Baraniec

Baraniec

niedziela, 6 września 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień V/

Kolejny dzień w Rumunii, pochmurny poranek w stolicy Transylwanii - Braszowie. Po szybkim spakowaniu, zabieramy naszego syna na Piata Sfatului, gdzie spędziliśmy romantycznie wczorajszy wieczór. Jest wyjątkowo kameralnie i spokojnie, jedyne co zakłóca ciszę to prace montażowe przy powstającej na naszych oczach scenie. Zanim siądziemy na szybką kawę w ogródku małej kawiarenki, kupujemy jeszcze w cukierni wypieki drożdżowe - prosto z pieca. 
poranek jeszcze raz na Piata Sfatului w Braszowie
Z Braszowa wyganiają nas ciemne chmury i z lekka pokapujący deszcz i niestety im bliżej Bucegi – miejscowości skąd mieliśmy wyjechać kolejką w góry, tym bardziej intensywne opady. Wpadamy więc na pomysł aby nieco odwrócić plan naszej wycieczki i najpierw zajechać do leżącej zaledwie kilka kilometrów dalej, miejscowości Sinaia, słynącej z kompleksu pałacowego, położonego na stoku lesistych wzgórz tuż u podnóża strzelistych szczytów gór Bucegi. Z każdym kilometrem przejechanym wzdłuż miasteczka przekonujemy się o słuszności określenia tego miejsca mianem „Perły Karpat”. To tak jakbyśmy znaleźli się w jakimś uzdrowisku podobnym do naszej Krynicy czy Świeradowa Zdroju.
Pomimo nieco już skromniej padającego deszczu kierujemy się w stronę parku, w którym wzniesiono przepiękne, stylowe pałace. To właśnie dzięki nim Sinaia zawdzięcza swoją niezwykłą popularność turystyczną.
A historia ich powstania sięga końca XIX w. kiedy pierwszy rumuński monarcha Karol I Hohenzollern postanowił tu zbudować swoją letnią rezydencję. Warto wspomnieć, że projektowali ją uznani wiedeńscy architekci a przy budowie pracowali Francuzi, Niemcy, Włosi, Grecy a nawet Polacy. Pałac Peles reprezentuje styl mieszanki niemieckiego, włoskiego i angielskiego renesansu, nieco zmodyfikowanego o elementy baroku, rokoko czy architektury hiszpańsko - mauretańskiej.
W tej chwili obiekt do zwiedzania dostępny jest tylko w części, w pozostałych wnętrzach urządzono hotel i restaurację. Niestety nie udało nam się zwiedzić muzeum, przede wszystkim ze względu na mocno napięty plan ale również z powodu stojącego w długiej kolejce dość sporego tłumu ludzi. Spacerujemy więc po wielokondygnacyjnym dziedzińcu, który i tak daje nam wyobrażenie skali artystycznej tego miejsca. I żal może pięknego ponoć wyposażenia wnętrz, obrazów mistrzów włoskiej, czy holenderskiej szkoły malarstwa, szkoda też przepięknych czeskich kryształów, weneckich luster, ekskluzywnych tapet, czy hiszpańskiej broni. Ponoć całość jest oszałamiająca i stanowi arcydzieło stylu belle epoque. Smaczku dodaje również fakt, że dekoracje plafonu i fryzu pałacowej sali teatralnej wykonał sam Gustaw Klimt.
No cóż musimy się pocieszyć dekoracjami zewnętrznymi, pięknymi wazonami na kwiaty, fontannami, interesującą fasadą pałacu.
zamek Peles
detale na zewnątrz zamku Peles
A zaledwie kilkaset merów dalej wznosi się nieco bardziej nowoczesny w formie Pałac Palisor, zbudowany dla pary książęcej Ferdynanda i Marii na przełomie XIX i XX w.
Zamek Pelisor w Sinaia
Z lekkim optymizmem wracamy do Bucegi, skąd planujemy koleją gondolkową wznieść się na ponad 2000 m n.p.m. aby pospacerować trochę po trawiastym, wysokogórskim płaskowyżu i zobaczyć słynne Babele czy Sfinksa – bardzo charakterystyczne formy skalne.
Niestety rzeczywistość jest okrutna. Na miejscu ogromne kolejki – samego oczekiwania na zakup biletu pewnie około dwóch godzin. Rezygnujemy wyobrażając sobie wszystkich tych ludzi na górze.
Im bardziej oddalamy się od szczytów górskich Bucegi tym lepsza pogoda, a w niespełna godzinę później cieszymy się znów błękitnym niebem i upalnym popołudniem.
Naszym kolejnym celem jest dojazd do miejscowości Buzau, skąd kierować się będziemy do Berca – naszego miejsca noclegowego. Przejazd trasą Bucegi – Buzau jest niezbyt interesujący, wzdłuż drogi mijamy wiele miejscowych osób, sprzedających maliny i borówki.
Im bliżej Buzau krajobraz opada i żółci się intensywnie słonecznikami.
A samo miasto jest nieciekawe, zatrzymujemy się tu jedynie po to aby coś zjeść. Jest późno a musimy jeszcze dotrzeć do naszego pensjonatu i przede wszystkim zobaczyć przed zachodem słońca wulkany błotne.
Po wyjściu z samochodu uderza nas żar gorącego powietrza. Jest ponad 35 stopni. Szukamy w pobliżu jakiejś restauracji, czegokolwiek z czymś za ząb. No i przez zupełny przypadek trafiamy do miejsca, które od razu przenosi nas w późny PRL. Choć nic na to nie wskazuje w skromnie wyglądającym z zewnątrz budynku mieści się ogromny lokal nad wyraz ciekawie wykończony. Nie to jednak jest w nim wyjątkowe. Uderza nas zapach restauracji pamiętany przez nas jeszcze z dzieciństwa - mieszanka woni kulinarnych i "spranego" już nieco dymu tytoniowego. Nie zachęca nas to zbytnio ale nie mamy już w sobie energii aby z pustym żołądkiem, w tym upale szukać czegoś innego. Choć restauracja w swojej klasie ekskluzywna, obsługująca nas kelnerka nie zna słowa po angielsku, a nikt nie pomyślał aby menu uzupełnić w opisy w tym języku. Jesteśmy więc nieco bezradni. Jednak po kilku minutach na odsiecz przybywa kolejny kelner, z którym udaje nam się wdać w dyskusję na temat proponowanego jedzenia. I tak oto mimo wszystko nie bardzo wiedząc co jest w karcie decydujemy się zamówić danie dnia – my z Krzyśkiem jedną propozycję, Piotrek drugą z możliwych do wyboru. Ta decyzja będzie miała dla nas swoje skutki późną nocą i wczesnym porankiem.
Nie jest to może najbardziej wyrafinowane danie ale zjadamy wszystko i wracamy do samochodu aby jak najszybciej dotrzeć do odległej od Buzau o kilkanaście kilometrów wioski Berca.
Z Buzau wyniosę wspomnienie plątaniny kabli widocznej na każdym prawie przejechanym kilometrze i... niezwykłą w swym klimacie restaurację - żywego obrazu czasów Ceausescu.
Nasz pensjonat wygląda bardzo przytulnie i wcale nie odbiega od europejskich standardów. Tuż za głównym budynkiem są dwa ogródki i przejście do części sypialnej.
nasz kolejny pensjonat Pensiunea Hanul Moara Veche - Berca
Nieco zmęczeni upałem odpoczywamy chwilę a zaraz po 18 wybieramy się sami na prośbę naszego syna na wspomniane już wulkany błotne do rezerwatu "Vulcanii Noroiosi". Zanim jeszcze dotrzemy do wioski Policori, za którą znajduje się wspomniany rezerwat, i która wydaje nam się istnym końcem świata, zostajemy uraczeni przepięknymi krajobrazami niewysokich, niezwykle malowniczych gór. Tu też stykamy się z prawdziwym obrazem nędzy, widocznej nie tylko przez pryzmat „domów” i ich otoczenia ale przede wszystkim dzieci, których widok ściska serce. Ponieważ zabraliśmy z Polski na taką okoliczność trochę cukierków, chcemy te dzieci poczęstować. I gdy na chwilę zatrzymujemy się aby przez otwarte okno samochodu podać w małe, umorusane, wyciągnięte w błagalnym geście rączki garść słodyczy, nie wiadomo skąd wyrasta przy nas cała chmara kolejnych dzieci, co gorsze nieco starszych i domagających się od nas czegoś słodkiego w nieco bardziej agresywny sposób.  Odjeżdżamy szybko, zwłaszcza że cukierki szybko się skończyły ale także w obawie czy przypadkiem nie dostaniemy w szybę samochodu kamieniem czy innym twardym przedmiotem. Smutne to doświadczenie.
Natomiast tuż za wioską hobbici raj, soczysta zieleń łagodnych pagórków, pomiędzy którymi wije się wąska, nieco zapadnięta szosa. 
w drodze do wulkanów błotnych
Jakie to szczęście, że intuicja wiedzie nas na pole błotne Paclele Mici. Małą mamy wiedzę na temat szczegółów dotyczących tych rezerwatów – po prostu brak materiałów w tym zakresie. Wiemy że są dwa główne, nie mamy jednak pojęcia jakie to są obszary i czym się różnią. Jak się okaże na to popołudnie wybór jednego z nich ma ogromne znaczenie. Tak jak wspomniałam intuicyjnie skręcamy z głównej drogi w prawo tuż pod pole namiotowe, prowadzone przez niezwykle miłego człowieka. Ogromny napis na przeciwległym zboczu informuje nas, że jesteśmy w "Vulcanii Noroiosi".
Jest bardzo ciepłe, późne popołudnie, do rezerwatu trzeba podejść na niewielkie wzgórze jakieś 500 m. Naszym oczom ukazuje się niezwykły, dość spory obszar przypominający powierzchnię Księżyca. Wracają wspomnienia islandzkich pól geotermalnych. Jedyne czego brakuje to charakterystycznego smrodu siarkowodoru. Ten wokół nas jest nieco inny, dużo bardziej subtelny.
Powiem tak. To chyba najpiękniejsza rocznica ślubu jaką nam było dane obchodzić i najpiękniejszy prezent jaki mogłam sobie wymarzyć. Miejsce jest bajeczne. Melanż ciepłych kolorów, w które gdzieniegdzie wpasowuje się sina biel wyschniętego błota, tworzącego popękaną skorupę. W oczkach licznych kraterów różnej wielkości bulgoczące błoto, wylewające się strużkami, spływające w dół. Do niektórych nie da się dotrzeć, ich otoczenie jest niestabilne i można się autentycznie zapaść. Ślady takich prób widzieliśmy niejednokrotnie. Spacerujemy tak po tej nieziemskiej krainie niemalże dwie godziny, świadomie odkładając drugi rezerwat na dzień następny aby nie tracić zachodzącego słońca. I o ile niewątpliwie największą atrakcją tego miejsca są błotne bulgoczące z różną intensywnością kratery, to klimatu dopełnia otoczenie pięknych, malowniczych gór.
Paclele Mici - wulkany błotne
błotne oczka
i wszędzie mniej lub bardziej zastygła lawa błotna
niemalże księżycowy krajobraz
i jeszcze trochę bulgoczących oczek
a na deser niezapomniany zachód słońca 
Wracamy z żalem... natchnieni... z ogromną liczbą zdjęć jakie wykonaliśmy tego wieczoru.

foto: BK Sobieccy

2 komentarze:

  1. Niesamowity twór natury. Dziękuję, Basiu. Podejrzewam, że mogę nigdy się tam nie wybrać, dzięki Tobie zobaczyłam następny fascynujący kawałek świata.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To fakt, wulkany błotne są absolutnie niesamowite. I nie mów nigdy, wszak wszystko możliwe! ;-)
      I marzy mi się Bukareszt, którego kompletnie nie planowałam podczas tej podróży, ale godzinny przejazd przez to miasto, wspaniała książka Małgorzaty Rejmer po prostu każą mi tam kiedyś jechać. Pozdrawiam niezwykle ciepło.

      Usuń