Powtórka z rozrywki, małe deja vu z zeszłej soboty ;-)). Pobudka o 4.00 rano, szybkie przygotowanie kanapek, zaparzenie kawy do termosu i wyjazd 4.50. I jak poprzednio przyjazd na parking za Zwierówką o 7.00, wyjście na szlak o 7.10.
Tym razem celem wycieczki było przejście przez Dolinę Spaloną na Przełęcz Banówki, wejście na szczyt i zejście granią przez Spaloną, Salatyn i Brestową z powrotem na parking.
Zacznę od początku. Pogoda... ech pogoda rozpieszczała nas od pierwszych promieni słonecznych. Już za Myślenicami wiadomo było, że mamy szansę na niezłe widoki, zwłaszcza że tuż przed Rabką oczom naszym ukazał się łańcuch Tatr w całej swej okazałości. Mogliśmy więc przez cały czas jazdy samochodem pieścić oczy tym pięknym widokiem.
Wyjście na szlak w Dolinie Rohackiej, od samego rana skąpanej w słońcu, odbywa się w początkowym odcinku drogą asfaltową. Po około 20 minutach marszu, delektując się rześkim powietrzem, odbijamy na szlak wiodący do Doliny Spalonej. Szlak ten łączy się przez jakiś czas ze szlakiem wiodącym w kierunku stawów Rohackich i jest dość stromo poprowadzony. Nie jest to jednak aż taką uciążliwością o tak wczesnej porze.
Po upływie niespełna godziny dochodzimy do rozwidlenia, skąd szlak niebieski kieruje pod wspomniane już stawy, my zaś odbijamy w wąską ścieżkę, wiodącą na Przełęcz Banówki. Jesteśmy w piętrze kosówki. Samego szczytu ani przełęczy jeszcze nie widać. Odsłania się jednak piętrzący się w górę masyw Hrubej Kopy. Naszym oczom stopniowo ukazują się kolejne fragmenty doliny Spalonej. To niezwykłe, dzikie miejsce. Smaku dodaje fakt, że idziemy sami, choć przez jakiś czas towarzyszy nam świstacza rodzinka.
Muszę przyznać, że trochę obawiałam się tego podejścia, ale o ile w końcowej części jest on dość stromy o tyle dolne piętro przechodzi się bez większego zmęczenia. Idąc dalej dostrzegamy wreszcie, stojący niczym samotny żagiel drogowskaz na Przełęczy Banówki. Z lewej strony piętrzy się również niezwykle dostojny grzbiet Banówki, spod której osypują się modelowe stożki piargowe. Tak jak wspomniałam górna część szlaku pnie się dość stromo w górę, nie mniej jednak nie jest to aż tak uciążliwe - szlak poprowadzony jest bowiem szerokimi wygodnymi zakosami.
Widok z przełęczy jest co tu kryć oszałamiający. Gdzie nie spojrzeć góry; Niżnie Tatry, Wielka i Mała Fatra no i oczywiście planowane na dalszą część dnia kolejne punkty zdobyczne. W dole Liptowski Mikulasz i rozległe Jezioro Liptowskie.
Po złapaniu dwóch oddechów kierujemy się czerwonym szlakiem na szczyt Banówki, który zdobywa się szybko i bez większych trudności, Zajmuje nam to około 20 minut. Czas dojścia z początku szlaku wynosi nieco ponad dwie i pół godziny. To całkiem niezłe tempo ;-).
Nawet jeżeli z Przełęczy Banówki planuje się przejście graniowe przez Pacholę czy Spaloną i Salatyn, warto skraść sobie godzinkę aby zdobyć nie będący po drodze szczyt Banówki. Widok jest niezapomniany. Morze gór, w tym piętrzące się Tatry Wysokie. Widać też planowany przez nas na przyszły tydzień szlak na Baraniec, trzeci co do wysokości szczyt Tatr Zachodnich. Cieszymy się jak dzieci widokami, pogodą i brakiem ludzi. Na szczycie jest z nami zaledwie parę osób.
Po krótkiej regeneracji wracamy z powrotem na Przełęcz Banówki aby wejść na piętrzącą się z drugiej strony Pacholę. Wejście jest strome i mało sympatyczne, przede wszystkim ze względu na dużą piarżystość podłoża. Szybko jednak zdobywa się wysokość i w niecałe 30 minut osiąga się szczyt - 2166m n.p.m. Stąd również piękne widoki także na pełną rumowisk skalnych Dolinę Głęboką. Jak na dłoni widzimy też całą dalszą część szlaku.
Zejście jest dość karkołomne. Grań jest skalista, pełna wielkich głazów, trzeba bardzo uważać. Nie brakuje też ekspozycji, jedna ubezpieczona łańcuchem. Mogłoby się wydawać, że dalsza marszruta od przełęczy pod Spaloną to odpoczynek dla nóg od wielkich kamieni. Nic bardziej mylnego. Wejście na Spaloną /2084m n.p.m/, choć niezbyt strome także wymaga sporej ostrożności. Na szczycie nie bawimy długo.
Mijamy sielski, szeroki fragment grani, pokryty miękkimi trawami. Nieco dalej wchodzimy w chyba najbardziej mozolną część szlaku - Skrzyniarki. Na tym odcinku grań jest mocno pozębiona, podłoże miejscami piarżyste. Przejście wymaga wyjątkowej ostrożności i zaangażowania wszystkich czterech kończyn. Mijamy ubezpieczony łańcuchem, dość eksponowany fragment po płycie z tzw. „lufą” pod nogami. Dalej jeszcze kawałek uciążliwego szlaku wśród turniczek i skalnych czub aby dojść tuż pod piętrzący się masyw Salatynu. Chwilę dajemy odpocząć nogom, wypijamy sporo płynów, przegryzamy czekoladą i ruszamy na szczyt.
Wejście mozolne, strome i nadal mocno piarżyste. Szybko jednak osiągamy wysokość 2050m n.p.m i stajemy na wierzchołku Salatyńskiego Wierchu. Bogata panorama na zachód. Pogoda jak na zamówienie, pełnia słońca i zaledwie pojedyncze chmury na niebie. Ciało owiewa chłodny graniowy wiatr.
Ruszamy dalej na Brestową. Szlak jest niezwykle malowniczy. Przed oczami szczyty Małej i Wielkiej Fatry, na pierwszym planie ostatnie, najbardziej wysunięte na zachód szczyty Tatr. Wokół ścielą się zielone łąki. Prawdziwa kilkuminutowa ulga dla nóg.
Zejście z Salatyńskiego Wierchu i dojście do przełęczy strome i "czujne". W kilka minut zdobywa się szczyt Brestowej 1934m n.p.m., skąd panorama Tatr jest warta każdej kropli potu wylanej na szlaku. Jak na dłoni Tatry Zachodnie, ze zdobytymi jeszcze parę godzin wcześniej wierzchołkami Banówki, Pacholi, czy Salatynu, ubiegłotygodniowy szlak przez Rohacze, Wołowiec i Rakoń. Kolejne plany to Tatry Wysokie z rozległym masywem Lodowego, Gerlachu, Orlą Percią, Rysami czy Wysoką. Można tu wymieniać wszystkie szczyty po kolei… Znów odpoczywamy chwilę, uzupełniając płyny a pić się chce wyjątkowo.
Zejście z Brestowej do Zwierówki /w naszym przypadku na parking/, zwłaszcza w drugiej części, jest istnym koszmarem - jak to Krzychu określił - propozycją dla wroga ;-)). Stromo, wąsko a po kilku godzinach w nogach po prostu makabrycznie. Na dodatek słońce bezlitośnie spala nasze karki. Tuż przy wyciągu szukamy możliwości skrótu aby dojść na parking. Przez dzikie chaszcze dochodzimy do potoku - kładkę stanowi drewniana belka, rzucona przez oba brzegi. Jak dla mnie dość śmiałe by nie powiedzieć ekstremalne rozwiązanie. Decydujemy się na przejście przez potok. Dość wartki nurt, głębokość po kostki - momentami do połowy łydki. Zabawnie… Z zimną wodą w butach ;-))))), co jest pewnym plusem po tych kilku godzinach marszu, idąc przez las jakieś 5 minut, wychodzimy prosto na parking.
Godzina 16.40. Szybkie przebranie się, kawa z termosu i snuta przez wszystkie godziny wycieczki wizja zimnego piwa i obiadu spełnia się parę kilometrów dalej w Zubercu.
Wracając, tęsknie spoglądamy jeszcze na Tatry, które dostarczyły nam tego dnia niezwykłych wrażeń, wzruszeń i emocji.
Dodać muszę, że mocno schłodzony napój jabłkowo-miętowy Tymbarku nie od dziś należy do absolutnych hitów w górach.
Aktualnie mogę zanucić, parafrazę /parodię/ w wykonaniu Kabaretu pod Wyrwigroszem - Jestem spalona... ;-)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz