Baraniec

Baraniec

wtorek, 5 czerwca 2012

Długi weekend w Andaluzji - dzień trzeci

Sevilla miasto pomarańczą pachnące... 
Poranek w Sevilii. Pamiętam taki 13 lat temu, deszczowy ale bynajmniej nie tak zimny. Zza okna wita nas ponura rzeczywistość, ubarwiona od czasu do czasu kolorowymi akcentami parasoli. Pakujemy się pospiesznie aby jak najszybciej wylądować gdzieś w przytulnej knajpce na dobrym śniadaniu. Wybieramy leżący tuż obok plac AlfAlfa, przy którym poprzedniego dnia rozsmakowywaliśmy się w barze tapas. Tym razem w innym lokalu siadamy przy oknie i obserwujemy budzące się miasto. Sevilla w sobotni poranek przed 10 rano jest cicha i spokojna. Tuż obok dzieci bawią się łapiąc w dłonie spadające krople deszczu. W powietrzu pachnie kawą. Wcinamy doskonałe tosty z szynką i serem. Na deser nie mogę odmówić sobie croissanta. Przemiły kelner przynosi mi idealnie przekrojony na pół, do tego masło i dżemy. Rozpusta! Pytam jeszcze, o której otwierają sklep z butami flamenco, z nadzieją że w ogóle otwierają. Po uzyskaniu wspaniałych wieści, że dopiero po 12, wyruszamy na spacer w kierunku katedry. Przestaje padać, jest jednak ponuro i niezbyt ciepło. Na miejscu dowiadujemy się, że katedra do zwiedzania udostępniona będzie dopiero po 11.30, to samo dotyczy Giraldy. Nastroju nie poprawia również fakt, że ołtarz – to najwiękze na świecie cudo nad cudami, jest w trakcie restauracji i niestety nie dane nam dziś jego podziwianie. Hmmmm. … w planie jeszcze powrót po buty i wyjazd do Estepony. Decydujemy się więc na pooglądanie katedry w mocno okrojonym zakresie  i  ruszamy w kierunku dostępnych dla ogółu ludzkości fragmentów ogrodów Alkazaru. Tymi samymi alejkami między palmami i drzewami pomarańczowymi  biegałam na zajęcia 13 lat temu. Z ogrodów ruszamy prosto w kierunku jednej z bardziej urokliwych dzielnic Sevilli – Santa Cruz. Z miejsca zostajemy otoczeni tłumem przeciskających się przez wąskie uliczki wycieczkowiczów. Uciec nie bardzo jest jak, dopiero po chwili udaje się odnaleźć spokój aby nacieszyć oczy ściśniętą zabudową.
W gąszczu uliczek - a bez dobrego planu miasta jest to prawie niemożliwe - znajdujemy drogę do placu AlfAlfa i z radością zaszywam się w sklepie z butami. No i są w przeróżnych modelach i kolorach. Sprzedawczyni – nie dziwi mnie to już wcale – z trudem porozumiewa się po angielsku. Wybieram wreszcie właściwy rozmiar po długich dylematach czy 6 czy 6 i pół. Z żalem rozstaję się z modelem w naturalnym kolorze. Może następnym razem. Dziś nic mi do pełni szczęścia nie brakuje.  


podpatrzone podczas śniadania
deszczowo...
pod katedrą 
kilka fotek z udostępnionej części Katedry
portal nad jedną z bram Katedry
w Sevilli pod Katedrą jak u nas w Krakowie na Rynku
brama wejściowa do Alkazaru
publiczna część ogrodów Alkazaru 
W Santa Cruz

Przed samym odjazdem zaglądamy jeszcze na Plaza de la Encarnacion aby pokazać Piotrkowi ciekawą konstrukcję, którą odkryliśmy podczas wieczornego spaceru. Robi się piękna pogoda, wychodzi słońce i namawiam towarzystwo do wjechania na górę aby przynajmniej stąd pooglądać panoramę Sevilii. Windą docieramy na dach i kombinacją ścieżek i mostków przechadzamy się niczym krasnale po grzbietach grzybich kapeluszów. Widok jest oszałamiający i to niebo!!! Nagroda za ołtarz w remoncie i brak czasu na wejście na Giraldę. Robimy kilka zdjęć i zjeżdżamy na dół podglądając jeszcze wnętrza z zabytkowymi odkrywkami z okolicznych miejsc (sporo tam pozostałości po okresie starożytnego Rzymu). 

Żegnamy Sewillę, zatrzymując się jeszcze na większe zakupy śniadaniowo-kolacyjne, odkrywając hiszpańskie smakołyki.

widoki z Metropol Parasol

pod Muzeum Archeologicznym w Metropol Parasol

Jedziemy trasą, którą powtórzymy jeszcze trzy dni później. Mijamy po drodze kolejne Sierry. Na mapie gubię się już w ich nazwach. Gdzieniegdzie w oddali widać zawieszone mniej lub bardziej wysoko białe miasta. Drogowskazy przypominają nazwy miejscowości, o których czytałam jeszcze przed wyjazdem. To tak blisko. Zatrzymujemy się na obiad za Rondą. To był doskonały acz nie tani strzał w dziesiątkę. Ogromna paella  pełna rozmaitości. Piotrek dał się skusić na owoce morza i o dziwo spodobało się. Jest zimno, miejscami na samochodowym termometrze wyświetla się jednocyfrowa wartość. 

Okolice Marbelli wywołują już dreszczyk emocji. Oto jesteśmy nad Morzem Śródziemnym, tym obleganym przez rzesze turystów, dla których jest tutaj raj na ziemi – no może niekoniecznie w ten długi weekend. Fascynujące są wybudowane rzędami domki, gdzie dach jednego stanowi podłogę drugiego. Robi się kolorowo i egzotycznie. ...A tuż za Marbellą dopada nas nie deszcz ale solidna ulewa. Na stację, na której ma nas odebrać właścicielka zarezerwowanego przez nas domku zajeżdżamy dosłownie podczas oberwania chmury. 

No i docieramy na miejsce gdzie będziemy mieszkać przez cztery najbliższe dni. Domek znajduje się na dość stromej górze. Wokół przepiękne widoki, z wjazdu na teren posesji widać morze a jak się później okazało również i skałę Gibraltaru. Jest spokojnie i cicho i mogłabym się tu zaszyć aby spędzić przynajmniej dwa tygodnie, nie robiąc nic poza leżeniem w cieniu i czytaniem książek. Z nadzieją zapadamy w sen – prognozy niestety nie są optymistyczne.

w drodze do Estepony
okolice Rondy z pasmem Sierra Grazalema
w drodze - Sierra Grazalema

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz