Baraniec

Baraniec

środa, 29 listopada 2017

La dolce vita - dzień czwarty w Alberobello

Dziś liczymy na poprawę pogody, a przynajmniej brak opadów. Niestety od rana wieje nieprawdopodobnie silny wiatr, pada. Brak szans na jakąś poprawę. Kiedy przed południem zapada decyzja o przeczekaniu, część z nas wyjeżdża do sklepu, celem uzupełnienia zapasów z „procentem”. Pozostała grupa w większości oddaje się zupełnie innej rozrywce.
Będziemy się uczyć panadery.
To sentymentalna pieśń należąca do klasyków stylu flamenco, często wykonywana z akompaniamentem gitary. A jeśli się nie ma instrumentu... co może nim zostać? Własne ręce i kawałek stołu. Wyszukujemy więc w internecie jeden z przykładów takiego wykonania. Dodatkowo youtube oferuje nam mini warsztaty właściwego wystukiwania rytmu - rozpoczynamy naukę.
Najprościej mówiąc cały układ choreograficzny sprowadza się do uderzania o dłonie, uderzania dłonią o stół lub łokciem o stół – wszystko we właściwym 12-miarowym metrum z odpowiednimi akcentami. Trudne to trochę, zwłaszcza gdy tempo trzeba przyspieszyć. Śmiechu jednak przy tym co nie miara. W międzyczasie rozpisujemy też na kartkach tekst podzielony na 4-wersowe strofy.
Po godzinie, wzmocnione doskonałym Primitivo, tudzież limoncello śpiewamy i tłuczemy w stół koncertowo. Zapału nam nie brakuje, co widać po lekko już posiniaczonych dłoniach.  
Widok zza... drzwi nie wzbudza entuzjazmu, co widać po zdegustowanej minie Kingi, widać też jak wiatr figluje z drzewami.
A po prawej stronie prezentacja naszego obuwia, a właściwie sznurówek - jedynie Kasia zademonstrowała się trendy - żadnych kokardek, pełen minimalizm. Na co jeszcze Kasia postawiła? Na przekór wszystkiemu pokazała "włoski styl" i gdzie nam do niej z tymi puchami ;-))) 
są KOBIETY, jest WINO i jest ŚPIEW ;-)
Około 13, licząc jednak na przerwę w opadach - wiatr wciąż hula niemożliwie- decydujemy się na wyjazd do odległego o zaledwie 35 kilometrów Alberobello.
Cóż rzec... Alberobello, wiztówka Apulii, miasteczko jak z bajki, "samograj" do fotografowania, w taką pogodę nie rozpieszcza.
Biegamy nieco skulone wąskimi uliczkami pomiędzy domkami trulli, trzymając w jednej ręce parasol w drugiej aparat lub telefon. Trudno nawet coś planować. Turystów, jak na lekarstwo, a znudzeni sprzedawcy sklepików, kuszą w drzwiach aby zajrzeć do ich królestwa.
I zaglądamy, bo o ile pamiątkowe gadżety do najbardziej wyrafinowanych nie należą, o tyle apulijskie specjały, czyli różnego sortu likiery lub ciasteczkowe przekąski są warte grzechu. Korzystamy więc z licznych degustacji, kupując nawet dość oryginalny w smaku likier z opuncji czy pyszną orzechówkę.
Takiego Alberobello nie widział chyba nikt ;-)))) 
na jednym z tarasów widokowych

niezależnie od aury miasteczko jest urokliwe i wyjątkowo puste

Przy okazji takich odwiedzin wchodzimy na jeden z licznych tu tarasów widokowych, skąd ściele się morze dachów w charakterystycznym, stożkowatym kształcie. Tu warto przywołać dane liczbowe – Alberobello należy do miejscowości, w której jest najwięcej, bo aż 1435 domków typu trullo. Z tego też powodu to oryginalne i łatwo rozpoznawalne miasto od 1996 wpisane jest na listę UNESCO.  
A nazwa domków pochodzi od łacińskiego turris, greckiego tholos lub grecko-bizantyjskiego torrulosa, co oznacza wieżę, kopułę.
Część z trulli, zwłaszcza tych znajdujących się w dzielnicy Rione Monti, ozdobionych jest malunkami, które za dawnych czasów miały oddalić złe moce oraz zapewnić domostwu szczęście i dobrobyt. Znaki te przekazywano z pokolenia na pokolenie i jeśli trullo musiał zostać zburzony (łatwiej je było zbudować na nowo, niż wyremontować), dany znak odtwarzano na nowo wybudowanym budynku. Z czasem owa tradycja zaczęła zanikać. Część symboli została odtworzona w 1927 roku – możliwe, że przy okazji wizyty Benita Mussoliniego w Alberobello. Partia faszystowska nakazała władzom miasteczka namalowanie znaków na dachach domków, aby uczynić je bardziej tajemniczymi. Symbole na dachach trulli można podzielić z grubsza na sześć grup: prymitywne, magiczne, pogańskie, chrześcijańskie, ozdobne i groteskowe.

na ułamek sekundy wyjrzało nawet słońce ;-)

Ponieważ szans na poprawę pogody nie widać, wręcz przeciwnie wiatr się wzmaga, a deszcz nie ustaje, szukamy miejsca na jakąś przekąskę. W jednym z lokali obowiązkowo zamawiamy kawę, ogromniaste sandwicze a na finał deser. Istne niebo w gębie, coś w rodzaju lodów z pysznym, delikatnym kremem w środku – mi się trafił pistacjowy. IDEAŁ!  
w oczekiwaniu na kawę i deser 


normalnym zmysłom trudno przejść obok tego obojętnie...
pora do domu ;-)

Do naszego przytulnego trullo dojeżdżamy już o zmroku.
To kolejny wieczór, kiedy oddajemy się wspólnemu gotowaniu i poważnym Polaków rozmowom. Ogień w kominku buzuje, z odtwarzacza sączą się portugalskie bossa novy, robi się coraz bardziej błogo i przyjemnie.
to już zakupiony przez nas likier z opuncji

A nocą niebo miejscami odsłania świecące mocnym blaskiem gwiazdy. Jest nadzieja na poprawę pogody.

foto: La Dolce Vita Company

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz