|
Sevilla miasto pomarańczą pachnące...
|
Poranek w Sevilii. Pamiętam taki 13 lat temu, deszczowy ale
bynajmniej nie tak zimny. Zza okna wita nas ponura rzeczywistość, ubarwiona od
czasu do czasu kolorowymi akcentami parasoli. Pakujemy się pospiesznie aby jak
najszybciej wylądować gdzieś w przytulnej knajpce na dobrym śniadaniu.
Wybieramy leżący tuż obok plac AlfAlfa, przy którym poprzedniego dnia rozsmakowywaliśmy
się w barze tapas. Tym razem w innym lokalu siadamy przy oknie i obserwujemy
budzące się miasto. Sevilla w sobotni poranek przed 10 rano jest cicha i spokojna.
Tuż obok dzieci bawią się łapiąc w dłonie spadające krople deszczu. W powietrzu
pachnie kawą. Wcinamy doskonałe tosty z szynką i serem. Na deser nie mogę
odmówić sobie croissanta. Przemiły kelner przynosi mi idealnie przekrojony na
pół, do tego masło i dżemy.
Rozpusta! Pytam jeszcze, o której otwierają sklep z butami flamenco, z nadzieją
że w ogóle otwierają. Po uzyskaniu wspaniałych wieści, że dopiero po 12,
wyruszamy na spacer w kierunku katedry. Przestaje padać, jest jednak ponuro i
niezbyt ciepło. Na miejscu dowiadujemy się, że katedra do zwiedzania udostępniona
będzie dopiero po 11.30, to samo dotyczy Giraldy. Nastroju nie poprawia również
fakt, że ołtarz – to najwiękze na świecie cudo nad cudami, jest w trakcie restauracji i niestety nie
dane nam dziś jego podziwianie. Hmmmm. … w planie jeszcze powrót po buty i wyjazd
do Estepony. Decydujemy się więc na pooglądanie katedry w mocno okrojonym zakresie i
ruszamy w kierunku dostępnych dla ogółu ludzkości fragmentów ogrodów
Alkazaru. Tymi samymi alejkami między palmami i drzewami
pomarańczowymi biegałam na zajęcia 13 lat temu. Z
ogrodów ruszamy prosto w kierunku jednej z bardziej urokliwych dzielnic Sevilli
– Santa Cruz. Z miejsca zostajemy otoczeni tłumem przeciskających się przez
wąskie uliczki wycieczkowiczów. Uciec nie bardzo jest jak, dopiero po chwili
udaje się odnaleźć spokój aby nacieszyć oczy ściśniętą zabudową.
W gąszczu uliczek - a bez dobrego planu miasta jest to
prawie niemożliwe - znajdujemy drogę do placu AlfAlfa i z radością zaszywam
się w sklepie z butami. No i są w przeróżnych modelach i kolorach. Sprzedawczyni
– nie dziwi mnie to już wcale – z trudem porozumiewa się po angielsku. Wybieram
wreszcie właściwy rozmiar po długich dylematach czy 6 czy 6 i pół. Z żalem rozstaję
się z modelem w naturalnym kolorze. Może następnym razem. Dziś nic mi do
pełni szczęścia nie brakuje.
|
podpatrzone podczas śniadania |
|
deszczowo... |
|
pod katedrą |
|
kilka fotek z udostępnionej części Katedry |
|
portal nad jedną z bram Katedry |
|
w Sevilli pod Katedrą jak u nas w Krakowie na Rynku |
|
brama wejściowa do Alkazaru |
|
publiczna część ogrodów Alkazaru |
|
W Santa Cruz |
Przed samym odjazdem zaglądamy jeszcze na Plaza de la Encarnacion aby
pokazać Piotrkowi ciekawą konstrukcję, którą odkryliśmy podczas wieczornego
spaceru. Robi się piękna pogoda, wychodzi słońce i namawiam towarzystwo do
wjechania na górę aby przynajmniej stąd pooglądać panoramę Sevilii. Windą
docieramy na dach i kombinacją ścieżek i mostków przechadzamy się niczym
krasnale po grzbietach grzybich kapeluszów. Widok jest oszałamiający i to
niebo!!! Nagroda za ołtarz w remoncie i brak czasu na wejście na Giraldę.
Robimy kilka zdjęć i zjeżdżamy na dół podglądając jeszcze wnętrza z zabytkowymi
odkrywkami z okolicznych miejsc (sporo tam pozostałości po okresie starożytnego
Rzymu).
Żegnamy Sewillę, zatrzymując się jeszcze na większe zakupy
śniadaniowo-kolacyjne, odkrywając hiszpańskie smakołyki.
|
widoki z Metropol Parasol |
|
pod Muzeum Archeologicznym w Metropol Parasol |
Jedziemy trasą, którą powtórzymy jeszcze trzy dni później.
Mijamy po drodze kolejne Sierry. Na mapie gubię się już w ich nazwach. Gdzieniegdzie
w oddali widać zawieszone mniej lub bardziej wysoko białe miasta. Drogowskazy
przypominają nazwy miejscowości, o których czytałam jeszcze przed wyjazdem. To
tak blisko. Zatrzymujemy się na obiad za Rondą. To był doskonały acz nie tani strzał
w dziesiątkę. Ogromna paella pełna
rozmaitości. Piotrek dał się skusić na owoce morza i o dziwo spodobało się. Jest zimno,
miejscami na samochodowym termometrze wyświetla się jednocyfrowa wartość.
Okolice Marbelli wywołują już dreszczyk
emocji. Oto jesteśmy nad Morzem Śródziemnym, tym obleganym przez rzesze
turystów, dla których jest tutaj raj na ziemi – no może niekoniecznie w ten
długi weekend. Fascynujące są wybudowane rzędami domki, gdzie dach jednego
stanowi podłogę drugiego. Robi się kolorowo i egzotycznie. ...A tuż za Marbellą
dopada nas nie deszcz ale solidna ulewa. Na stację, na której ma nas odebrać
właścicielka zarezerwowanego przez nas domku zajeżdżamy dosłownie podczas
oberwania chmury.
No i docieramy na miejsce gdzie będziemy mieszkać przez
cztery najbliższe dni. Domek znajduje się na dość stromej górze. Wokół
przepiękne widoki, z wjazdu na teren posesji widać morze a jak się później
okazało również i skałę Gibraltaru. Jest spokojnie i cicho i mogłabym się tu zaszyć
aby spędzić przynajmniej dwa tygodnie, nie robiąc nic poza leżeniem w cieniu
i czytaniem książek. Z nadzieją zapadamy w sen – prognozy niestety nie są
optymistyczne.
|
w drodze do Estepony |
|
okolice Rondy z pasmem Sierra Grazalema |
|
w drodze - Sierra Grazalema |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz