydujemy się na małżeński, romantyczny spacer w późne popołudnie a właściwie to wczesny już wieczór. Łapiąc ostatnie promienie słońca robimy jeszcze kilka zdjęć w okolicach Piata Sfatului. Nieco pobieżnie oglądamy Ratusz, Czarny Kościół i Hirscherhaus - odpowiednik naszych krakowskich Sukiennic. Potem oddalając się nieco od rynku robimy spacer pod Czarną i Białą Basztą. Na Cytadelę i inne atrakcje nie ma już czasu. Zmrok zastaje nas w bocznej uliczce, gdzie zatrzymujemy się w ogródku apetycznie wyglądającej winiarni. A co tam – następnego dnia mamy kolejną okrągłą rocznicę ślubu, zamawiamy więc polecone przez miłego młodego sprzedawcę doskonałe białe wino - oczywiście rumuńskie. I tak spędzamy przy butelce dłuższy czas, po czym robimy jeszcze jakieś drobne zakupy w otwartym do późna spożywczaku.
stolica Transylwanii, piękny Braszów
Aby nasz syn nie wyniósł mylnego wyobrażenia, że Rumunia to tylko wsie, góry, cerkwie i warowne kościoły planujemy jeszcze dnia następnego przed wyjazdem zabrać go do starego centrum Braszowa.

Reminiscencji górskich ciąg dalszy - Koprowy Szczyt

Jest sierpień 2003. Piotruś ma niespełna dwa latka. Jeden z pierwszych dni kiedy zostaje całkowicie „zaopiekowany” przez dziadków, dzięki czemu możemy razem z Krzyśkiem wreszcie wyjechać w góry. Celem jest Koprowy Szczyt w Tatrach Słowackich - bardzo popularny i bardzo widokowy.
Wczoraj postanowiliśmy powtórzyć tę wycieczkę z naszym prawie czternastoletnim już synem. Rokująca pogoda, zapowiadająca się wręcz na tzw. „lampę” jeszcze bardziej nas do tego zachęca.
Wyjazd  standardowo  parę minut po piątej i szybki dojazd do Popradzkiego Stawu, skąd rozpoczyna się jeden z wariantów dojścia. Jak to dobrze, że mamy taką opcję, bo szlak jest poprowadzony do stawu wąską drogą asfaltową, co może nie jest spełnieniem marzeń prawdziwego turysty ale biorąc pod uwagę mój nieco mniej sprawny staw skokowy, na powrót będzie to najlepsze rozwiązanie. Zapomniałam już, że wariant ten jest niezwykle urokliwy. Na tle błękitnego, czystego nieba rysują się sylwetki szczytów otaczających Doliny Mięguszowiecką i Złomisk.
Przejście szosą nad Popradzki Staw
Do Popradzkiego Stawu docieramy w zaledwie 55 minut i nie tracąc czasu kierujemy się dalej niebieskim szlakiem. Na znajomym mostku nad Żabim Potokiem robię kolejny raz to samo ujęcie sprzed lat. W parę minut później szlak się rozdziela. Pamiętam jak jeszcze trzy lata temu na tym samym rozstaju wybraliśmy kierunek na Rysy. Tym razem odbijamy w lewo w stronę Doliny Hiniczowej, którą między innymi zwieńcza Koprowy Szczyt. Szlak w pierwszej części pnie się niezbyt stromo wąską, kamienistą ścieżką. Przed dojściem do jednego z pierwszych progów doliny mijamy rwący Hiniczowy Potok, nad którym robimy krótką przerwę śniadaniową. Roztacza się stąd piękny widok na Grań Baszt, a ze zboczy Szatana opada ku nam okazały kilkuset metrowy stożek piargowy. 
w drodze do Hiniczowej Doliny, krótki postój na mostku nad Żabim Potokiem, widok na Grań Baszt i Szatana, najlepiej chyba utrzymany w Tatrach drzewostan limb
przerwa śniadaniowa nad Hiniczowym Potokiem i widok na Grań Baszt i Szatana
W kilkanaście minut później rozpoczyna się nieregularnymi zakosami nieco bardziej stroma wspinaczka na skalny próg doliny. Z buli zwanej Zwyżką mamy okazję podziwiać otoczenie Doliny Mięguszowieckiej z zupełnie innej perspektywy. Stąd szlak zmienia swój kierunek i pnąc się w lewo osiąga taras górnego piętra Doliny Hiniczowej.
w drodze na Zwyżkę
górne piętro Doliny Hiniczowej
górne piętro Doliny Hiniczowej z widokiem na Koprowy Szczyt i Mięguszowieckie Szczyty oraz sterczącą dumnie Grań Baszt 
Bajeczny to widok. Mijamy po drodze Hiniczowe Oka, z których ocalały zaledwie dwa. Tegoroczna susza dotknęła także i góry a szczególnie ich wysokie partie. Uderza natomiast swoim ogromem Wielki Hiniczowy Staw, który jest zresztą największym i najgłębszym stawem Tatr Słowackich  (ponad 22ha i 53m głębokości). To piękne szmaragdowozielone oko zapiera po prostu dech. I o ile grań sterczących nad stawem Mięguszowieckich Szczytów nie budzi takiego respektu, to stojąca po lewej stronie Grań Baszt jest imponująca. A w samym centrum tego górskiego wachlarza Koprowy Szczyt, który z Granią Baszt spina Wyżnia Koprowa Przełęcz.
nad wodą wielką i czystą - Wielki Hiniczowy Staw
w drodze na Wyżnią Przełęcz Koprową, w dole zerkające oka Wielkiego i Małego Hiniczowego Stawu
Znad stawu widać już cały dalszy szlak, wijący się zakosami w górę na Wyżnią Koprową Przełęcz. Niestety tak jak wspomniałam jest to bardzo popularny szczyt i towarzyszy nam dość duża grupa turystów, co idealnie widać na piętrzącym się w górę szlaku.
Przejście od stawu na przełęcz, mimo że sprawia wrażenie niekończącego się, stromego podejścia zajmuje nam około 35 minut. Zanim wejdziemy w zakosy mamy okazję podziwiać taflę niewidocznego wcześniej Małego Hiniczowego Stawu. 
Nawet nie wiemy kiedy jesteśmy na górze, gdzie odpoczywamy chwilę i realizujemy pierwszą część misji retrospektywnej. Znów robimy sobie zdjęcie, powtarzając ten sam kadr co w 2003 r. Jest wesoło a w roli mistrza fotografa nasz nieco zniecierpliwiony syn. 
Wyżnia Koprowa Przełęcz 2180 m n.p.m.
sesja retrospektywna nr 1 - my na Wyżniej Koprowej Przełęczy w 2003 i 2015 r.
Koprowy Szczyt doskonale widać z Przełęczy, ruszamy więc zwłaszcza, że na niebie pojawiają się sino-granatowe chmury. Podejście nie jest ani trudne techniczne ani zbyt strome. Większej uwagi niewątpliwie wymaga miejsce w połowie podejścia, kiedy musimy przejść przez fragment wąskiej grani. I nie jest to niestety największym problemem.
widok na Koprowy Szczyt (góra), ze szlaku  w stronę Wyżniej Koprowej przełęczy i Grani Hrubego (środek), Wysoka i Wielki Hiniczowy Staw
Okazuje się, że na samym szczycie jest bardzo ciasno, tłoczno wręcz. Z trudem znajdujemy miejsce do siedzenia a co dopiero do zrealizowania kolejnego celu powtórzenia zdjęcia ze szczytu. Podziwiamy jednak jak tylko możemy piękny widok otwierający się na Dolinę Ciemnosmreczyńską z Niżnim i Wyżnim Ciemnosmreczyńskim Stawem. Tuż obok zdobyta przez nas całkiem niedawno Szpiglasowa Przełęcz  i widoczny jak na dłoni prowadzący na nią szlak. Najbardziej okazale prezentują się jednak szczyty po wschodniej stronie - Cubryna, Mieguszowieckie Szczyty, Rysy, Wysoka.
No pięknie jest, nawet mimo tego tłoku wokół i mimo niepokojącego nas dźwięku krążącego wokół śmigłowa  TOPR, który jak się w domu dowiadujemy poszukiwał zaginionej turystki z Tarnowa. 
pod szczytem
na Koprowym Szczycie 2363 m. n.p.m.
sesja retrospektywna nr 2 - nieco utrudniona przez masy ludzi wokół
pod szczytem
sesja retrospektywna nr 3 - nieco oszukana ;-)) - na szczycie nie było szans na takie ujęcie ale to i tak z wysokości zaledwie kilkanaście metrów niżej
Sobieccy z malowniczym Wielkim Hiniczowym Stawem
Zaniepokojeni zmieniającą się pogodą powoli schodzimy robiąc jeszcze krótki postój na Przełęczy i nad Wielkim Hiniczowym Stawem. Tu Krzysiek eksperymentuje trochę z fotografią black and white. Pomimo groźnie wyglądającego nieba pogoda się nie załamuje, wręcz przeciwnie rozpogadza się. Podbijamy jeszcze w schronisku nad Popradzkim Stawem książeczkę GOT naszego syna i pokonujemy ostatni fragment szlaku drogą asfaltową, tonącą w fiolecie kwitnących kwiatów. Wycieczka na osiem godzin z postojami i niespiesznym tempem powrotu to naprawdę fajny pomysł.
jeszcze na przełęczy i tuż poniżej
sesja B&W nad Wielkim Hiniczowym Stawem
jeszcze w górnym piętrze Doliny Hiniczowej
gdzieś między kolejnymi piętrami Doliny Hiniczowej
nad Popradzkim Stawem pięknie jest...

I tak sobie myślę, że na ten Koprowy Szczyt to ja jeszcze wrócę. Panorama z niego bezcenna ale i sama Dolina Hiniczowa z jej stawami jest gratką samą w sobie. Aby to wszystko mieć potrzeba tylko nieco więcej ciszy na szlaku, co może dać po prostu inny termin wyjazdu, choćby nawet późny wrzesień przyszłego roku.

foto: Sobieccy Company z nieocenionym mistrzem Seniorem na czele ;-)

wtorek, 25 sierpnia 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień III/

Wita nas kolejny pogodny poranek, choć powietrze jeszcze dość rześkie. Góry – od razu czuć ;-)
Pakujemy nasze manele i wyjeżdżamy kierując się w stronę Przełęczy Prieslop (czyt. Prieszlop), odległej od naszego miejsca noclegowego o zaledwie kilkanaście kilometrów. Głód kofeinowy każe nam jednak zatrzymać się nieco wcześniej i w przydrożnym pensjonacie kupujemy mocną kawę. Wokół niezwykle malownicze Góry Rodniańskie – zwane także Alpami Rodniańskimi, których najwyższy szczyt Pietrosul wznosi się aż na 2303 m n.p.m. (podobnie jak nasza tatrzańska Świnica). Otaczające nas z drugiej strony Góry Marmoroskie są dla naszego oka jeszcze nie łaskawe ale wystarczy przejechać kilka kilometrów i oto mamy okazję zachwycać się malowniczymi pasmami, podobnymi do naszych połonin bieszczadzkich. 
Hotel Victoria w Górach Rodniańskich 
przerwa na kawę w Górach Rodniańskich
Na Przełęcz Prieslop jak to na przełęcz wspinamy się stromymi, ciasnymi serpentynami, zerkając na otwierające się coraz piękniejsze i bardziej rozległe panoramy. Sama przełęcz jest niezwykle obszernym miejscem a walory widokowe oczywiście nie do opisania, zwłaszcza że światło jeszcze przyjazne i ciepłe. Zatrzymujemy samochód na parkingu, skąd robimy krótką (naprawdę krótką) wycieczkę. Z zazdrością patrzę na mijających nas turystów z plecakami, którzy dziarskim krokiem maszerują w głąb Gór Rodniańskich. Z przełęczy otwiera się pod tym względem wiele możliwości. Niezwykłe jest natomiast to, że w tym samym miejscu budowany jest kompleks sakralny składający się z trzech cerkwi (każda w innym stylu). Wznoszą się więc drewniane wieże świątyń jakby chciały konkurować z wierzchołkami gór, jakby chciały sięgnąć nieba. Trudno w tym jednak dostrzec jakiś skład i ład. Przechodząc przez ów kompleks mijamy totalny rozgardiasz, z wiszącym praniem, suszącym się pośród rozrzuconych dech, zardzewiałych gratów, resztek kamienia budowlanego. Obok pasą się krowy, a zaledwie sto metrów dalej stoi chałupa, na ścianach której bielą się wiszące ścierki, wypełnione ociekającym jeszcze serem.
Znów sacrum miesza się z profanum.
Spędziłabym w tych górach więcej czasu ale przed nami tego dnia szlak monastyrów i dojazd do jeziora Izvorul Muntelui. Długa trasa a jeszcze nie wiemy, że kilka jej odcinków będziemy pokonywać w ślimaczym wręcz tempie.
Przełęcz Prieslop i nie wiadomo gdzie oczy podziać ;-) 
zachłyśnięcie się górami wokół Przełęczy Prieslop
oj dużo tu przestrzeni na tej Przełęczy i aż nogi by niosły dalej ;-)
Opuszczamy więc Przełęcz Prieslop. Z drugiej strony sylwetki wspomnianych cerkwi prezentują się dużo ciekawiej. Zachwycamy się wdziękiem głębokich dolin, otoczonych postrzępionymi graniami gór. Trasa jest niezwykle malownicza. Na tym jednak koniec ekscytacji bo oto zaczyna się nasza walka z dziurami. Droga numer 18 jest na tym odcinku idealnym przykładem jak nie powinna wyglądać droga ;-). Dziury są wszędzie i wykonujemy autentyczny slalom aby je choć w minimalnym stopniu ominąć. Na szczęście ruch o tej porze jest jeszcze bardzo umiarkowany. Co kilkaset metrów łudzimy się, że to już, że to koniec ale rzeczywistość jest bardziej przykra a przejazd ten trwa w nieskończoność. Trudno mi też jednoznacznie wskazać jaki to był dystans ale mogło to być około 20 kilometrów przejechanych z prędkością nie większą niż 20, 30 km/h.
Zjazd z Przełęczy - 20km/h i nic więcej...
Niewątpliwie jednak naszą drogową tragikomedię rekompensują sielskie widoki z niezwykle malowniczą i barwną zabudową z charakterystycznymi ornamentami kwiatowymi. Nawet przystanki autobusowe podążają za tą modą i wyglądają zupełnie jak nie przystanki. I oczywiście nie brak krów, przechadzających się z pietyzmem wzdłuż lub czasem też i w poprzek drogi.
Tradycyjna zabudowa w dolinie rzeki Aurie (kilkanaście kilometrów od Przełęczy Prieslop). Nawet przystanki autobusowe trzymają fason ;-)
przepięknej zabudowy tradycyjnej ciąg dalszy i wspomnienie z dzieciństwa - wokół zapach mleka prosto od krowy 
Mijamy też miejsca, które powoli przestają nas w ogóle dziwić. Mniej lub bardziej nowoczesne fabryki, wtopione w zupełnie przypadkowy sposób w krajobraz gór czy rzek. A kawałek dalej okazałe cerkwie, urokliwy miejscowy folklor, snujące się w powietrzu smużki dymu - kto wie czy nie z przydomowej wędzarni.
pocztówki z okna samochodu - dziwne i jakże różne to czasem widoki 
Z taką dawką emocji wjeżdżamy w drogę nr 17 nieco już odmiennego stanu. Tu Unia doinwestowała, droga jest szeroka, z gładką nawierzchnią, nic nie stuka nie puka, nie trzęsie - są nawet dodatkowe pasy do wyprzedzania na podjazdach. I widoki wciąż obłędne. Znów jednak zmieniamy szosowy standard bo w planie zwiedzanie monastyru w Vatra Moldavitei. Wydaje nam się to dobrym pomysłem, tym bardziej że monastyr stoi nieco na uboczu. Zanim tam dotrzemy znów wspinamy się stromymi serpentynami w górę, mijając przepiękne, soczyście zielone łąki, nieco pagórkowate, upstrzone klockowatymi stodołami. Piękne to miejsce, kojarzące się z tolkienowskim hobicim rajem. Dane nam będzie jeszcze kilka razy wracać do podobnych krajobrazów tak samo zapierających dech. 
sielskie widoki w drodze do Vatra Moldovitei
W miejscowości Vatra Moldovitei przy płocie jednego z domów zatrzymujemy samochód i kierujemy się do monastyru Manastirea Moldovita. Od razu odżywają moje wspomnienia z dzieciństwa, letnie wyjazdy do babci na wieś. Te same zapachy, te same dźwięki wydawane przez gdaczące kury czy bzyczące owady. I spokój... leniwie sączący się czas… Idealne miejsce na skołatane nerwy.
Ponieważ zapominam zabrać z samochodu szal, który specjalnie zabrałam na tę okoliczność, przy kasie dostaję na ramiona szarą, nieco sztywną pelerynkę. Nagie ramiona czy odsłonięte nogi (nie tylko u kobiet) nie są tu mile widziane. 
Monastyr został wybudowany w 1410 r. jednakże na skutek zniszczeń związanych z osunięciem się ziemi został na nowo postawiony w ponad sto lat później. Wtedy też powstały zewnętrzne malowidła i otaczające świątynię mury. Szczególną uwagę zwracają sceny oblężenia Konstantynopolu, drzewo Jessego, czy walka św. Jerzego ze smokiem. Nie brak również sugestywnych scen wizji Sądu Ostatecznego. Polichromie mimo upływu czasu są świetnie zachowane, zwłaszcza południowa ściana oferuje cały ogrom barwnych obrazów z dominującym odcieniem spatynowanej czerwieni. Trzeba dodać, że były one też w XVII w. częściowo przemalowane.
Niestety fotografowanie wewnątrz obiektu jest całkowicie zabronione, pozwala to jednak bardziej skupić się na kontemplowaniu niezwykle bogatego wnętrza. Ponieważ uwielbiam sklepienia kościołów rozkoszuję się zwieńczeniem nawy głównej, wyobrażającym Chrystusa Pantokratora i otaczających go aniołów, proroków, apostołów. I brak słów na oryginalny pochodzący z XVI w. ikonostas.
Warto również podejść do stojącego kilkadziesiąt metrów obok muzeum klasztornego, w którym chyba największym cackiem jest tron hospodara Petru Raresa.
Wracając do samochodu kupujemy jeszcze swoistą pamiątkę – drewniane, ręcznie malowane jajko wielkanocne. 
Monastyr w Vatra Moldavitei
Jak uwierzyć, że perełka rumuńskiego dziedzictwa kultury - monastyr Monasitirea Voronet został wybudowany w 1488 r. w zaledwie trzy miesiące i 21 dni, że powstałe w niespełna sto lat później zdobiące go freski sprawiły, że jest to zabytek unikalny, ewenement na skalę światową?
I nikt by nie pomyślał, że idąc wzdłuż szpaleru kramów, objawiających ludzką próżność i zbytek, zaledwie parę kroków dalej za wysokim murem stoi niewielki, zamknięty w ciszy budynek, nieziemsko ozdobiony doskonale zachowanymi polichromiami. Oryginalności dodaje mu trójkonchowa absyda, którą zwieńcza daleko wysunięty okap dachu a nad nim sterczy wieża-latarnia. W odróżnieniu od poprzednio zwiedzanego monastyru wejście do środka umiejscowione jest z boku świątyni. Tu też nie wolno fotografować. Znów zwracam uwagę na sklepienia. To w przednawiu ozdabia postać Matki Boskiej z Dzieciątkiem z otaczającymi ją aniołami i świętymi, na ścianach cykl scen życia św. Jerzego. Nad wnętrzem nawy głównej góruje natomiast postać Chrystusa Pantokratora w asyście aniołów, Mojżesza, Dawida, Salomona i innych ważnych dla prawosławia postaci. Przepiękne jest to kipiące przepychem wnętrze. 
Klasztor słynie jednak głównie z zewnętrznych malowideł, które jak wspominałam doskonale przetrwały rozliczne zawieruchy. Najbardziej uderzająca jest chyba polichromia przedstawiająca Sąd Ostateczny (ściana zachodnia) i drzewo Jessego zajmujące niemalże całą powierzchnię ściany południowej. Obok spatynowanej czerwieni jaka dominowała w Manastirea Moldovita dużo tu też charakterystycznego błękitu.
I choć w Bukowinie jest bardzo wiele monastyrów o podobnej wartości artystyczno-historycznej to trzeba przyznać, że ten w Voronet przyciąga szczególnie. Aby się w tym utwierdzić trzeba chyba jednak przyjechać tu na dłużej i porównać.
najsłynniejszy chyba rumuński monastyr w Voronet
podglądnięte dzieci zapalające świeczki wotywne
A w miejscowości Gura Humora umęczeni nieco i upałem i głodem przede wszystkim, zatrzymujemy się na późny już obiad. Ja nie odpuszczam i znów zamawiam coś z rumuńskiej "dietetycznej" kuchni - tym razem zapiekane ziemniaki z szynką i serem plus obowiązkowo ostra papryka i korniszon. Piotrek tego dnia wyjątkowo wraca do starych sprawdzonych nawyków i wybiera pizzę, natomiast mój mąż jak gdyby nigdy nic w tej krainie tłustego żarcia pałaszuje sałatkę bułgarską ;-). 
dietetycznej kuchni ciąg dalszy - mój Ci ten talerz w lewym górnym rogu, który po zjedzeniu pokaźnej porcji mięsiwa i zapiekanych ziemniaków odsłonił rozkosznego Mikołaja w sam raz na ochłodę w środku skwarnego lata
Ponieważ planujemy skrócić naszą dalszą trasę, zmieniamy plan i z miejscowości Frasin kierujemy się drogą 177A przez Ostrą do Brosteni. Znów przeżywamy swoiste deja vu borykając się z dziurawą nawierzchnią jezdni. Ten wariant komunikacyjny odsłania jednak przed nami gorzki owoc czasów Ceausescu – ruiny niegdyś największej w powiecie kopalni w Tarnita.
Krajobraz wokół jak po przejściu Armagedonu. Sterczące kikuty wyburzonych, bądź nawet wysadzonych budynków, sterty śmieci i charakterystyczne wysady mineralne, dodające temu ponuremu krajobrazowi nieco kolorytu i uroku.
Dziś w miejscu gdzie niegdyś stały zakłady, stołówki, budynki dla pracowników, rosną już tylko chwasty i byle jaki krzew. I pomyśleć, że zaledwie parę kilometrów dalej poprowadzone są górskie szlaki turystyczne bo otoczenie tego miejsca jest zaiste bajeczne.
To co zostało po jednej z większych kopalń w miejscowości Tarnita - droga  o zgrozo! -między Frasinem a Brosteni - mimo, że bajzel okropny  - fotogeniczne i budzące ciekawość
Dla odmiany kilkadziesiąt kilometrów dalej widok, który działa niczym najlepszy balsam. Znów pagórkowaty krajobraz, upstrzony małymi domkami, tonącymi w soczystej zieleni.
oj nieznośnie hobicie to było i smaczne dla oka
A jeszcze przed zmierzchem udaje nam się podziwiać w kilku odsłonach jezioro Lacul Izvorul Muntelui, obok którego mamy zaplanowany kolejny nocleg. Północna linia brzegowa jest dość mocno zarośnięta i niezbyt skora odsłonić to co najpiękniejsze. Po raz kolejny widzimy zaniedbane stanowiska parkingowe, z betonowymi siedziskami przytulonymi do topornych betonowych stolików. Tego dnia żegna nas płonące złotopomarańczowo słońce, skąpane w spokojnych wodach jeziora. 
przejazd przez Bystrzycę (Bistrita) do magicznego jeziora Lacul Izvorul Muntelui zwanego też Lacul Bicaz, które dane nam było oglądać przed i o zachodzie słońca
sielskie klimaty nad Lacul Izvorul Muntelui