Poranek dnia czwartego. Za oknem katastrofa. Ciemno, zimno i
pada. Zastanawiamy się co robić. Właściwie zostaje nam tylko jedno wyjście –
Kadyks. No cóż… Sprawdzamy jeszcze prognozy nie bardzo wierząc, że coś na
niebie może ulec zmianie.
Ubrani ciepło niczym na wyprawę w góry, wyjeżdżamy kierując
się na Gibraltar i Tarifę. Momentami rzeczywiście coś się przejaśnia ale niestety
patrząc w kierunku, w którym jedziemy pozbawiamy się złudzeń - jest pogodowa
tragedia.
Trudno przejechać obok najbardziej wysuniętego na południe
fragmentu europejskiego lądu i tam po prostu nie być. Wjeżdżamy do Taryfy,
kierując się prosto w kierunku oceanu.
Nie pada, choć niebo jest prawie granatowe. Kapitalnie
kontrastuje to z niemalże zieloną barwą Atlantyku i żółtym piaskiem na plaży.
Taki widok musi rekompensować przenikliwe zimno i silny wiatr. Spacerujemy
chwilę wzdłuż brzegu, z którego niemalże na wyciągnięcie ręki widać ląd Afryki.
Gęstniejące niebo skutecznie nas jednak wygania i rzeczywiście ledwo ruszamy zaczyna
solidnie padać.
 |
Ocean Atlantycki - Tarifa |
 |
aż trudno uwierzyć, że to słoneczna gorąca Hiszpania ;-) |
Jedziemy w kierunku Vejer de la Frontera, uroczego białego
miasteczka, które widać już z daleka, bo jest niemalże osadzone na szczycie
wysokiej góry. Wygląda to imponująco. Próbuję sobie wyobrazić uliczki tonące w bieli, cudownie kontrastujące z błękitem nieba.
Niestety dla nas dziś kolorem dominującym jest wszechotaczająca biel i szarość.
I włóczymy się tak chwilę wkładając głowy w urocze bramy, z których wyglądają
kolorowe patia. Gdzie indziej znów słychać męskie głośne głosy - wiadomo
emocje podczas transmisji meczu piłki nożnej z kuflem piwa w dłoni. Tak mija niemalże godzinka.
 |
Vejer de la Frontera - przepiękne białe miasto tonące w białym niebie |
 |
ciekawostką jest, że jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia (ależ to brzmi - miałam wtedy naście lat ;-)) kobiety w Vejer de la Frontera nosiły czarczafy |
 |
no i coś na czasie ;-) wczesne popłudnie w knajpce? oglądanie meczu z kuflem piwa? czemu nie... |

Znów wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Im bliżej
Kadyksu tym bardziej nam się buzie radują, bo oto gdzieniegdzie rozrywa się
niebo i prześwituje słońce. Do miasta wjeżdżamy już z pełnym optymizmem.
Znalezienie miejsca parkingowego w starej części Kadyksu nie należy do najłatwiejszych, mogę
sobie tylko wyobrazić co dzieje się tu w sezonie. Udaje nam się dosłownie przykleić
do innego samochodu tuż obok Castillo de San Sebastian. Ależ urokliwe jest to
miejsce. Zapach ryb, pisk mew, przystań pełna małych łódek. Ruszamy w kierunku
katedry licząc na jakaś smakowitą knajpę, gdzie można zjeść owoce morza. Właściciel
jednej z tych, które mijamy po drodze wręcz zgarnia nas do siebie. Zatrzymujemy się na obiedzie.
Okazuje się, że to restauracyjka prowadzona jako rodzinny interes już od
pokoleń. Na ścianach wiszą liczne rodzinne, stare fotografie, z których
uśmiecha się do nas dziadek, ojciec i w końcu aktualny właściciel tego
interesu. Jest rzeczywiście swojsko i dobrze się tu czujemy. Jestem w szoku bo Piotrek
zamawia grillowane krążki kalmarów i wcina je jak gdyby nigdy nic, bez
najmniejszego problemu. My też rokoszujemy się wyśmienitymi daniami. Po tej
chwili szczęścia ruszamy dalej obserwując ciekawe obrazki. Piękne, kolorowe kamienice,
ozdobione obowiązkowo wiszącymi kwiatami, kontrastują ze sterczącymi kikutami
ruin lub dopiero co powstającymi budynkami. Na placu pod katedrą decydujemy się
na wejście na wieżę, skąd można podziwiać panoramę. W tych pięknych
okolicznościach przyrody, przy takim
niebie – wejście na górę jest strzałem w dziesiątkę. Z jednej strony bezmiar Atlantyku,
z innej zaś ścisła zabudowa starego miasta a gdzieś w oddali architektura
portowa. Pisząc to zazdroszczę Oli – flamenkowiczce naszej - trzymiesięcznego
wyjazdu - do Kadyksu właśnie.

 |
Kadyks - nareszcie słońce ;-)) |
 |
a to już widok niespotykany - kalmary w ustach naszego syna ;-))) |
 |
uliczki w Kadyksie wyglądają tak ... |
 |
... i tak |
 |
widoki z wieży Katedry w Kadyksie - niezapomniane |
W drodze powrotnej, na piękne zakończenie dnia zatrzymujemy
się jeszcze w Jerez de la Frontera,
niekwestionowanej stolicy sherry. Nie ukrywam, że właśnie zakupem tego
oryginalnego wina tłumaczę krótki pobyt w tym mieście. Oczywiście jest jeszcze
tysiące innych powodów, dla których należy tu zawitać, jak choćby piękna
architektura, liczne zakątki przesycone duchem flamenco, czy niezwykłe tradycje
związane ze sztuką jeździectwa. Co roku w maju odbywają się tu wspaniałe parady
wypełnione światłem, muzyką i wszechobecną afirmacją życia.
Parkujemy więc niemalże w centrum miasta z nadzieją
znalezienia bodegi, w której moglibyśmy zakupić prawdziwe sherry. Niestety
ta najbardziej znana, zlokalizowana tuż obok alkazaru i katedry jest zamknięta. Pozostaje nam
szukać czegoś na obrzeżach miasta. Na szczęście tuż przed powrotem na parking
znajdujemy winiarnię, w której można zakupić wino po uprzedniej degustacji. Mamy
do wyboru dwie opcje: wytrawną i słodką. Obie są wyborne ale słodkiej nic nie
przebije. Jeżeli ktoś miał okazję pić kiedyś wysoko putonowe tokajskie aszu to
słodkie sherry smakuje podobnie. Gratka dla konesera słodkich win.
Kupujemy po jednej butelce każdego rodzaju, nie bardzo zdając
sobie sprawę jaki problem przed nami w związku z bezpiecznym
przetransportowaniem ich do Polski.
 |
Jerez de la Frontera - raj dla koneserów wina, stolica sherry |
 |
i tu byliśmy, kawę piliśmy ;-) |
 |
Katedra w Jerez de la Frontera |
 |
Alcazar w Jerez de la Frontera |
 |
jedna z licznych bodeg w mieście |
 |
"Baron sherry" na tle Katedry |
 |
wracamy do Estepony, a za nami Armagedon ;-) |
 |
wieczór w Esteponie, widok z wjazdu na teren domku w którym mieszkamy |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz