Baraniec

Baraniec

wtorek, 15 września 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień VIII/ Góry Fogarskie

Niedługo cieszymy się równinnym, nadmorskim krajobrazem. Zaraz po śniadaniu, które zdecydowanie ociepla wizerunek hotelu Florentina w Konstancy, wjeżdżamy w autostradę, prowadzącą nas przez Bukareszt do Pitesti.
To co chyba najbardziej imponuje na tym odcinku to spektakularny (płatny) przejazd przez Dunaj, jednym z piękniejszych mostów jakie dane mi było widzieć.
hotel Florentina w Konstancy
W przedmieścia Bukaresztu utworzone z klocków ogromnych, odrapanych bloków wjeżdżamy szeroką, kilkupasmową trasą. Ponieważ jest sobota, ruch uliczny zdaje się być dla nas łaskawy. Trzeba mieć jednak oczy dookoła głowy, bo wszędzie można liczyć na totalnie nieprzewidywalnego rumuńskiego kierowcę. Ogromne osiedla zdają się nie mieć końca, a gdy wreszcie udaje nam się z nich wyjechać, zaczyna nas prześladować majacząca w oddali sylwetka Domu Ludowego - największego przejawu próżności i drapieżnych zapędów Ceausescu. Im bliżej centrum tym bardziej porażająca skala tego molochu. Wjeżdżamy szerokimi arteriami w świat bliski współczesnemu wizerunkowi Europy. Ponieważ nie planowaliśmy pobytu w stolicy Rumunii, w międzyczasie czytam „chłopakom” co nieco na jej temat. I im więcej się dowiadujemy, tym szerzej nam się oczy otwierają. Na miasto to potrzeba oczywiście oddzielnego wpisu, oddzielnego wyjazdu, na co nabrałam szczerej ochoty, zwłaszcza po przeczytaniu (już po powrocie do domu) książki Małgorzaty Rajmer „Bukareszt. Kurz i Krew”.
Trzeba jednak wiedzieć, że przełom XIX i XX w. to dla Bukaresztu okres niezwykłego rozwoju. Miasto w tym czasie nabierało włosko-francuskiej elegancji, stając się Małym Paryżem. W centrum, w pełnej symbiozie tuż obok siebie stały przepiękne wille i "perły" o charakterze sakralnym, których dziś już na próżno szukać w betonowym kostiumie miasta. Zachłanne ambicje "Ojca Narodów" zniszczyły w Bukareszcie większość tego co było piękne, szlachetne, wartościowe. Po roku 77 kiedy Bukareszt został dotkliwie zniszczony przez trzęsienie ziemi, Ceausescu wykorzystał moment i rozpoczął realizowanie swojej chorej wizji, niszcząc stare porosłe winoroślą wille, dostojne monastyry i cerkwie będące wizytówkami miasta. Wysiedlił też masowo ludzi – mieszkańców najstarszej i najpiękniejszej dzielnicy Uranus, dając im w zamian klitki w powstających dookoła centrum betonowych, strzelistych przedmieściach. W tym samym czasie rozpoczął też budowę swojego pałacu – Domu Ludów, którego wizja zmieniała się z dnia na dzień, tak aby stać się drugim co do wielkości budynkiem na świecie.
Można pisać w nieskończoność o zmianach jakie przeszedł Bukareszt za rządów Ceausescu. My przejeżdżając przez centrum, mieliśmy okazję jedynie przemknąć wzrokiem po maleńkiej części tego ogromnego miasta, którego powierzchnia jest ponad dwukrotnie większa od Paryża(!).

Z autostrady zjeżdżamy w Pitesti, odległym od Bukaresztu o ponad sto kilometrów, mieście słynącym z okrutnego więzienia gdzie represjonowano więźniów politycznych, którzy trafiali tu za wszystko i za nic. I to na nich eksperymentowano wprowadzając nowe metody „reedukacji”, metody które wielu tych ludzi - jeżeli tylko przeżyli - doprowadziły do obłędu.

Znów otaczają nas góry, znów prędkość na trasie nie przekracza 60 km/h. Wjeżdżamy w najsłynniejszą drogę krajową Rumunii – Trasę Transfogarską (DN7C). Nikt nie wie co skłoniło Ceausescu do budowy tej drogi, drogi przecinającej największe góry Rumunii – tzw. Alpy Transylwańskie, drogi wijącej się stromo na długości prawie 100 km, drogi która w najwyższym punkcie osiąga ponad 2000 m. n.p.m. Jeśli dodamy do tego czas budowy trasy – zaledwie cztery lata (1974-78), można sobie tylko wyobrazić ilu ludzi musiało być „zatrudnionych” do jej budowy. Ze względu na militarny charakter tego "łącznika" pomiędzy dwoma miastami Sybin i Pitesti, część z nich stanowili żołnierze, wiadomo jednak, że sporą grupę najtańszej siły roboczej stanowili więźniowie polityczni. Ilu zginęło? Oficjalnie nikt tego nie powie. I choć trasa jest niezwykle malownicza (nigdy takiej nie widziałam a sporo jeżdżę po górach), oplatająca jezioro Vidraru, przecinająca góry prawie kilometrowym tunelem, to trudno uciec od myśli, które gdzieś dotykają tajemnic związanych z jej budową.
Nad wspomnianym już jeziorem Vidraru warto zatrzymać się nad mierzącą 160 m wysokości zaporą na rzece Ardżesz, z której widok jest imponujący. Może to być nieco utrudnione, biorąc pod uwagę atrakcyjność tego miejsca i ogromne rzesze turystów jacy tu przyjeżdżają. Zaparkowanie więc graniczy z cudem, chyba że zrobi się to kilka kilometrów dalej.
Zapora nad Lacul Vidraru
Przejazd wzdłuż wschodniej krawędzi jeziora jest dość długi i wymagający uwagi. Trasa wije się mniej lub bardziej stromymi serpentynami, a nie daj Boże trafić na kierowcę najdelikatniej mówiąc nieobytego w jeździe po górach.
Dość szybko jednak udaje nam się pokonać odcinek, który przybliża nas do najwyższych szczytów, obok których będziemy w chwilę później przejeżdżać. Dodam, że Góry Fogarskie bardzo przypominają i wysokością i rzeźbą nasze Tatry. Najwyższe wierzchołki sięgają ponad 2500 m. n.p.m.
Im wyżej się wspinamy, tym bardziej kręte serpentyny i tym bardziej widokowa trasa. Zatrzymujemy się kilka razy aby utrwalić obrazy w fotograficznym kadrze. 
przez okna samochodu - Trasa Transfogarska
wspinamy się na wysokość nieco ponad 2000 m. n.p.m., skąd dookoła już tylko góry, góry i głęboko wcięte doliny  
Tuż przed wjazdem w około kilometrowy tunel, który ma nas przenieść na drugą stronę zboczy, utykamy w wolno przemieszczającym się korku. Okazuje się, że przyczyna jest niezwykle prozaiczna. Po obu stronach jezdni tuż u wylotu tunelu stoją kramy, w których sprzedaje się miejscowe specjały w postaci serów i wędlin. Mało tego, obok położone jest urokliwe, małe jezioro Balea, które ściąga przejeżdżających turystów. W tym ścisku i tłoku nie ulegamy magii miejsca i zjeżdżamy w dół. Trasa obniża się podobnie jak na południowych stokach krętymi zakosami. W dół prowadzi też kolejka gondolkowa. Przyznam, że to sto kilometrów przejazdu, które normalną drogą można pokonać w półtorej godziny jest niezwykle wymagające i zajmuje nam prawie cztery. Do podnóża gór zjeżdżamy zmęczeni i przede wszystkim głodni. Znów czas goni niemiłosiernie a tu trzeba coś jeszcze zjeść i dojechać do odległej o jakieś niespełna 80 km Sighisoary.
Trasa Transfogarska przed wjazdem w niemal kilometrowy tunel przecinający góry 
po drugiej (północnej) stronie Gór Fogarskich
Jemy coś w przydrożnym zajeździe, a zanim wjedziemy w niezwykle plastyczne przedpole gór Fogarskich podziwiamy ich ciągnący się długi łańcuch w całej swej krasie.

Jadąc na Sighisoary spotykamy kolejny przykład lokalnej architektury. Tym razem mijamy niezwykle barwne wioski z charakterystyczną niemiecką, zwartą zabudową. Okazuje się, że to teren zasiedlony przez mniejszość niemiecką, która kolonizowała te tereny już w XII w. Jednak największy napływ tej ludności nastąpił w XVIII w. i byli to Niemcy wyznania ewangelickiego.

Do celu naszej podróży docieramy około 22. Bez trudu znajdujemy Casa Soare – „różowy” pensjonat niedaleko centrum miasta. Ponieważ ja jedna mam w sobie wystarczająco siły, pakuję aparat i zwiedziona efektowną iluminacją starej części miasta wybieram się do centrum. O dziwo w tej małej mieścinie mimo późnej pory tętni życie. Restauracje i kawiarnie pełne są turystów. W okolicach głównych atrakcji też sporo ludzi. Jest czarodziejsko. Dobrze, że jeszcze rano jest kilka chwil aby tu ponownie wrócić.
nocna Sighisoara - perełka Transylwanii

plac z domem Draculi

foto: BK Sobieccy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz