Baraniec

Baraniec

wtorek, 12 czerwca 2018

Lukka - spełnione marzenie


Lukka – rodzinne miasto Giacomo Puccinego, które rozpalało moją wyobraźnię za sprawą czytanej jeszcze w czasach liceum, biografii kompozytora "Cyganeria i motyle".
My do Lukki udaliśmy się w ramach rozpoczęcia naszej toskańskiej przygody.
Przedtem jeszcze podjechaliśmy do Tobbiany, aby wziąć udział we mszy świętej, odprawianej przez Krzysztofa. Atmosfera nabożeństwa w małym kościółku, gdzie ludzi niewielu, ale każdy szczerze włączony w modlitwę, niesamowita. Dodać trzeba, że były również akcenty humorystyczne z udziałem dzieci, które przekazanie znaku pokoju rozumiały bardzo dosłownie i każdy z uczestników mszy został obdarowany uściskiem dłoni.
Zaraz po mszy i wypiciu filiżanki kawy u Małgosi ruszyliśmy w trasę.
Tobbiana

Fognano widziane z Tobbiany

Tobbiana

Pistoia z drogi w kierunku autostrady


Lukka jest specyficznym miejscem, nie tylko ze względu na atmosferę ale także i na fakt, że stare centrum miasta jest całkowicie zamknięte w murach z XVI w., stanowiących fortyfikacje obronne, nigdy zresztą nie przydatne. Pierścień murów ma ponad 4 km długości. Ważne więc, aby planując zwiedzanie miasta, zaparkować blisko muru, co nie jest tak proste. Nam udaje się znaleźć idealne wręcz miejsce tuż obok dworca kolejowego – idealne, bo nie dość, że tuż przy Porta San Pietro, to jeszcze zacienione. 
mury otaczające Lukkę

przejście w murach otaczających miasto

Po przejściu przez system korytarzy poprowadzonych w konstrukcji muru, trafiamy niemalże pod samą katedrę św. Marcina. Niestety inkrustowana marmurem fasada, pełna ażurowych elementów, jest w remoncie. Na dodatek przed kasą stoi dość długa kolejka turystów. Rezygnujemy więc z czekania aby jak najwięcej skorzystać z atmosfery miasta. Podziwiamy wybudowaną przed dziesięcioma wiekami dzwonnicę, do której w XIII wieku dodano jeszcze dwie kondygnacje. Te dwa etapy budowy dzwonnicy odcinają się wyraźnie, tworząc dwie części - ciemną u dołu i jasną u góry. 
katedra św. Marcina
okolice kościoła św. Jana i Piazza del Giglio

Kierując się w stronę Piazza Napoleone zaglądamy do kościoła św. Jana.  

Piazza Napoleone mnie oszałamia. Jego witalność, szpalery platanów, kawiarenki i bary pełne ludzi o tej porze, sprawiają że mocniej bije serce. Wzdłuż jednego z dłuższych boków placu ciągnie się Palacco Ducale, obecnie siedziba władz prowincji. Przed nim, w centralnej części stoi pomnik Marii Luizy Burbon. Udaje nam się znaleźć miejsce w jednym z lokali, gdzie na dobry początek naszego pobytu zamawiamy pizzę i oczywiście orzeźwiający Aperol Spritz.  
Widok na plac doskonały!
Piazza Napoleone
Nasz spacer kontynuujemy w kierunku Piazza San Michele z przepięknym kościołem. Może fasada świątyni nie jest tak imponująca jak ta katedry św. Marcina, podziwiamy jednak misterną, koronkową konstrukcję, w górnych częściach stanowiącą swoisty parawan. 
kościół San Michele
Stąd już zaledwie kilka kroków pod dom, w którym urodził się i mieszkał sam mistrz Giacomo Puccini. Na przyległym placu stoi nawet pomnik kompozytora.
pod domem mistrza

ojojoj ;-) miłość towarzyszyła nam niemalże wszędzie ;-)

na samych murach też można było oko zawiesić ;-)
Powoli wkraczamy w system ciasnych uliczek ścisłego centrum. Przy Via Fillungo zatrzymujemy się na chwilę, podejmując wspinaczkę na najwyższą wieżę w mieście - Torre delle Ore. Panorama jaka się z niej roztacza znakomita! Przede wszystkim wrażenie robi stojąca nieopodal, kolejna wysoka wieża - Torre del Guinigi, której osobliwym elementem jest dębowy ogród na szczytowym tarasie. 
Zdaje się, że dzwony nas polubiły, bo i tu na wieży zagrzmiał nagle w uszach ich głośny dźwięk, stawiający nas niemalże na równe nogi ;-)
Lukka z góry

panoram ciąg dalszy ...


Wałęsamy się dalej w poszukiwaniu Piazza Anfiteatro, mijając po drodze kościółek San Pietro Somaldi
kościół San Pietro Somaldi
Przez przypadek udaje nam się wejść na dziedziniec jednego z pałaców (najpewniej Brancoli Palace), niezwykle nastrojowy i pełen soczystej zieleni. Seria portretów obowiązkowa!
cudownie się tak zaplątać...

Piaza Anfiteatro zaskakuje. Niezwykłe miejsce, zajmujące dawny rzymski amfiteatr - stąd jego nazwa. Rzeczywiście plac ma kształt elipsy, a kamienice wzniesiono na murach trybun. Panuje tu swojska atmosfera, a niezaprzeczalną ozdobę fasad kilku domów stanowi suszące się pranie;-). 
Stąd obowiązkowo należy się udać pod kościół San Frediano, zbudowany w XII w. Nad głównym wejściem dominuje imponująca mozaika z Wniebowstąpieniem, otoczona misterną koronkową ramą. We wnętrzu szczególną uwagę zwraca chrzcielnica ozdobiona romańskimi płaskorzeźbami.
Piazza Anfiteatro
kościół San Frediano
kościół San Frediano
Jest już dość późno i zbliża się koniec pory opłaconego miejsca parkingowego, a w planie jeszcze Pałac Pfannera z przepięknym ogrodem.  Z żalem odpuszczamy, zwłaszcza że do samochodu czeka nas przynajmniej 3 km spacer. Tym razem idziemy wzdłuż wałów, spoglądając na ukryte wewnątrz centro, jeszcze o tej porze roku nie wypełnione przez tłumy turystów, których i tak tu zawsze mniej niż w innych słynnych zakątkach Toskanii.

A nas przyciąga zapach morza… Z Lukki kierujemy się lokalnymi drogami w stronę Viareggio – stolicy Versilii. Zaczynamy rozumieć na czym polega przewaga przejazdów autostradami. Ten około 25 kilometrowy odcinek zwykłą drogą pokonuje się niemalże w godzinę. Zwężenia, ronda, progi... oto główny powód.
Viareggio to nadmorski kurort, nie to nas jednak przyciąga. Owszem morze jak zawsze jest fantastycznie zobaczyć, posiedzieć chwilę na plaży, przede wszystkim chcemy trafić do polecanej przez Małgosię restauracji Stella, w której serwuje się ponoć rewelacyjne dania z owocami morza. Zanim jednak dostąpimy tych wszystkich przyjemności musimy uporać się ze skomplikowaną jak się okazuje operacją dokonania opłaty parkomatowej. W żadnym z tych, które stoją w pobliżu naszego miejsca nie sposób tego dokonać poza wydrukowaniem biletu na bezpłatne pół godziny. Trudno… zostawiamy karteczkę za szybą i idziemy nad morze. Jest już niedzielny wieczór a ludzi wokół wciąż sporo, większość naznaczonych świeżo zdobytą opalenizną opuszcza okolice mariny i leżącej tuż obok płatnej plaży. Siadamy na murku ciągnącym się wzdłuż molo, skąd otoczeni szumem morza, spoglądamy na nieco przymglone ale imponujące wysokością szczyty Alp Apuańskich. Jeszcze dzień i będziemy je mieć bliżej ;-)
Ech… jest tak romantycznie.
Viareggio - okolice mariny


Spacerujemy jeszcze trochę wzdłuż plaży i wracamy w kierunku wspomnianej restauracji. Lokal, do którego wchodzimy nieco nas zaskakuje. Po pierwsze nie ma w nim żywego ducha, po drugie wystrój jest nieco nietypowy, właściwie trudno jednoznacznie określić w kierunku jakiej stylistyki podąża właściciel.
Nauczyłam się jednak aby nie kierować się pierwszym wrażeniem, zwłaszcza w przypadku kuchni włoskiej. Jak się później okazuje zajmuje się nami sam właściciel, który zamiast podania karty opowiada wylewnie o dwóch daniach jakie chciałby zaproponować. Dodać należy, że my po włosku nie mówimy, pan również nie grzeszy angielszczyzną. Jakoś się jednak dogadujemy – ja wybieram spaghetti z owocami morza, mój małżonek pierożki ravioli. Wszystko stanowi dla nas istną tajemnicę. Nie wiemy ile zapłacimy, czy dostaniemy wino stołowe czy inne, będą przystawki czy nie. No cóż...
W ramach przekąski na stole ląduje koszyczek z pieczywem, oliwa i panierowane kawałki owoców morza czy ryb smażonych na bardzo gorącym tłuszczu. Chrupiące, pozostawiające niezapomniany smak, znikają w mgnieniu oka. Pojawia się też butelka białego wina o wdzięcznej nazwie Amor di Sole, podana w kubełku z lodem. Ma świeży, cytrusowy smak. Wciąż nie wiemy ile ta butelka będzie nas kosztować ;-))))
Danie główne to istna bomba. Na moim talerzu lądują nitki makaronu w lekkim sosie na bazie wina, przykryte piramidką muszli różnej wielkości, wśród których te najmniejsze są wręcz jak poezja. Zaskoczyła mnie ta różnorodność małży, aby je wszystkie wydobyć ze skorupki potrzebowałam z kwadrans.
Nie mniej smakowite były pierożki ravioli z ricottą, podane z małżami na wierzchu, skąpanymi w oliwie truflowej i połączonej z czosnkiem, pietruszką.
Najcudowniejsze miało się dopiero zacząć. W lokalu jednym z głównych elementów, stojących przy ścianie jest sprzęt grający z niezwykłą winylową płytoteką. Właściciel wyczuwając zainteresowanie "mojej połowy", zaczął znosić do stołu różne płyty, pokazując każdą z osobna i omawiając ją - po włosku oczywiście;-). Wiele z nich to klasyki sprzed lat: Dire Straits, Pink Floyd, Bee Gees itp. ale nie brakło też ciekawych klimatów disco w stylu lat 70-tych, czy muzyki z pogranicza elektronicznej lat 80–tych. Giuliano rozpierała duma gdy je prezentował, co chwilę też włączał nam nowe.

Opuszczając lokal podeszliśmy się z nim pożegnać. To było niesamowite! Gospodarz wyjął swoje ślubne zdjęcie w ramce, podprowadził nas pod kuchnię, zawołał z niej swoją żonę - również Giulianę, po czym ją przedstawił. Taka jest właśnie włoska gościnność i umiłowanie kultury jedzenia. To co się na nią składa to nie tylko to co na talerzu czy w kieliszku.
Aaaaa... i co również stanowiło spore zaskoczenie, cała kolacja wraz z kawą wyniosła nas ledwie 30 euro – nie do pomyślenia ;-)
W błogich nastrojach wróciliśmy do Fognano, myśląc już o kolejnym dniu w krainie Chianti.   


foto: K. Sobiecki z moim skromnym współudziałem



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz