Baraniec

Baraniec

piątek, 12 lutego 2010

impreza kubańska w cianowickich włościach

Po naszych feriach kolejnym wyczekiwanym wydarzeniem była impreza kubańska ;-)) 
Jej pomysł zrodzony w głowie naszej przyjaciółki Dagi, szczegółowo zwizualizowany został podczas jednej z babskich imprezek, kiedy to odważnie delektowałysmy się Desperadosem. Zawsze największym problemem w tego typu przedsięwzięciach jest ustalenie dogodnego terminu, który miałby jakąkolwiek szansę na realizację. Jednak ku naszemu ogólnemu zaskoczeniu dużo wcześniej ustalony termin został dotrzymany i wspaniale wykorzystany. A działo się działo…


Zaczynając od strojów… Jak Kuba, to pierwsze skojarzenia: rewolucja, komunizm, kolorowe kiecki, kwiaty… Wszystko to było, dając obraz Kuby właśnie. Bo oto na cianowickie parkiety dębowe wparowała Katka z Jarem, porażając czerwienią koszulek z portretem Ernesto Che Guevary. A nie tylko koszulki się czerwieniły, o nie… były też rewolucyjne skarpetki (Jaro) i getry (Katka). Powiało więc rewolucyjną nutą, którą doskonale uzupełniała gospodyni, przebrana za El Comandante. Gospodarz wcielił się natomiast za amerykańskiego turystę. Podobną rolę przyjął najmłodszy uczestnik „kubanki” – Piotruś. Europejskiego turystę, pstrykającego do upadłego, kreował z kolei mój małżonek, ja sama zaś próbowałam podszyć się za kubańską tancerkę, z hiszpańskimi korzeniami. No i na deser Miśki: ONA - czarna Inezzz, z kolorowym kwiatem we włosach, ON - klimacik z muzycznego zespołu kubańskiego, tchnącego mieszanką elegancji i tropikalnego luzu.
Jak Kuba to i kubańska kuchnia, o drinkach nie wspomnę. 
Menu:
1. Krem paprykowy z grzankami mojego autorstwa,
2. Boskie Pikadillo sporządzone przez Jarka,
3. Kurczak Pollo Frito a la Criolla w asyście równie pysznej sałatki z rukolą przygotowany przez Dagę 
4. Sałatka owocowa Eci.
No i drinki… Nie kombinując, po prostu Cuba Libre czyli mieszanka kubańskiego rumu (były ich cztery rodzaje i niestety za szybko się skończyły) coli i dużej ilości limonki. Drinki oczywiście serwował niezastąpiony w tym fachu gospodarz. Dodam, że pierwsze dwie kolejki przeleciały nie wiadomo kiedy. 
Muzyka… Tu szalała wyobraźnia męskiej ekipy. Jednym słowem było gorąco, zmysłowo i tanecznie. I nie było by tak, gdyby nie smakowity akompaniament Pinia i Miśka. Musiało być mocno, skoro słynny już pan Józek z sąsiedztwa nie omieszkał rano wspomnieć o bębnowych akcentach imprezy.
Skoro o muzyce mowa, zdopingowana przez ogół imprezowiczów i zmotywowana wcześniejszymi deklaracjami, zadebiutowałam jako tancerka flamenco. Wybrałam to, co można szybko sobie przypomnieć i co wpasuje się w klimat tematyczny imprezy - colombianę. Nogi trochę się trzęsły, trema była ale jakoś poszło. 

Impreza należała do tych, które się będzie wspominać latami, jak choćby tę marokańską sprzed lat.
Potłukła się rekordowa ilość szkła ale to chyba dobrze wróży mieszkańcom, zważywszy, że dom jest młodziutki i jeszcze dobrze nie ochrzczony…
I oby tak dalej kreatywnie w kierunku kolejnych spotkań…

...Ja szczerze mówiąc zostałam zainspirowana muzyką, prezentowaną późniejszą porą przez Miśka i pomyślałam o klimatach lat 80-tych. Elektronicznie zabrzmiał bowiem Marek Biliński czy - tu niespodzianka - Kapitan Nemo ;-)). Może pomysł to niezbyt oryginalny ale niezwykle bogata, różnorodna, czasami kiczowata ale przede wszystkim pociągająca za sentymentalne sznureczki muzyka tych lat, może nas wprowadzić w doskonały nastrój. Kulinarnie bez większych nakładów finansowych, wystarczyłyby przecież bułki i pasztetowa a wszystko przepite Żytnią, tudzież inną czystą wódką. Rano obowiązkowo kefir z butelki ;-))



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz