Czytam teraz książkę „K2. Triumf i tragedie” /Jim Curran/. Nie o książce chciałam jednak pisać, choć do literatury o tej tematyce ciągnie mnie ostatnio bardzo ale to bardzo. Jestem bowiem świeżo po przeczytaniu świetnej, nie tylko w moim odczuciu, książki Jona Krakauera „Wszystko za Everest”, opowiadającej o najtragiczniejszych w historii himalaizmu wydarzeniach jakie miały miejsce w Himalajach na najwyższej górze świata w 1996r.
Historia opowiedziana przez Currana dotyczy wydarzeń z 1986r. kiedy to 9 wypraw planowało zdobycie K2. Były to wydarzenia z udziałem min. Polaków, zakończone śmiercią 13 uczestników, w tym Tadeusza Piotrowskiego, Wojciecha Wróża i Dobrosławy Miodowicz-Wolf /„Mrówki”/. To były najlepsze lata polskiego himalaizmu. W swojej książce Curran pisze o Polakach w superlatywach, podkreślając ich hart, profesjonalizm, doskonałe poczucie humoru i towarzyską duszę. Często wspomina Wandę Rutkiewicz pisząc o jej wyjątkowości. Dla niej ta wyprawa była wielkim sukcesem – pierwsze wejście kobiece na K2.
Temat ogólnie na czasie, biorąc pod uwagę okrągłą 30 rocznicę zimowego zdobycia Everestu przez Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego /17 lutego 1980r./
Ale…dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż napotykając w książce wątki dotyczące Polaków nie sposób nie zaliczyć sentymentalnych wzruszeń i powrotu do dawnych lat..
Historia opowiedziana przez Currana dotyczy wydarzeń z 1986r. kiedy to 9 wypraw planowało zdobycie K2. Były to wydarzenia z udziałem min. Polaków, zakończone śmiercią 13 uczestników, w tym Tadeusza Piotrowskiego, Wojciecha Wróża i Dobrosławy Miodowicz-Wolf /„Mrówki”/. To były najlepsze lata polskiego himalaizmu. W swojej książce Curran pisze o Polakach w superlatywach, podkreślając ich hart, profesjonalizm, doskonałe poczucie humoru i towarzyską duszę. Często wspomina Wandę Rutkiewicz pisząc o jej wyjątkowości. Dla niej ta wyprawa była wielkim sukcesem – pierwsze wejście kobiece na K2.
Temat ogólnie na czasie, biorąc pod uwagę okrągłą 30 rocznicę zimowego zdobycia Everestu przez Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego /17 lutego 1980r./
Ale…dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż napotykając w książce wątki dotyczące Polaków nie sposób nie zaliczyć sentymentalnych wzruszeń i powrotu do dawnych lat..
Czytając o tym jakie reakcje wśród zachodnich wspinaczy budził nie zawsze dopasowany, kompletny i wysokiej klasy strój czy sprzęt alpinistyczny, sama przypomniałam sobie jak to mając naście lat wyjeżdżałam zdobywać tatrzańskie granie. Do dziś doskonale pamiętam kratkę swojej koszuli flanelowej, zielone spodenki przywiezione z ówczesnego NRD i za duży, prawdziwie wełniany, gryzący sweter. Służyły mi długie lata. Od pierwszych chwil nad Czarnym Stawem Gąsienicowym w Tatrach kiedy ich uroki odsłaniał przede mną jeszcze wtedy mój nie mąż. W nich zdobywałam Czerwone Wierchy, Kościelec, Świnicę i całą resztę, w nich ruszałam na podbój Tatr Słowackich, w tym Krywania, Furkockiego, Rysów… W nich cieszyłam się jak dziecko wypatrując pierwszych wierzchołków Tatr przez szybę „strzały południa”, czyli pociągu relacji Nowy Sącz – Zakopane. To były emocje.
Dzisiaj zamiast wełnianego swetra można kupić polar oddychający, zamiast sztywnego kangurka kurtkę, która nie pozwala się spocić, zgrzać ani zmarznąć. Zwykły podkoszulek zastępuje bielizna termoaktywna, a buty mają specjalnie profilowane protektory, wkładki i wyjątkową impregnację skóry. Broń Boże nie jestem temu przeciwna, trzeba iść z duchem czasu i brać ile się da z tego co daje nam postęp, także i w tej dziedzinie. Dzisiaj można to wszystko kupić i mieć ale nie ma już chyba tej samej radości, która towarzyszyła nam zawsze ilekroć planowaliśmy wyjazd w Tatry i kiedy je zdobywaliśmy. Bo wtedy szczerze umieliśmy się cieszyć z trudów wspólnych wędrówek - nawet jak gryzły buty, nawet jak na ciele trudno było znaleźć suchą nitkę...
zdjęcie z Zawratu /lipiec 1991r./
zdjęcie z Zawratu /lipiec 1991r./
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz