...Na ogół ludzie traktują szczęście jak traf, coś co może się zdarzyć, tak jak piękna pogoda. Ale szczęście nie pojawia się w taki sposób. Szczęście jest rezulatem naszego osobistego wysiłku. Trzeba o nie walczyć, dążyć do niego, upierać się przy nim a czasami nawet szukać go na drugim końcu świata... /Jedz, módl się, kochaj, Elizabeth Gilbert/
Baraniec
sobota, 31 lipca 2010
muszę ruszyć z miejsca...
Czas spełnienia
Spoglądam wstecz i widzę tyle pustych godzin
Ogarnia mnie strach bo wiem
Bo wiem ile minęło
Lecz nie wiem ile zostało
A ja nie chciałbym tak po prostu przeminąć
Wiele upłynęło dni
Dni bez mojego udziału
Więc czas juz skończyć z oczekiwaniem na coś
Co może nigdy nie przyjść
A ja nie chciałbym tak poprostu przeminąć
Muszę ruszyć z miejsca
Pójść na spotkanie własnego spełnienia
Więc spleć palce z moimi palcami
I chodź, prowadź i daj się prowadzić
Tam gdzie czeka nas czas
Dobry czas
Czas spełnienia
autor: Piotr Banach
kompozytor: GRASS
poniedziałek, 26 lipca 2010
Odszedł Tomek...
Dziś dowiedziałam się o tragicznej śmierci Tomka - jednego z najbliższych kolegów mojego męża z okresu studiów. Jakie inne uczucia niż niedowierzanie, smutek, rozbicie może wywołać taka wiadomość ... Miał 37 lat...
Tomek był zawsze uosobieniem witalności, był człowiekiem, który kochał życie i czerpał z niego jak mógł - garściami. Był pełen pasji i zaraźliwej pozytywnej energii. I choć nie znałam go zbyt dobrze, gdybym miała jednym tchem wymienić kilka osób, które kojarzą mi się z motto carpe diem - Tomek byłby wśród nich.
Żegnaj Tomku, rozświetlaj teraz Tam na górze tych, którzy nie nacieszyli się życiem tak jak TY...
piątek, 23 lipca 2010
kulinarne echo spod Tatr
Trochę zainspirowana obiadami, jakie jedliśmy ostatnio podczas naszych wyjazdów w Tatry zrobiłam naleśniki tatrzańskie z bryndzą.
Przepis prosty jak drut, a obiad smaczny, pożywny, no i zawsze to jakaś naleśnikowa odmiana.
Ciasto bez żadnych udziwnień takie jak zawsze: mąka, mleko, jajko, sól, pieprz. Wszystko na oko. Do naleśników na słodko obowiązkowo dodaję oprócz sporej szczypty soli /dla mnie ciasto takie musi być lekko złamane/ cukier waniliowy, nadając mu deserowy smak. Ponadto z reguły oddzielam białko i ubijam pianę, żółtko dodaję do ciasta, całość delikatnie mieszam, nadając ciastu puszystość. Wiem, że inni dodają wodę mineralną gazowaną - nie próbowałam.
Farsz:
Podstawą jest bryndza - ja kupiłam w miękkim opakowaniu /nomen omen bryndzę podkarpacką ;-))))/ - sztuk dwie po 125g każda, do tego dodałam odrobinę masła, pół szklanki śmietany, posiekany koperek, pieprz /obowiązkowo/, odrobinę soli do smaku. Całość wymieszałam. Masą wypełniłam naleśniki, ułożyłam je w żaroodpornym naczyniu, wysmarowanym masłem i polałam śmietaną wymieszaną z żółtkiem. Naleśniki zapiekłam w piekarniku /około 15 minut/. Podałam na gorąco.
Przepis prosty jak drut, a obiad smaczny, pożywny, no i zawsze to jakaś naleśnikowa odmiana.
Ciasto bez żadnych udziwnień takie jak zawsze: mąka, mleko, jajko, sól, pieprz. Wszystko na oko. Do naleśników na słodko obowiązkowo dodaję oprócz sporej szczypty soli /dla mnie ciasto takie musi być lekko złamane/ cukier waniliowy, nadając mu deserowy smak. Ponadto z reguły oddzielam białko i ubijam pianę, żółtko dodaję do ciasta, całość delikatnie mieszam, nadając ciastu puszystość. Wiem, że inni dodają wodę mineralną gazowaną - nie próbowałam.
Farsz:
Podstawą jest bryndza - ja kupiłam w miękkim opakowaniu /nomen omen bryndzę podkarpacką ;-))))/ - sztuk dwie po 125g każda, do tego dodałam odrobinę masła, pół szklanki śmietany, posiekany koperek, pieprz /obowiązkowo/, odrobinę soli do smaku. Całość wymieszałam. Masą wypełniłam naleśniki, ułożyłam je w żaroodpornym naczyniu, wysmarowanym masłem i polałam śmietaną wymieszaną z żółtkiem. Naleśniki zapiekłam w piekarniku /około 15 minut/. Podałam na gorąco.
Z uwag jakie mam po pierwszym wykonaniu. Naleśniki są bardzo dobre i przede wszystkim sycące. Dla mnie jeden był absolutnym maksimum. Muszę jednak dodać, że następne wersje będę napewno urozmaicać, dodając im więcej pikanterii i tzw. kuchennego zadziora. Skoro to naleśniki rodem z Tater to może dobrym pomysłem byłby dodatek w postaci skwareczków albo polanie ich przed podaniem sosem zrobionym z bryndzy zmiksowanej z jogurtem ... Nie wiem ale poeksperymentuję, szukając bardziej wyrazistego smaku.
Z uwag dnia następnego...
Naleśniki /parę zostało z wczoraj/ zdecydowanie się "przegryzły" i smakowały bardziej wyraziście ;-))).
poniedziałek, 19 lipca 2010
Główna grań Tatr Zachodnich w komplecie ;-)
Kolejna sobota w porannym reżimie czasowym, spowodowanym wyjazdem z góry. Tym razem w planie zamknięcie głównej grani Tatr Zachodnich, czyli w naszym przypadku przejście odcinka ze Smutnej Przełęczy na Banówkę. I nowa jakość ;-))) wyjazd odbywa się wspólnie z naszymi Przyjaciółmi. Tak więc znów pobudka o 4.00 rano po to aby o 5.00 wyjechać na trasę. Przed nami dłuższy przejazd, bo wyjście planujemy z Doliny Żarskiej, trzeba zatem od zachodu objechać Tatry i mijając Liptowski Mikulasz dojechać do Żaru. Zajmuje nam to ponad trzy godziny i na szlak ruszamy dopiero około 8.30.
Pierwszy fragment to przejście do schroniska w Dolinie Żarskiej. Jego większa cześć prowadzi trawersem wzdłuż szosy, piętrząc się spokojnie ku górze. Mijamy wspaniałe drzewostany, których piękno potęguje magia padających przez korony drzew snopów światła. Nieco dalej - w miejscu, w którym odsłaniają się pierwsze widoki na masyw Barańca, widzimy jakie szkody w tutejszych lasach spowodowała lawina. Przykry widok.
W dolnej części Doliny Żarskiej
Do schroniska docieramy po niecałej godzinie marszu. Krótki odpoczynek i dalej na szlak. W powietrzu jest duszno, słońce trochę dokucza, na niebie pojawiają się coraz gęstsze chmury - wyraźnie czuć zmianę pogody. W tej sytuacji modyfikujemy plan wycieczki aby wcześniej pokonać trudności na grani w razie gdyby pogoda miała się załamać. Szlak wiodący na Przełęcz Smutną jest niezbyt trudny. Odkrywamy zupełnie inne niż przed tygodniem czy dwoma oblicze dolin. Po tej stronie Tatr jest zielono i witalnie.
Na szlaku w Dolinie Żarskiej, w tle Trzy Kopy i Hruba Kopa
Widzimy ogrom masywu Barańca z sąsiadującym z nim szczytem Smreka. Wyłaniają się też Trzy Kopy, Hruba Kopa, w dalszej części szerokie zbocze Banówki.
Cała dalsza trasa jak na dłoni. Dość szybko zdobywamy przełęcz, na której robimy krótki postój. Nie widać spodziewanych tłumów turystów. Do tej pory spotkaliśmy ich zaledwie kilku.
Przed nami odcinek graniowy, opisywany jako najciekawszy ale też i dość wymagający technicznie. Pierwszą z Trzech Kop - Przednią Kopę /2150m n.p.m./ osiągamy w niecałe pół godziny. Mamy przedsmak czekających nas atrakcji wspinaczkowych ;-) Ze szczytu roztacza się przed nami cud panorama z przykuwającymi uwagę Rohaczami. Dalej, nie powiem dość forsowna ale niezwykle emocjonująca część trasy. Większość ekspozycji jest ubezpieczona łańcuchami, długość niektórych z nich przekracza 10m. Jest intrygująco i przepaścisto - bardzo bardzo interesująco...
Martwi nas tylko pogoda. Nad Tatrami Wysokimi wiszą ciężkie grafitowe chmury, niebo w tamtych okolicach pomrukuje już ostrzegając nas przed burzą. Nie poświęcamy więc na odpoczynki zbyt wiele czasu.
Zdobywamy dalsze dwie Kopy - Drobną i Szeroką. Przejście między szczerbinami, kominami i zacięciami dostarcza nie lada wysokogórskich emocji. Dla odmiany wejście na Hrubą Kopę /2163m n.p.m./ jest niezwykle łagodne. Z tego trawiastego wierzchołka widok również należy do wspaniałych. Z dołu od północnej strony zerkają Rohackie Stawy. Banówka wydaje się taka nieodległa. Zanim ją jednak zdobędziemy musimy przejść jeszcze jakieś 45 minut w dość trudnym terenie. Czekają nas tu wyjątkowe trudności, mija się charakterystyczną - wyposażoną w łańcuch - skalną czubę. Wejście na szczyt poprzedza ekscytująca wspinaczka skalna przez liczne zęby, uskoki i gładkie płyty. Na tym odcinku ekspozycje są chyba najbardziej spektakularne. Ostatni fragment to około 3m długości przejście ubezpieczone łańcuchem, które niespodzianie kończy atak szczytowy.
Jesteśmy znów na Banówce. Niestety widoki w porównaniu z zeszłotygodniowymi są nieporównywalnie słabsze. Prawie całe niebo przykrywa gęsta warstwa chmur. Przed nami jeszcze około 2.5 -3 godzin marszu.
Schodzimy na Przysłop. Szlak na tym odcinku jest dość uciążliwy ze względu na sporą piarżystość terenu. Pół godziny zajmuje nam dotarcie na ostatni już dzisiaj wierzchołek. Ze szczytu Przysłopu /2145m n.p.m./ widok jest jeszcze bardziej okazały, obejmując całą naszą marszrutę a także tę część grani, którą zdobywaliśmy z Krzychem tydzień temu. Sylwetki wysokotatrzańskich szczytów ledwo majaczą w tle.
Gdyby nie fakt, że musieliśmy się trochę spieszyć ze względu na ryzyko załamania pogody, zapewne delektowalibyśmy się smaczkami tej trasy. Zejście jest piękne, wzdłuż trawiastego, puszystego wręcz zbocza w kierunku niezwykle malowniczej Jałowieckiej Przełęczy. Następnie szlak wiedzie trawersem wzdłuż kosówek, by nieco dalej stromo schodzić żlebem w dół. Po prawej stronie towarzyszy nam szumiący potok, który miejscami kaskadami opada w kierunku dna Doliny Żarskiej.
Około pół godziny przed dojściem do schroniska czujemy pierwsze spadające krople deszczu. Zaczyna grzmieć. Parę minut później zaczyna się regularna ulewa z towarzyszącą burzą. Z żalem mijamy przepiękny Szarafiowy Wodospad, by jak najszybciej dotrzeć do dna doliny. W schronisku pełna sala zmokniętych turystów, my również do suchych nie należymy. Sposobem na przeczekanie burzy jest obiad i szklanka zimnego piwa. Na szczęście przestaje padać, decydujemy się więc na wyjście, tym razem wybierając szlak wzdłuż szosy, dając namiastkę ulgi naszym nogom.
I tak w godzinę później kończymy naszą eskapadę. Jest późno, dochodzi 19. Żegnamy Tatry i wyjeżdżamy z Piotrem Bukartykiem na ustach.
Szlak ten należy bez wątpienia do najbardziej atrakcyjnych przejść w Tatrach Zachodnich. Jest w nim wszystko co tylko można sobie wymarzyć; sielankowa dolina, przepiękne tętniące życiem zbocza, przepaściste fragmenty grani i smakowite widoki.
Do absolutnego polecenia.
środa, 14 lipca 2010
pół żartem, pół serio - czyli jaka jestem?
Z absolutnym przymrużeniem oka czytam o sobie... ;-)))
Zatem do dzieła - moje ulubione kolory to: czerwony, czarny, biały, brązowy.
Czytam więc, że ustawiając czerwony w pierwszej lub drugiej kolejności jestem pełna namiętności i energii - bo przecież czerwień to najgorętsza z barw, symbol ognia. Oznacza to również, że jestem impulsywna, seksowna i lubię wygrywać. Jestem dobrym przywódcą, osobą pełną woli walki. Chcę poszerzać horyzonty i żyć pełnią życia. ;-)))))))
Wybieram też czarny a czerń oznacza "nie". Wybierając więc ją na pierwszym lub drugim miejscu /co ponoć zdarza się rzadko/ buntuję się przeciw swemu losowi. Mogę też być gotowa zrezygnować ze wszystkiego, byle osiągnąć swój cel.
Skoro wybrałam brązowy jako jeden ze swoich ulubionych kolorów, jestem raczej nerwowa i niepewna siebie. Wolę izolować się od świata niż iść z prądem zdarzeń. Brązowy to kolor, który świadczy również o dobrej kondycji fizycznej. Ustawienie go "z przodu stawki" wskazuje, że całkiem dobrze się czuję. Umiejscowienie brązu na wcześniejszej pozycji wskazuje też na to, jak ważne dla mnie jest bezpieczeństwo otoczenia.
Na temat bieli w artykule nic nie było ale powszechnie wiadomo, że biel symbolizuje czystość, nieskazitelnośc, nadzieję. To jednak również kolor określający pewien brak, pustkę - nieobecność życia .
/na podstawie "Kolor powie prawdę o tobie" autorstwa Weroniki Miller na portalu www.gazeta.pl/
Bzdura, przypadek, czy coś w tym jest...? Ocenę pozostawiam bliskim i znajomym ;-))))
wtorek, 13 lipca 2010
Nowy Jork, lata czterdzieste
Fotografia – język postrzegania – jest moim środkiem wyrazu. Wypełnia ona lukę między językiem mówionym a pisanym, dlatego jest idealnym sposobem porozumiewania się na całym świecie.
[A.Feininger w: Warum ich fotografiere, przedmowa, Schaffhausen 1997]
Czarno-białą fotografią zachwycam się już od dawna. To dla mnie także szczypta sentymentu, bo przecież sporo zdjęć z mojej wczesnej młodości to zdjęcia w czerniach, bielach i szarościach. Odkąd jednak dostałam w prezencie przepiękny album Paris mon amour, czy album zawierający fotografie Krakowa z dawnych lat, mam do takich zdjęć jeszcze większą słabość.
No cóż w przypadku tego pierwszego, trudno nie wspomnieć o dorobku Henri Cartiera Bressona czy Josepha Koudelki, Kraków natomiast fantastycznie oddany jest na zdjęciach min. Tadeusza Rzący, Stanisława Kolowcy czy Jana Bułhaka.
No cóż w przypadku tego pierwszego, trudno nie wspomnieć o dorobku Henri Cartiera Bressona czy Josepha Koudelki, Kraków natomiast fantastycznie oddany jest na zdjęciach min. Tadeusza Rzący, Stanisława Kolowcy czy Jana Bułhaka.
Całkiem niedawno Krzychu podrzucił mi stronę z prawdziwym fotograficznym odkryciem - zdjęciami Vivian Maier. Jej prace odkryto podczas aukcji w Chicago i okazało się, że to dorobek około 100 tysięcy negatywów średniego formatu, nie mówiąc o nie wywołanych rolkach filmów. Jej zdjęcia to przykład street foto w najlepszym wydaniu.
Piszę o czarno-białej fotografii, bo właśnie wróciliśmy z wystawy poświęconej twórczości Andreasa Feiningera z okresu lat 40-tych, kiedy z zamiłowaniem poświęcał się utrwalaniu na kliszy życia w Nowym Jorku. Wystawa mieści się w Galerii Międzynarodowego Centrum Kultury jeszcze do 29 sierpnia.
Zdjęcia są niezwykłe... począwszy od tych, na których widnieją nowojorskie wieżowce ze słynnym Empire State Building, mosty, ulice a skończywszy na pokazaniu życia ulicznego, ludzi, zdarzeń. Niezwykłe miejskie pejzaże ... tak bym powiedziała, spowite mgłą, skąpane w słońcu, zasypane śniegiem. Zwykli ludzie, zamknięci na zawsze w kadrach, przedstawiających ich codzienność. Czasem jest to pęd do pracy w wielkim tłumie, innym razem spokojna drzemka, ucięta na krześle stojącym przed sklepem.
Na jednych wysmakowana oszczędność formy, na drugich bogactwo szczegółów.
Feininger był jednym z najsłynniejszych fotografików XX wieku, zaangażowanym we współpracę z amerykańskiem magazynem Life. Historia tego czasopisma jest krótko opisana na wystawie. Oprócz ogromnej kolekcji zdjęć, bo jak mówił z aparatem chodził wszędzie i fotografował wszystko co go ciekawiło, nieważne czy było zwykłe, interesujące, brzydkie czy piękne jest też autorem licznych książek o fotografii (około 50).
Thomas Buchsteiner, autor wystawy w MCK, we wstępie do katalogu fotografii Feiningera pisze:
"Tworzył w ten sposób fotograficzną opowieść o metropolii, jawiącą się niczym ekspresjonistyczny wielkoformatowy obraz, symfonia wielkiego miasta ukazująca niejako w żywym organizmie jego wnętrzności i zewnętrzną powłokę. To historia w obrazach, która od ponad 60 lat odciska piętno na naszym postrzeganiu Nowego Jorku i która przyniosła Feiningerowi wielką sławę"
Feininger był jednym z najsłynniejszych fotografików XX wieku, zaangażowanym we współpracę z amerykańskiem magazynem Life. Historia tego czasopisma jest krótko opisana na wystawie. Oprócz ogromnej kolekcji zdjęć, bo jak mówił z aparatem chodził wszędzie i fotografował wszystko co go ciekawiło, nieważne czy było zwykłe, interesujące, brzydkie czy piękne jest też autorem licznych książek o fotografii (około 50).
Thomas Buchsteiner, autor wystawy w MCK, we wstępie do katalogu fotografii Feiningera pisze:
"Tworzył w ten sposób fotograficzną opowieść o metropolii, jawiącą się niczym ekspresjonistyczny wielkoformatowy obraz, symfonia wielkiego miasta ukazująca niejako w żywym organizmie jego wnętrzności i zewnętrzną powłokę. To historia w obrazach, która od ponad 60 lat odciska piętno na naszym postrzeganiu Nowego Jorku i która przyniosła Feiningerowi wielką sławę"
Wystawę polecamy ;-)
nie pytaj tylko szalej...
Ależ mi chodzi ostatnio po głowie...
Karma miga, wszystko dryga, drga, karma kram
A ja ślizgam się po wizjach, snach w ramach bram
Karambole i serpentyny ze słów dla dam
A dla wszystkich ogromne plazmowe TV, brand new
A kiedy będziesz mieć dany problem
Klaśnij, a to urwie mu łeb
Niech gna, bez łba - niech gna...
Co dalej mnie nie pytaj
Nie pytaj tylko szalej
Graj w gry IQ
Nie pytaj co tak pada, co słodkie nam wyjada
To ty, czubku mój
Lech Janerka - "Karma kram"
Karma miga, wszystko dryga, drga, karma kram
A ja ślizgam się po wizjach, snach w ramach bram
Karambole i serpentyny ze słów dla dam
A dla wszystkich ogromne plazmowe TV, brand new
A kiedy będziesz mieć dany problem
Klaśnij, a to urwie mu łeb
Niech gna, bez łba - niech gna...
Co dalej mnie nie pytaj
Nie pytaj tylko szalej
Graj w gry IQ
Nie pytaj co tak pada, co słodkie nam wyjada
To ty, czubku mój
Lech Janerka - "Karma kram"
poniedziałek, 12 lipca 2010
E Viva Espana!
Ha, słynna ośmiornica miała rację - Hiszpania po raz pierwszy w historii mistrzem świata w piłce nożnej. Wielki finał zakończony wynikiem 1:0, po morderczej walce, pełnej agresywnych fauli i kontrowersyjnych decyzji słynnego sędziego Webba. Strzelcem złotej bramki i tym samym bohaterem narodowym zostaje Andres Iniesta.
Mecz obejrzeliśmy wspólnie z Przyjaciółmi przy wyśmienitej kolacji. Smaczku dodaje fakt, że korzystając z bezchmurnego nieba mieliśmy okazję podziwiać gwiazdy i planety. Po raz pierwszy dane mi było zobaczyć Jowisz z jego czterema księżycami. Ba... dostrzegliśmy również charakterystyczne pasy na powierzchni planety. Nie mało emocji wzbudzał również Syriusz, który zachwycał przynajmniej damską część towarzystwa swoim niezwykłym opalizującym blaskiem.
Ależ to wciąga...
niedziela, 11 lipca 2010
spaleni słońcem w Dolinie Spalonej...
Powtórka z rozrywki, małe deja vu z zeszłej soboty ;-)). Pobudka o 4.00 rano, szybkie przygotowanie kanapek, zaparzenie kawy do termosu i wyjazd 4.50. I jak poprzednio przyjazd na parking za Zwierówką o 7.00, wyjście na szlak o 7.10.
Tym razem celem wycieczki było przejście przez Dolinę Spaloną na Przełęcz Banówki, wejście na szczyt i zejście granią przez Spaloną, Salatyn i Brestową z powrotem na parking.
Zacznę od początku. Pogoda... ech pogoda rozpieszczała nas od pierwszych promieni słonecznych. Już za Myślenicami wiadomo było, że mamy szansę na niezłe widoki, zwłaszcza że tuż przed Rabką oczom naszym ukazał się łańcuch Tatr w całej swej okazałości. Mogliśmy więc przez cały czas jazdy samochodem pieścić oczy tym pięknym widokiem.
Wyjście na szlak w Dolinie Rohackiej, od samego rana skąpanej w słońcu, odbywa się w początkowym odcinku drogą asfaltową. Po około 20 minutach marszu, delektując się rześkim powietrzem, odbijamy na szlak wiodący do Doliny Spalonej. Szlak ten łączy się przez jakiś czas ze szlakiem wiodącym w kierunku stawów Rohackich i jest dość stromo poprowadzony. Nie jest to jednak aż taką uciążliwością o tak wczesnej porze.
Po upływie niespełna godziny dochodzimy do rozwidlenia, skąd szlak niebieski kieruje pod wspomniane już stawy, my zaś odbijamy w wąską ścieżkę, wiodącą na Przełęcz Banówki. Jesteśmy w piętrze kosówki. Samego szczytu ani przełęczy jeszcze nie widać. Odsłania się jednak piętrzący się w górę masyw Hrubej Kopy. Naszym oczom stopniowo ukazują się kolejne fragmenty doliny Spalonej. To niezwykłe, dzikie miejsce. Smaku dodaje fakt, że idziemy sami, choć przez jakiś czas towarzyszy nam świstacza rodzinka.
Muszę przyznać, że trochę obawiałam się tego podejścia, ale o ile w końcowej części jest on dość stromy o tyle dolne piętro przechodzi się bez większego zmęczenia. Idąc dalej dostrzegamy wreszcie, stojący niczym samotny żagiel drogowskaz na Przełęczy Banówki. Z lewej strony piętrzy się również niezwykle dostojny grzbiet Banówki, spod której osypują się modelowe stożki piargowe. Tak jak wspomniałam górna część szlaku pnie się dość stromo w górę, nie mniej jednak nie jest to aż tak uciążliwe - szlak poprowadzony jest bowiem szerokimi wygodnymi zakosami.
Widok z przełęczy jest co tu kryć oszałamiający. Gdzie nie spojrzeć góry; Niżnie Tatry, Wielka i Mała Fatra no i oczywiście planowane na dalszą część dnia kolejne punkty zdobyczne. W dole Liptowski Mikulasz i rozległe Jezioro Liptowskie.
Po złapaniu dwóch oddechów kierujemy się czerwonym szlakiem na szczyt Banówki, który zdobywa się szybko i bez większych trudności, Zajmuje nam to około 20 minut. Czas dojścia z początku szlaku wynosi nieco ponad dwie i pół godziny. To całkiem niezłe tempo ;-).
Nawet jeżeli z Przełęczy Banówki planuje się przejście graniowe przez Pacholę czy Spaloną i Salatyn, warto skraść sobie godzinkę aby zdobyć nie będący po drodze szczyt Banówki. Widok jest niezapomniany. Morze gór, w tym piętrzące się Tatry Wysokie. Widać też planowany przez nas na przyszły tydzień szlak na Baraniec, trzeci co do wysokości szczyt Tatr Zachodnich. Cieszymy się jak dzieci widokami, pogodą i brakiem ludzi. Na szczycie jest z nami zaledwie parę osób.
Po krótkiej regeneracji wracamy z powrotem na Przełęcz Banówki aby wejść na piętrzącą się z drugiej strony Pacholę. Wejście jest strome i mało sympatyczne, przede wszystkim ze względu na dużą piarżystość podłoża. Szybko jednak zdobywa się wysokość i w niecałe 30 minut osiąga się szczyt - 2166m n.p.m. Stąd również piękne widoki także na pełną rumowisk skalnych Dolinę Głęboką. Jak na dłoni widzimy też całą dalszą część szlaku.
Zejście jest dość karkołomne. Grań jest skalista, pełna wielkich głazów, trzeba bardzo uważać. Nie brakuje też ekspozycji, jedna ubezpieczona łańcuchem. Mogłoby się wydawać, że dalsza marszruta od przełęczy pod Spaloną to odpoczynek dla nóg od wielkich kamieni. Nic bardziej mylnego. Wejście na Spaloną /2084m n.p.m/, choć niezbyt strome także wymaga sporej ostrożności. Na szczycie nie bawimy długo.
Mijamy sielski, szeroki fragment grani, pokryty miękkimi trawami. Nieco dalej wchodzimy w chyba najbardziej mozolną część szlaku - Skrzyniarki. Na tym odcinku grań jest mocno pozębiona, podłoże miejscami piarżyste. Przejście wymaga wyjątkowej ostrożności i zaangażowania wszystkich czterech kończyn. Mijamy ubezpieczony łańcuchem, dość eksponowany fragment po płycie z tzw. „lufą” pod nogami. Dalej jeszcze kawałek uciążliwego szlaku wśród turniczek i skalnych czub aby dojść tuż pod piętrzący się masyw Salatynu. Chwilę dajemy odpocząć nogom, wypijamy sporo płynów, przegryzamy czekoladą i ruszamy na szczyt.
Wejście mozolne, strome i nadal mocno piarżyste. Szybko jednak osiągamy wysokość 2050m n.p.m i stajemy na wierzchołku Salatyńskiego Wierchu. Bogata panorama na zachód. Pogoda jak na zamówienie, pełnia słońca i zaledwie pojedyncze chmury na niebie. Ciało owiewa chłodny graniowy wiatr.
Ruszamy dalej na Brestową. Szlak jest niezwykle malowniczy. Przed oczami szczyty Małej i Wielkiej Fatry, na pierwszym planie ostatnie, najbardziej wysunięte na zachód szczyty Tatr. Wokół ścielą się zielone łąki. Prawdziwa kilkuminutowa ulga dla nóg.
Zejście z Salatyńskiego Wierchu i dojście do przełęczy strome i "czujne". W kilka minut zdobywa się szczyt Brestowej 1934m n.p.m., skąd panorama Tatr jest warta każdej kropli potu wylanej na szlaku. Jak na dłoni Tatry Zachodnie, ze zdobytymi jeszcze parę godzin wcześniej wierzchołkami Banówki, Pacholi, czy Salatynu, ubiegłotygodniowy szlak przez Rohacze, Wołowiec i Rakoń. Kolejne plany to Tatry Wysokie z rozległym masywem Lodowego, Gerlachu, Orlą Percią, Rysami czy Wysoką. Można tu wymieniać wszystkie szczyty po kolei… Znów odpoczywamy chwilę, uzupełniając płyny a pić się chce wyjątkowo.
Zejście z Brestowej do Zwierówki /w naszym przypadku na parking/, zwłaszcza w drugiej części, jest istnym koszmarem - jak to Krzychu określił - propozycją dla wroga ;-)). Stromo, wąsko a po kilku godzinach w nogach po prostu makabrycznie. Na dodatek słońce bezlitośnie spala nasze karki. Tuż przy wyciągu szukamy możliwości skrótu aby dojść na parking. Przez dzikie chaszcze dochodzimy do potoku - kładkę stanowi drewniana belka, rzucona przez oba brzegi. Jak dla mnie dość śmiałe by nie powiedzieć ekstremalne rozwiązanie. Decydujemy się na przejście przez potok. Dość wartki nurt, głębokość po kostki - momentami do połowy łydki. Zabawnie… Z zimną wodą w butach ;-))))), co jest pewnym plusem po tych kilku godzinach marszu, idąc przez las jakieś 5 minut, wychodzimy prosto na parking.
Godzina 16.40. Szybkie przebranie się, kawa z termosu i snuta przez wszystkie godziny wycieczki wizja zimnego piwa i obiadu spełnia się parę kilometrów dalej w Zubercu.
Wracając, tęsknie spoglądamy jeszcze na Tatry, które dostarczyły nam tego dnia niezwykłych wrażeń, wzruszeń i emocji.
Dodać muszę, że mocno schłodzony napój jabłkowo-miętowy Tymbarku nie od dziś należy do absolutnych hitów w górach.
Aktualnie mogę zanucić, parafrazę /parodię/ w wykonaniu Kabaretu pod Wyrwigroszem - Jestem spalona... ;-)))
środa, 7 lipca 2010
Filmy trzeba kończyć...
Zaczął się lipiec a wraz z nim trwająca już od lat akcja Letnie Kinobranie. Dla mnie to nie lada gratka bo przede wszystkim mam teraz więcej czasu na przyjemności, mogę więc śmiało odrabiać zaległości kinowe i to w niezwykle atrakcyjnej cenie. W ten sposób odkrywam filmowe smaczki...
Co nas kręci co nas podnieca to pierwsza z odsłon, prezentowana w Kinie pod Baranami. W ramach tego cyklu dwa filmy Pedro Almodovara. Wczoraj mieliśmy okazję obejrzeć Przerwane objęcia z muzą reżysera - Penelope Cruz.
Z kinem tego oryginalnego artysty zetknęłam się już lata temu, oglądając min. Kikę czy Wysokie obcasy. Już wtedy jego twórczość zafascynowała mnie, choć oscylowała trochę wokół groteski i kiczu. Inne wcześniejsze filmy jak Zwiąż mnie, Pośród ciemności czy dzieło pod jakże sugestywnym tytułem Rżnij mnie, rżnij mnie, rżnij mnie Tim są mi niestety nie znane. Od czasów Kiki czy Wysokich obcasów - filmów z wczesnych lat 90-tych - otwiera się moim zdaniem rozdział Almodovara obfitujący w dojrzałe kino. Pojawiają się Kwiat mego sekretu z doskonałą kreacją Marisy Paredes /mam do tego filmu pewien sentyment ze względu na wątki flamenco/, Drżące ciało, Wszystko o mojej matce /miód/, Porozmawiaj z nią czy Volver. Każdy z tych filmów pozostawia niezapomniane wrażenie i doskonały posmak.
Przerwane objęcia swoją premierę miał w zeszłym roku. Główną rolę Almodovar powierzył Penelope Cruz, która pojawiła się już wcześniej w Wszystko o mojej matce czy Volwerze /rewelacja/. Dzięki temu film kipi od zmysłowości, niezależnie od tego czy Penelope pojawia się w pełnym makijażu czy bez; czy jest brunetką czy też platynową blondynką. Penelope Cruz nie musi udowadniać, że jest świetną aktorką - świadomą swojej kobiecej, nieprzeciętnej, hipnotyzującej urody ale i doskonałego warsztatu.
Przerwane objęcia to film o miłości, namiętności, poszukiwaniu prawdy o samym sobie. Także i o tym jak dążąc do swojego szczęścia trudno żyć w kłamstwie i obłudzie. Bo oto w "rozsądny związek" między młodą atrakcyjną kobietą a bogatym, podstarzałym, wpływowym biznesmenem wkrada się ten trzeci - scenarzysta i reżyser. Miedzy Leną i Mateo iskrzy od pierwszego spojrzenia, zakochują się w sobie, oddając dzikiej namiętności. Nie budzi to entuzjazmu porzuconego milionera, który zrobi wszystko aby utrzymać przy sobie atrakcyjną kochankę. Jak długo można żyć w wyimaginowanym, pełnym sztucznych układów świecie? Na ile starcza sił aby oszukiwać się i zmuszać?
Almodovar w swoim filmie łączy teraźniejszość ze stłamszoną, gdzieś głęboko schowaną przeszłością, która niczym demon powraca, nie dając zapomnieć o prawdzie. Nie ma w tym filmie typowych czarnych charakterów, każdy z bohaterów ma jakieś swoiste prawo do własnego szczęścia i w imię tego prawa postępuje nie zawsze godnie czy uczciwie.
Zanim widz poskłada większość wątków aby ujrzeć bardziej przejrzystą i zrozumiałą całość mija trochę czasu, niektórzy mogą to uznać nawet za podstawową wadę filmu. Jednakże sportretowane w filmie emocje czy pragnienia, ubrane w zmysłowość, momentami także w doskonałą dawkę dobrego humoru pozwalają wyjść z kina w pełni usatysfakcjonowania.
Co nas kręci co nas podnieca to pierwsza z odsłon, prezentowana w Kinie pod Baranami. W ramach tego cyklu dwa filmy Pedro Almodovara. Wczoraj mieliśmy okazję obejrzeć Przerwane objęcia z muzą reżysera - Penelope Cruz.
Z kinem tego oryginalnego artysty zetknęłam się już lata temu, oglądając min. Kikę czy Wysokie obcasy. Już wtedy jego twórczość zafascynowała mnie, choć oscylowała trochę wokół groteski i kiczu. Inne wcześniejsze filmy jak Zwiąż mnie, Pośród ciemności czy dzieło pod jakże sugestywnym tytułem Rżnij mnie, rżnij mnie, rżnij mnie Tim są mi niestety nie znane. Od czasów Kiki czy Wysokich obcasów - filmów z wczesnych lat 90-tych - otwiera się moim zdaniem rozdział Almodovara obfitujący w dojrzałe kino. Pojawiają się Kwiat mego sekretu z doskonałą kreacją Marisy Paredes /mam do tego filmu pewien sentyment ze względu na wątki flamenco/, Drżące ciało, Wszystko o mojej matce /miód/, Porozmawiaj z nią czy Volver. Każdy z tych filmów pozostawia niezapomniane wrażenie i doskonały posmak.
Przerwane objęcia swoją premierę miał w zeszłym roku. Główną rolę Almodovar powierzył Penelope Cruz, która pojawiła się już wcześniej w Wszystko o mojej matce czy Volwerze /rewelacja/. Dzięki temu film kipi od zmysłowości, niezależnie od tego czy Penelope pojawia się w pełnym makijażu czy bez; czy jest brunetką czy też platynową blondynką. Penelope Cruz nie musi udowadniać, że jest świetną aktorką - świadomą swojej kobiecej, nieprzeciętnej, hipnotyzującej urody ale i doskonałego warsztatu.
Przerwane objęcia to film o miłości, namiętności, poszukiwaniu prawdy o samym sobie. Także i o tym jak dążąc do swojego szczęścia trudno żyć w kłamstwie i obłudzie. Bo oto w "rozsądny związek" między młodą atrakcyjną kobietą a bogatym, podstarzałym, wpływowym biznesmenem wkrada się ten trzeci - scenarzysta i reżyser. Miedzy Leną i Mateo iskrzy od pierwszego spojrzenia, zakochują się w sobie, oddając dzikiej namiętności. Nie budzi to entuzjazmu porzuconego milionera, który zrobi wszystko aby utrzymać przy sobie atrakcyjną kochankę. Jak długo można żyć w wyimaginowanym, pełnym sztucznych układów świecie? Na ile starcza sił aby oszukiwać się i zmuszać?
Almodovar w swoim filmie łączy teraźniejszość ze stłamszoną, gdzieś głęboko schowaną przeszłością, która niczym demon powraca, nie dając zapomnieć o prawdzie. Nie ma w tym filmie typowych czarnych charakterów, każdy z bohaterów ma jakieś swoiste prawo do własnego szczęścia i w imię tego prawa postępuje nie zawsze godnie czy uczciwie.
Zanim widz poskłada większość wątków aby ujrzeć bardziej przejrzystą i zrozumiałą całość mija trochę czasu, niektórzy mogą to uznać nawet za podstawową wadę filmu. Jednakże sportretowane w filmie emocje czy pragnienia, ubrane w zmysłowość, momentami także w doskonałą dawkę dobrego humoru pozwalają wyjść z kina w pełni usatysfakcjonowania.
Nie da się - tak jak tych skrawków podartych fotografii - zamknąć w szufladzie niepozamykanych spraw, zapomnieć o nich. W imię prawdy i spokojnego sumienia trzeba szukać sposobu aby je poukładać nawet jeżeli nigdy nie utworzą całości, lub ta całość będzie już inna.
Filmy trzeba kończyć...
niedziela, 4 lipca 2010
wracamy w Tatry Zachodnie - Rohacze ;-)
cel naszych zmagań: niebieski szlak Doliną Smutną z Tatliakovej Chaty na Smutną Przełęcz, czerwony szlak granią Rohaczy, czerwono-niebieski szlak na Wołowiec, niebieski szlak na Rakoń, żołty szlak na Przełęcz Zabrad, zielony szlak zamykający pętlę do Tatliakovej Chaty
3 lipca, czwarta rano, pobudka... Nieśmiała zapowiedź dnia, który stopniowo zamienia się w lekko pochmurny, choć ciepły, letni poranek... Szybkie zrzucenie snu z powiek, podyktowane jakże znanym dreszczykiem emocji, towarzyszącym zawsze od lat podczas wyjazdów w Tatry. Bulgotanie parzonej kawy i unoszący się po całym mieszkaniu jej aromat od razu stawia na nogi... i niezmienny rytuał szykowania kanapek na drogę.
Wyjazd 4.50, pusta droga i finisz na parkingu parę kilometrów za Zwierowką o 7.00.
Wyjazd 4.50, pusta droga i finisz na parkingu parę kilometrów za Zwierowką o 7.00.
Nasze wyjście na szlak rozpoczynamy o 7.10. Pierwsze 50 min. to monotonne, łagodne choć niezbyt przyjemne podejście drogą asfaltową Doliną Rohacką. Niebo nie wygląda zbyt obiecująco ale nauczeni już sporym doświadczeniem, wiemy że zapowiedź pogody rano nie oznacza tego co będzie się działo w kilka godzin później. Nawet nie zorientowaliśmy się kiedy oczom naszym ukazała się Tatliakowa Chata /Bufet Rohacki/, którą mijamy bez postoju, ruszając prosto na szlak. Pierwszy etap to wejście na Rakoń i dalsze maszerowanie granią przez Wołowiec na Rohacze. Po około 15 minutach orientujemy się, że idziemy złym szlakiem - to się jeszcze nie zdarzyło ;-)))). Cóż oznakowanie szlaków wyjściowych spod bufetu może lekko zdezorientować... Wracać? Szybka decyzja i zmieniamy plan pierwotny. Rozpoczynamy wycieczkę od wejścia na Przełęcz Smutną, skąd będziemy zdobywać Rohacze. Niebo wciąż ciężkie, wierzchołki szczytów jeszcze spowite w chmurach.
na niebieskim szlaku w kierunku Smutnej Przełęczy
Szlak na Smutną Przełęcz nie należy do trudnych, jest dobrze przygotowany, górną część podejścia zdobywa się idąc zakosami. Muszę przyznać, że zarówno moje jak i Krzycha wspólne skojarzenie to porównanie tej doliny do Doliny Pańszczycy a szlak na Smutną Przełęcz do złudzenia przypomina podejście na Krzyżne. W górnych partiach towarzyszy nam świst tatrzańskiej wiewiórki Marmota mamrota ;-) - świstaka, który zresztą na chwilę ukazał się nieśmiało spod kamienia. Powietrze jest rześkie, poziom zadowolenia osiąga wartości absolutnie graniczne. Już dawno nie czułam się tak dobrze na szlaku.
w tle Smutna Przełęcz
Na Smutnej Przełęczy łapie oddech już kilka osób. Część właśnie schodzi z Rohaczy, część na nie się wybiera, nieliczni wybierają trasę na Banówkę.
widok ze Smutnej Przełęczy na Rohacze i Wołowiec
Po krótkiej przerwie ruszamy na grań rohacką. Nie ukrywam, że fragment szlaku wiodącego na Płaczliwy Rohacz wyzwolił we mnie niezwykłe, pozytywne emocje. Już dawno nie doświadczyłam w Tatrach zarówno mocnych wrażeń, związanych z wspinaczką i pewnymi trudnościami jak i wrażeń czysto estetycznych, wręcz sielankowych. Część tego szlaku wiedzie trawersem wzdłuż grani. Zbocze od tej strony pokrywa zielona łąka, która aż kusi aby się na niej położyć.
rozkoszne zielone stoki na szlaku w stronę Płaczliwego Rohacza
Nieco dalej krajobraz obfituje w coś czego jeszcze nigdy nie widziałam w takim natężeniu. Niezwykłe skupisko usypanych lub ułożonych /jak kto woli/ kamiennych kopczyków, ustawionych pionowo, łup skalnych. Coś niezwykłego...
jeden z licznych ułożonych kopczyków na szlaku przed Płaczliwym Rohaczem
Mijając ten swoisty "cmentrzyk" /takie było moje pierwsze skojarzenie/ rozpoczyna się podejście na szczyt Rohacza Płaczliwego. Szlak łatwo zgubić, my też część podejścia robiliśmy w ciemno ale w końcu zdobywamy wysokość 2126m n.p.m. i stajemy na wierzchołku. Tłumów na szczęście nie ma, widoki jakie się stąd rozpościerają - boskie.
z Płaczliwego Rohacza - widoczny szlak, którym podchodziliśmy na Smutną Przełęcz
na Rohaczu Płaczliwym
Na szczęście pogoda się poprawia, niebo nabiera dynamiki i wreszcie pojawia się słońce. Patrząc na zachód podziwiamy nietypowe jak na Tatry Zachodnie wysokogórskie otoczenie Banówki, na południu grań z dominującym szczytem Barańca, przecinającym dwie rozległe doliny Żarską i Jamnicką. Kierując oczy na północny zachód widnieje dalsza część naszego szlaku - szczyt Ostrego Rohacza i Wołowiec.
Kilka kawałków czekolady i ruszamy dalej. Z rozwidlenia szlaków tuż pod szczytem Płaczliwego Rohacza piętrzy się Rohacz Ostry. Jego zdobycie wydaje się kwestią chwili. Nic bardziej mylnego - szlak wiedzie w trudnym terenie, liczne krótkie podejścia i zejścia, momentami z lekkimi trudnościami wspinaczkowymi. Przed samym szczytem pokonujemy około 7m niezbyt trudne zacięcie, zaopatrzone w łańcuch.
jeden z bardziej eksponowanych fragmentów szlaku na Ostry Rohacz
Szybko zdobywamy Ostry Rohacz, na którym nie ma zbyt wiele miejsca dla gromadzących się turystów. Schodzimy więc na nieco niższy wierzchołek, mijając eksponowany 5m komin z łańcuchami. Widok imponujący. Odsłania się otoczenie Doliny Jamnickiej i grań Otargańców z sąsiadującą Raczkową Czubą, którą zdobyliśmy rok temu. Kusi szczyt Barańca...
widok spod Ostrego Rohacza 2084 m n.p.m. na Żarską Przełęcz i Baraniec
Rysujący się szlak na Wołowiec w porównaniu ze szlakiem rohackim wygląda jak droga szerokopasmowa z poboczem ;-). Na możliwość zejścia czekamy spokojnie, patrząc na nadciągające od strony Wołowca fale turystów, zmagających się mozolnie ze swoim strachem i możliwościami na około 10m płycie, zwanej koniem, ubezpieczonej łańcuchem.
zejście z Ostrego Rohacza - fragment skalnej grani zwanej "koniem"
Po dosłownie wstrzeleniu się między grupkę podchodzących turystów pokonujemy i tę trudność i rozpoczynamy żmudne zejście w dół. Szlak na tym odcinku jest dość stromy i co tu kryć wymagający. Z ulgą więc odpoczywamy na Jamnickiej Przełęczy. Stąd podziwiamy znajdujące się po obu stronach grani otoczenia dolin.
Wejście na Wołowiec to około pół godziny. Okazuje się, że w górnej części podejścia tu też nie tak trudno zgubić szlak.
Na Wołowcu tłumy ludzi. Nic dziwnego, to szczyt graniczny, na który można wejść od strony Doliny Wyżniej Chochołowskiej, z Rakonia, z Jarząbczego czy z Rohaczy. Patrząc na to co się dzieje pod szczytem, można odnieść wrażenie, że to jakiś piknik. Ludzie porozsiadani na zboczach w promieniu nie przesadzam 50m. Aż dziwi fakt, że całkiem blisko od nas czujnie towarzyszą nam dwie kozice.
widok z Wołowca na zdobytą w zeszłym roku grań Otargańców, Raczkową Czubę, Jarząbczy i Łopatę
Zaczyna mocniej wiać więc decydujemy się na schodzenie w kierunku Rakonia. Tuż pod Wołowcem wiatr jak za dotknięciem magicznej różdżki cichnie, pogoda wyraźnie się stabilizuje jest słonecznie i ciepło. Niestety zapomniałam już jakie to zdradliwe. W parę godzin później przekonam się o tym boleśnie, patrząc na swoje ramiona i dekolt.
Rakoń 1879m n.p.m. - dosłownie zdobyty
Mijamy Rakoń, kierując się żółtym szlakiem na Przełęcz Zabrad. Oczy pławią się w sielskich kolorach zielonych zboczy, wspaniale kontrastujących z błękitem nieba.
graniowy szlak z Rakonia na Grzesia
Na Przełęczy Zabrad kładziemy się na chwilę na trawie, podziwiając amfitetr rohacki, który z tego miejsca jest zaiste imponujący.
amfiteatr rohacki spod Rakonia
sielankowa Przełęcz Zabrad 1660m n.p.m.
Przed nami ostatnie 30 min zejścia zielonym szlakiem do Bufetu Rohackiego. Szlak jest dość stromy ale nie stanowi wielkich trudności. Na dole przy bufecie odnajdujemy źródło naszej pomyłki, związanej z wybraniem nie tego szlaku, który miał być początkiem naszej wycieczki. Znajdujemy zieloną strzałkę ledwo widoczną, namalowaną na boku kamienia.
Odcinek szosowy trochę się dłuży, zwłaszcza że zmęczenie daje o sobie trochę znać a i słońce mocniej dopieka. Do samochodu docieramy o 16.10, zatem nasza wycieczka trwała 9 godzin - dłużej niż opisuje to Nyka w swoim przewodniku. Należy jednak wziąć pod uwagę nasze rozliczne postoje; a to na szczytach a to na przełęczach, czy po prostu ot tak sobie...
Szlak niezwykle godny polecenia, bardzo przypominający szlaki te z Tatr Wysokich a dodatkowo łączący malowniczość Tatr Zachodnich. Widok Grani Banówki czy Barańca natchnął nas do snucia planów następnej wycieczki, tym razem w te właśnie okolice. Niewykluczone więc, że jeszcze w lipcu zagościmy w Tatrach Słowackich, tak przez nas ukochanych.
Póki co muszę zadbać o lekko oparzone ramiona. Siedzę bowiem przyodziana w podkoszulek utkany z promieni słonecznych z dekoltem w kształcie litery V ;-))))
Póki co muszę zadbać o lekko oparzone ramiona. Siedzę bowiem przyodziana w podkoszulek utkany z promieni słonecznych z dekoltem w kształcie litery V ;-))))
Subskrybuj:
Posty (Atom)