Baraniec

Baraniec

wtorek, 5 czerwca 2012

Długi weekend w Andaluzji - dzień czwarty

Poranek dnia czwartego. Za oknem katastrofa. Ciemno, zimno i pada. Zastanawiamy się co robić. Właściwie zostaje nam tylko jedno wyjście – Kadyks. No cóż… Sprawdzamy jeszcze prognozy nie bardzo wierząc, że coś na niebie może ulec zmianie.
Ubrani ciepło niczym na wyprawę w góry, wyjeżdżamy kierując się na Gibraltar i Tarifę. Momentami rzeczywiście coś się przejaśnia ale niestety patrząc w kierunku, w którym jedziemy pozbawiamy się złudzeń - jest pogodowa tragedia.
Trudno przejechać obok najbardziej wysuniętego na południe fragmentu europejskiego lądu i tam po prostu nie być. Wjeżdżamy do Taryfy, kierując się prosto w kierunku oceanu.
Nie pada, choć niebo jest prawie granatowe. Kapitalnie kontrastuje to z niemalże zieloną barwą Atlantyku i żółtym piaskiem na plaży. Taki widok musi rekompensować przenikliwe zimno i silny wiatr. Spacerujemy chwilę wzdłuż brzegu, z którego niemalże na wyciągnięcie ręki widać ląd Afryki. Gęstniejące niebo skutecznie nas jednak wygania i rzeczywiście ledwo ruszamy zaczyna solidnie padać. 

Ocean Atlantycki - Tarifa
aż trudno uwierzyć, że to słoneczna gorąca Hiszpania ;-)

Jedziemy w kierunku Vejer de la Frontera, uroczego białego miasteczka, które widać już z daleka, bo jest niemalże osadzone na szczycie wysokiej góry. Wygląda to imponująco. Próbuję sobie wyobrazić uliczki tonące w bieli, cudownie kontrastujące z błękitem nieba. Niestety dla nas dziś kolorem dominującym jest wszechotaczająca biel i szarość. I włóczymy się tak chwilę wkładając głowy w urocze bramy, z których wyglądają kolorowe patia. Gdzie indziej znów słychać męskie głośne głosy - wiadomo emocje podczas transmisji meczu piłki nożnej z kuflem piwa w dłoni. Tak mija niemalże godzinka. 

Vejer de la Frontera - przepiękne białe miasto tonące w białym niebie 
ciekawostką jest, że jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia (ależ to brzmi - miałam wtedy naście lat ;-)) kobiety w Vejer de la Frontera nosiły  czarczafy
no i coś na czasie ;-) wczesne popłudnie w knajpce? oglądanie meczu z kuflem piwa? czemu nie...

Znów wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Im bliżej Kadyksu tym bardziej nam się buzie radują, bo oto gdzieniegdzie rozrywa się niebo i prześwituje słońce. Do miasta wjeżdżamy już z pełnym optymizmem. Znalezienie miejsca parkingowego w starej części  Kadyksu nie należy do najłatwiejszych, mogę sobie tylko wyobrazić co dzieje się tu w sezonie. Udaje nam się dosłownie przykleić do innego samochodu tuż obok Castillo de San Sebastian. Ależ urokliwe jest to miejsce. Zapach ryb, pisk mew, przystań pełna małych łódek. Ruszamy w kierunku katedry licząc na jakaś smakowitą knajpę, gdzie można zjeść owoce morza. Właściciel jednej z tych, które mijamy po drodze wręcz zgarnia nas  do siebie. Zatrzymujemy się na obiedzie. Okazuje się, że to restauracyjka prowadzona jako rodzinny interes już od pokoleń. Na ścianach wiszą liczne rodzinne, stare fotografie, z których uśmiecha się do nas dziadek, ojciec i w końcu aktualny właściciel tego interesu. Jest rzeczywiście swojsko i dobrze się tu czujemy. Jestem w szoku bo Piotrek zamawia grillowane krążki kalmarów i wcina je jak gdyby nigdy nic, bez najmniejszego problemu. My też rokoszujemy się wyśmienitymi daniami. Po tej chwili szczęścia ruszamy dalej obserwując ciekawe obrazki. Piękne, kolorowe kamienice, ozdobione obowiązkowo wiszącymi kwiatami, kontrastują ze sterczącymi kikutami ruin lub dopiero co powstającymi budynkami. Na placu pod katedrą decydujemy się na wejście na wieżę, skąd można podziwiać panoramę. W tych pięknych okolicznościach przyrody,  przy takim niebie – wejście na górę jest strzałem w dziesiątkę. Z jednej strony bezmiar Atlantyku, z innej zaś ścisła zabudowa starego miasta a gdzieś w oddali architektura portowa. Pisząc to zazdroszczę Oli – flamenkowiczce naszej - trzymiesięcznego wyjazdu - do Kadyksu właśnie. 

Kadyks - nareszcie słońce ;-))
a to już widok niespotykany - kalmary w ustach naszego syna ;-)))
uliczki w Kadyksie wyglądają tak ...
... i tak
widoki z wieży Katedry w Kadyksie - niezapomniane

W drodze powrotnej, na piękne zakończenie dnia zatrzymujemy się jeszcze w Jerez de la Frontera, niekwestionowanej stolicy sherry. Nie ukrywam, że właśnie zakupem tego oryginalnego wina tłumaczę krótki pobyt w tym mieście. Oczywiście jest jeszcze tysiące innych powodów, dla których należy tu zawitać, jak choćby piękna architektura, liczne zakątki przesycone duchem flamenco, czy niezwykłe tradycje związane ze sztuką jeździectwa. Co roku w maju odbywają się tu wspaniałe parady wypełnione światłem, muzyką i wszechobecną afirmacją życia.
Parkujemy więc niemalże w centrum miasta z nadzieją znalezienia bodegi, w której moglibyśmy zakupić prawdziwe sherry. Niestety ta najbardziej znana, zlokalizowana tuż obok alkazaru i katedry jest zamknięta. Pozostaje nam szukać czegoś na obrzeżach miasta. Na szczęście tuż przed powrotem na parking znajdujemy winiarnię, w której można zakupić wino po uprzedniej degustacji. Mamy do wyboru dwie opcje: wytrawną i słodką. Obie są wyborne ale słodkiej nic nie przebije. Jeżeli ktoś miał okazję pić kiedyś wysoko putonowe tokajskie aszu to słodkie sherry smakuje podobnie. Gratka dla konesera słodkich win.
Kupujemy po jednej butelce każdego rodzaju, nie bardzo zdając sobie sprawę jaki problem przed nami w związku z bezpiecznym przetransportowaniem ich do Polski.    

Jerez de la Frontera - raj dla koneserów wina, stolica sherry 
i tu byliśmy, kawę piliśmy ;-)
Katedra w Jerez de la Frontera
 Alcazar w Jerez de la Frontera 
jedna z licznych bodeg w mieście
"Baron sherry" na tle Katedry 
wracamy do Estepony, a za nami Armagedon ;-)
wieczór w Esteponie, widok z wjazdu na teren domku w którym mieszkamy


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz