Byłam, byłam na wyczekanym koncercie múm & friends w ramach otwarcia 8. edycji Festiwalu Sacrum Profanum.
Na początek echy i achy. Koncert był niesamowitą podróżą w niezwykle wysmakowanej scenerii zarówno muzycznej jak i wizualnej. To mój drugi koncert w centrum nowohuckiego kombinatu w hali ocynowni elektrolitycznej, która stanowi doskonałe tło do organizowania tego typu przedsięwzięć. Islandzka grupa múm wystąpiła w asyście nie tylko rodzimych muzyków. Polskimi akcentami były Sinfonietta Cracovia, Chór Polskiego Radia oraz L.U.C. - kompozytor, autor tekstów a także producent muzyczny i ponoć znany raper /w tych klimatach nie "siedzę" więc nie znam ;-))/.
Grupę múm stanowią multiinstrumentaliści, spece od wydobywania wszelakich dźwięków. Trudno wręcz jednoznacznie wskazać, że dana osoba w zespole jest kojarzona z jednym instrumentem. Znajdziemy tu gitarzystów, klawiszowców, trębacza, perkusistę, skrzypków itp. Tych talentów trudno też odmówić wokalistkom, które były niewątpliwą ozdobą wczorajszego koncertu, grając to na wiolonczeli to na skrzypcach czy harmonijce ustnej, akordeonie, mirlitonie i innych muzycznych przeszkadzajkach z kategorii instrumentów szarpanych. Ich przestrzenny, ciepły wokal wypełniał całą halę, tworząc energetyczny a momentami poetycki nastrój, co w połączeniu z męskim wokalem lidera zespołu skutecznie czarowało publiczność.
Koncert podzielony został na dwie ponad godzinne części /dawno nie byłam na tak długiej muzycznej imprezie muzycznej ;-)/, wypełnione przeplatanką dawnych i całkiem nowych kompozycji. W tym tkwi właśnie magia koncertów, zwłaszcza takich na które zapraszani są też inni muzycy. Słyszy się tę samą muzę ale w innych, niezwykłych, niespodziewanych wręcz aranżacjach. Żadna płyta nie odda tych wszystkich nastrojów, które towarzyszą występom na żywo, zwłaszcza gdy artyści porywają bogactwem nowych, efektownych i eksperymentatorskich brzmień, momentami nieziemskich czy bajkowych. No ale czego innego można się spodziewać, kiedy obok improwizujących, poszukujących muzyków rozbrzmiewa chór czy orkiestra symfoniczna i żaden z instrumentów nie wydaje się być zbędny… nawet piła. ;-))
Muzyka nie była jednak jedynym atutem tego koncertu. Całość odbywała się w cudownej wręcz scenografii. Wykonywanym utworom towarzyszyły piękne, animowane obrazy i gra światła. Niewątpliwie jednym z bardziej wstrząsających momentów koncertu była kompozycja múm i Jóhanna Jóhannssona, którą połączono z porażającym filmem, ukazującym małych pacjentów z urazem kręgosłupa, przebywających w Otwocku. Wyczytałam, że dokument ten pochodzi z okresu lat 70-tych. Tzw.” ciary na plecach” przechodziły podczas sceny, kiedy jedna z dziewczynek w czasie zabiegu rozmawia z operującym ją lekarzem i deklamuje… „Kaczkę dziwaczkę” - niesamowite! A muzyka do tego - istny majstersztyk.
Koncert podzielony został na dwie ponad godzinne części /dawno nie byłam na tak długiej muzycznej imprezie muzycznej ;-)/, wypełnione przeplatanką dawnych i całkiem nowych kompozycji. W tym tkwi właśnie magia koncertów, zwłaszcza takich na które zapraszani są też inni muzycy. Słyszy się tę samą muzę ale w innych, niezwykłych, niespodziewanych wręcz aranżacjach. Żadna płyta nie odda tych wszystkich nastrojów, które towarzyszą występom na żywo, zwłaszcza gdy artyści porywają bogactwem nowych, efektownych i eksperymentatorskich brzmień, momentami nieziemskich czy bajkowych. No ale czego innego można się spodziewać, kiedy obok improwizujących, poszukujących muzyków rozbrzmiewa chór czy orkiestra symfoniczna i żaden z instrumentów nie wydaje się być zbędny… nawet piła. ;-))
Muzyka nie była jednak jedynym atutem tego koncertu. Całość odbywała się w cudownej wręcz scenografii. Wykonywanym utworom towarzyszyły piękne, animowane obrazy i gra światła. Niewątpliwie jednym z bardziej wstrząsających momentów koncertu była kompozycja múm i Jóhanna Jóhannssona, którą połączono z porażającym filmem, ukazującym małych pacjentów z urazem kręgosłupa, przebywających w Otwocku. Wyczytałam, że dokument ten pochodzi z okresu lat 70-tych. Tzw.” ciary na plecach” przechodziły podczas sceny, kiedy jedna z dziewczynek w czasie zabiegu rozmawia z operującym ją lekarzem i deklamuje… „Kaczkę dziwaczkę” - niesamowite! A muzyka do tego - istny majstersztyk.
Jedyne co mogło trochę przeszkadzać to „buczenie”, dochodzące momentami z głośników. Zwłaszcza dla osób siedzących dość blisko sceny mogło to być lekko irytujące.
Ale... wracając do echów - dzięki muzykom múm można było znaleźć się na odludnym, islandzkim brzegu, poczuć słony wiatr, usłyszeć szum fal odbijających się o wysokie klify. Można się było też zatracić w niezwykle skocznych, łatwo wpadających w ucho rytmach pełnych energii i radości. A na finał można też było poczuć się naprawdę pięknym ;-)) w myśl słów jednego z ostatnich przebojów „You are so beautiful to us”.
Po tym co usłyszałam i zobaczyłam na scenie absolutnie podważam stereotyp zimnej Islandii. Skandynawowie znaleźli swoiste remedium na ujarzmienie ostrego klimatu jaki funduje im natura, remedium pełne ciepła, epatujące optymizmem i energią. Mnie przekonali…
A na koniec? Na koniec utwór na bis... Green Grass Of Tunnel
/szczerze mówiąc słuchając go teraz stwierdzam, że wersja koncertowa jest dużo bardziej przekonywująca ;-)))/
No i jeszcze wyszperałam wywiad z liderem zespołu przeprowadzony tuż przed zagraniem koncertu, o którym mowa...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz