Tego dnia
spełnia się moje i Krzycha marzenie sprzed roku, kiedy pierwszy raz z okna
samochodu mknącego autostradą zobaczyliśmy kawał solidnej skały, tworzącej
widowiskowy wąwóz. Już wtedy grzebałam w przewodniku szukając opisu tego
miejsca, a gdy już odkryliśmy, że przejeżdżaliśmy tuż obok Wąwozu Turdy
zakiełkował plan obowiązkowego przyjazdu w ten rejon. I nie ukrywam pierwotnie
to właśnie wąwóz był inspiracją weekendu majowego w Rumunii.
Z entuzjazmem
więc spakowaliśmy się o poranku aby ruszyć na podbój tej atrakcji. Dojazd z
Turdy to kilka możliwości – Krzysiek znajduje wariant turystyczny (niespieszny)
szutrową drogą, tak malowniczą jak sam wąwóz. I nie dziwi nas już to, że samochód
Rumuna można zobaczyć wszędzie – nawet na szczycie stromej łąki. My parkujemy
tuż przy schronisku, pod którym jeszcze panuje senna atmosfera. Bez zbędnych
ceregieli pakujemy wszystko co niezbędne i ruszamy na szlak.
Tu mała dygresja
– my Polacy jesteśmy przyzwyczajeni to pięciu symboli tras turystycznych. Wymalowane
na drzewach, skałach czy kamieniach kolorowe paski to pięć kolorów: czerwony
żółty czarny, niebieski i zielony. Pięć kolorów w jednym kształcie – poziome paski!
W Rumunii tak lekko nie jest, bo o ile kolory się zgadzają, o tyle panuje tu
dużo większa swoboda artystyczna jeżeli chodzi o kształt. I tak oto na wspomnianych
drzewach czy kamieniach pojawiają się kółeczka, krzyżyki, trójkąciki – każdy w
innym kolorze.
Trasę dnem
wąwozu wyznacza szlak czerwonych pasków, dla odmiany przejście górą ozdabia
szlak czerwonych kółek.
Wycieczka dolną częścią wąwozu nie zajmuje więcej niż półtorej godziny. Po drodze mija się oszałamiające, wystające stromo w górę skały (raj dla wspinaczy), kilka razy przecina się potok. Szlak nie jest skomplikowany, w zaledwie paru miejscach ubezpieczony łańcuchami - ze względu na mocno wyślizgane kamienie z pewnością bardziej niebezpieczny gdy pada deszcz.
Koniec szlaku zwiastuje rozległa polana, skąd można wrócić tą samą drogą lub wybrać wariant przejścia górą (po jednej i drugiej stronie wąwozu). Po krótkiej naradzie rezygnujemy z planu zwiedzenia kopalni soli w Turdzie i wybieramy powrót szlakiem czerwonych kółek. Trasa od samego początku nie pozostawia złudzeń. Wejście jest niezwykle strome – od razu mam skojarzenie z kultową Lackową w Beskidzie Niskim. Po około 30 minutach wspinaczki pojawiają się pierwsze wypłaszczenia i wspaniałe widoki. Do szczytu wierzchowiny jeszcze kawałek, a szlak wiedzie dalej wąską ścieżką, coraz bardziej dokuczają muszki. Panorama z góry warta jest jednak każdej kropli potu. Widać stąd doskonale skalę tego miejsca, płynący w dole potok przypomina, że jeszcze godzinę wcześniej przechodziliśmy patrząc na wszystko z zupełnie innej perspektywy.
Zejście? strome ale zdecydowanie mniej obciążające. Bardzo szybko jesteśmy na znajomym mostku, z którego już kilka kroków do schroniska. A padając już z głodu decydujemy się na obiad w stojącym obok przybytku.
Tu kończą się nasze rumuńskie przygody, bo prosto z Turdy (po drobnych winnych zakupach) kierujemy się do granicy z Węgrami w poszukiwaniu innych atrakcji. Przed nami więc ponad 360 km trasy, wyznaczonej na około 6 godzin jazdy.
Do Tokaju przyjeżdżamy grubo po 20, od miejscowości Tarcal, gdzie mamy zarezerwowany nocleg dzieli nas niespełna 10 km. Jest już ciemno a wyznaczone dane nawigacyjne zawodzą. Jadąc wąską drogą trafiamy niemalże na szczyt jedynej góry, sterczącej nad całym regionem tokajskim ;-). Dopiero pomoc właściciela miejsca noclegowego pozwala nam osiągnąć cel naszej wycieczki.
A miejsce jest rewelacyjne. Znaleziona na stronie bookingu chałupka, w sam raz dla czterech osób, z małą przytulną jadalnią połączoną z aneksem kuchennym, jeszcze mniejszą łazienką i dwoma sypialniami na górze. Już nam się podoba, a tu jeszcze właściciel wręcza nam na uprzyjemnienie wieczoru trzy butelki białego wina z tutejszej winnicy. Degustację z racji późnej pory przekładamy na dzień kolejny.
Co się idealnie sprawdza na wspólny wieczór przy lampce wina? Niezastąpiony remibrydż, w którym kobiety górą ;-)))
Rano dzięki uprzejmości właściciela nie musimy gimnastykować się z myślą o zorganizowaniu śniadaniu. Przyjeżdża do nas z węgierskim salami na czele. I zanim jeszcze odjeżdżamy zostajemy zaproszeni na degustację win z tutejszej winnicy Myrtus, do których wyśmienitym dodatkiem są sery. Rozsmakowujemy się więc w muscatach, furmintach, by na koniec sięgnąć po rarytas – aszu. No i oczywiście zabieramy część tarcalskich skarbów ze sobą.
Przed nami dalsza jazda kolejne ponad trzysta kilometrów.