Plany dotyczące długiego, majowego weekendu snuliśmy już z końcem grudnia, celując w Rumunię,
która stała się naszym kolejnym wakacyjnym faworytem. Tym razem aby nie
powielać widzianych już miejsc jako rejon wypadowy wyznaczyliśmy wąski fragment
Gór Bihor, a konkretnie rozciągający się w północno – wschodniej części płaskowyż
krasowy Padisz, oraz odległy o ponad 150 km Wąwóz Turdy, obok którego przejeżdżaliśmy
z niemałym zaskoczeniem w zeszłym roku.
Jedziemy we
czwórkę z Dagą i Marcinem. Ponieważ ostatnim razem sprawdził się wariant
przejazdu przez Bardejów i Koszyce (jako najkrótszy i jednocześnie najszybszy),
zostajemy przy tej opcji, planując podróż właśnie w ten sposób.
Wyjazd o 6.00,
szybki i sprawny przejazd na Słowację, stamtąd trasa na Debreczyn i Oradeę,
skąd już zaledwie 80 km do pierwszego zarezerwowanego hotelu.
O ile udaje nam
się szybko pokonać odcinek do Rumunii (niestety od Węgier towarzyszy nam coraz gorsza
pogoda), o tyle spory fragment z Oradei do Lunca to jeden wielki remont. Z
drogi jest usunięta niemalże cała nawierzchnia, w trakcie niekończącej się
naprawy porobiły się gigantyczne dziury. Nie ma szans przekroczyć 30km/h. Dojeżdżamy
więc ze sporym opóźnieniem, z góry zakładając zmianę planów. Tego dnia mieliśmy przy dobrej aurze podjechać jeszcze do Przełęczy Vartop, skąd mieliśmy odbyć krótką wycieczkę do cudownego, kolorowego zapadliska Groapa Ruginoasa.
Już w zeszłym
roku przekonaliśmy się, że baza hotelowa Rumunii jest całkiem przyzwoita i łaskawa
dla portfela. Na miejscu okazało się wręcz, że cały hotel był do naszej
dyspozycji, a ze względu na termin w jakim przyjechaliśmy (prawosławne Święta Wielkanocne),
dane nam było również korzystać z typowej, domowej kuchni – najpewniej obiadu
przygotowanego przez żonę właściciela. Obiad obiadem, zostaliśmy jednak na
dobry początek poczęstowani palinką, którą od tej pory zawsze już będę nazywać medikamentem.
I tak miłym
akcentem, zaopatrzeni terapeutycznie kończymy dzień pierwszy wyjazdu.
pierwsza obiadokolacja i pierwszy dzbanuszek palinki "Medikament" |
Ranek wita nas niezbyt ciepło ale nie pada – to najważniejsze. Po doskonałym śniadaniu, na które podano omlety na bogato, wyjeżdżamy kierując się na Pietroasę. Niestety musimy powtórzyć przykry dla amortyzatorów fragment odcinka wczorajszej drogi – na szczęście zaledwie kilka kilometrów. Do Pietroasy i dalej w góry wiedzie już bardzo dobrze utrzymana szosa. Zanim wjedziemy w krętą wznoszącą się drogę, zatrzymujemy się na chwilę przy dzikim wodospadzie, bardzo spektakularnym jak na europejskie warunki. I pewnie nie było by w nim nic dziwnego, gdyby nie jego otoczenie a konkretnie stosy śmieci i stara sypiąca się już rudera.
Dalsza trasa to ciągła wspinaczka w górę – w dość krótkim czasie pokonujemy prawie 700 metrów wysokości, po to by znaleźć się w miejscu niezwykłym – sercu Padiszu. Nasz plan jest jasny: cel numer jeden - zobaczyć twierdzę Ponoru, cel numer dwa - zobaczyć Polanę Ponoru, reszta w zależności od kondycji i warunków pogodowych, a niebo deszczowe wciąż niestety wisi nad nami, choć niekiedy pojawiają się nawet błękitne prześwity.
okolice Pietroasy i przydrożny wodospad |
W miejscu, w którym od głównej drogi w prawo odbija szutrowa ścieżka, skręcamy licząc, że dojedziemy bezpośrednio do Polany Glavoi. Niestety dziury są spore, porzucamy więc samochód i dalej idziemy pieszo. Jak się okazuje to bardzo krótki odcinek bez żadnych trudności. I oto odsłania się Polana Glavoi – o tej porze roku pusta niemalże. Widzimy zaledwie kilka namiotów, niewiele kręcących się wokół ludzi. Po raz pierwszy mam okazję obserwować ponory – czyli miejsca gdzie woda płynąca strumieniem nagle znika pod powierzchnią ziemi oraz wywierzyska – źródła skąd podziemna woda nagle wypływa na powierzchnię.
rześkim krokiem w stronę Polany Glavoi |
Polana Glavoi tonąca w wodach wypływających z wywierzysk |
Z miejsca, w którym rozwidla się szlak idziemy na Polanę Ponoru. Aby tam dotrzeć trzeba pokonać niewielkie wzniesienie, wokół panuje cisza, którą wypełnia świergot ptaków. Efektownie demonstrujemy echo. Nadal pogoda jest niestabilna ale nie pada. Za to widok jaki otwiera się przed nami po krótkim podejściu wart jest wszystkiego – rozległa, pofalowana, soczyście zielona polana, w dole przecięta dość szerokim potokiem. Brakuje tylko koni, o których czytałam przed wyjazdem, i które ponoć stanowią absolutne dopełnienie tego krajobrazu. Trochę się tu czujemy jak w hobbicim raju. Nasz dalszy szlak w stronę twierdzy prowadzi w prawo. Pod lasem, który wyznacza początek stromizny jaka przed nami znika też nagle potok.
Polana Ponoru |
Szlak z Polany do twierdzy Ponoru jest nieco wymagający, choć krótki. Pierwszy etap to strome około półgodzinne podejście do drogi, którą się przecina i znów wchodzi w las. Stąd już po kilku minutach mamy możliwość dokonania wyboru zejścia pod słynny portal jaskiniowy twierdzy lub obejścia jej dookoła. Oczywiście że wybieramy wariant trudniejszy, z góry zakładając, że i tak nie uda nam się spenetrować wszystkiego ze względu na wysoki stan wód po intensywnych opadach.
Zejście w dół jest strome, baaaardzo strome i w dodatku śliskie. Trzeba bardzo uważać. Błogosławimy to, że jesteśmy tu poza sezonem – sami. Już wyobrażam sobie potworne zatory, utworzone tylko dlatego, że ludzie nie potrafią ocenić swoich możliwości. Dla mnie obytej z łańcuchami i ekspozycjami było chwilami trudno, a co dopiero dla kogoś kto idzie bez doświadczenia. Z każdym metrem opuszczania się w dół słychać bardziej donośny huk spadającego tuż obok wodospadu i wreszcie wyłania się spektakularny obraz z największą w Europie bramą skalną, mierzącą prawie 75 m wysokości. Jej światło nieco zamglone oszałamia swoim ogromem. Wreszcie mierzę się z opisem tego miejsca, próbując zrozumieć o co chodziło w przewodniku. Cetatile Ponorolui to kompleks trzech dolin (Doline 1, 2 3), tworzących głębokie, mniej lub bardziej szerokie studnie. Wspomniany portal zamyka przejście między Doline 1 a Doline 2. Tu dodam, że w innych okolicznościach, kiedy stan wód na to pozwala, można dokonać tego przejścia i wejść do najmniejszej z trzech dolin – Doline 2 – tego dnia nam by się to z całą pewnością nie udało.
Catatile Ponorolui - Doline 1 z portalem jaskiniowym |
Catatile Ponorolui - przejście z Doline 1 do Doline 3 |
Bez większych trudności, znów podchodząc stromo w górę wchodzimy w Doline 3, z której można się wydostać wracając z powrotem tym samym szlakiem – never! - albo alternatywnym, nieco morderczym podejściem, wyznaczonym przez szlak niebieskich "groszków". Dopiero tu na szlaku pojawiają się pierwsi napotkani turyści.
Catatile Ponorolui - Doline 3 |
W górnej części ("groszki" żółte/niebieskie) ludzi jest coraz więcej bo i ciekawość zobaczenia twierdzy z góry przeogromna. Na mapie zaznaczone są cztery balkony widokowe. Z dotychczasowego doświadczenia (głównie z Czech) kojarzyłam je z odsłonięciami ubezpieczonymi metalowymi barierkami. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy okazuje się, że nad prawie kilkudziesięciometrową przepaścią nie ma nic poza ziejącą przestrzenią. A widoki są pyszne, z pierwszego i drugiego balkonu na Doline 3, z pozostałych dwóch na zaciszną, kameralną Doline 2.
Catatile Ponorolui - szlak opasający wąwóz z góry |
Powrót do Polany Glavoi nie zajmuje więcej niż 45 minut, dostarcza jednak atrakcji w postaci obowiązkowego przejścia przez potok.
A na polanie krótki odpoczynek z zimnym piwkiem w roli głównej i powrót do samochodu.
Polana Glavoi |
Wiedzeni ciekawością jedziemy jeszcze kilka kilometrów do osady Padisz (tam kończy się droga) aby wizualnie choć spenetrować okolicę.
Padisz i koniec świata ;-) |
Wracając zbaczamy jeszcze na chwilę do miejscowości Boga, w której warto zobaczyć wodospad Oselu i jego piękne otoczenie tzw. amfiteatr Boga. Po drodze doświadczamy też prawdziwej rumuńskiej gościnności.
wodospad w Boga |
ukryty w zieleni drzew "amfiteatr Boga" |
Niezwykłą przygodą może być również ponad dwudziestominutowy przejazd z prędkością niespełna 10 km /h za stadem spędzanych z gór owiec, idących jak gdyby nigdy nic środkiem wąskiej, jedynej drogi.
a pod wieczór nad górami Muntii Codru Moma "przecierające" się niebo, zwiastujące poprawę pogody |
A naszym hoteliku znów czeka domowy obiad i obowiązkowo palinka, z którą panowie nie rozstają się jeszcze przez kilka godzin, zawiązując przyjaźnie polsko – rumuńsko - niemieckie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz