Baraniec

Baraniec

środa, 16 września 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień IX/ Sighisoara i powrót do domu

No i nadszedł ten ostatni dzień i długa podróż powrotna do domu.
Jako, że dzień poprzedni znów się nieplanowo wydłużył, postanowiliśmy wstać nieco wcześniej aby ruszyć na poranne, ekspresowe zwiedzanie Sighisoary. Nie darowałabym chyba sobie, gdybym będąc tu nie zobaczyła tych maleńkich, kolorowych uliczek, tych wszystkich drobiazgów, które sprawiają, że miasto to nazywane jest "Perłą Transylwanii". O tym jak atrakcyjne to miejsce miałam okazję przekonać się już dzień wcześniej, podczas nocnego spaceru z aparatem. 

Pomimo, że miasto nie jest wielkie – liczy niespełna 30 tysięcy mieszkańców, to jednak spenetrowaniu jego urokliwych zakątków warto poświęcić przynajmniej dzień. My mieliśmy zaledwie dwie, cudem „wykrojone” godziny.

Większość atrakcji skupionych jest na Wzgórzu Zamkowym, wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, tam też skierowaliśmy nasze kroki, wybierając jako punkt orientacyjny Wieżę Zegarową, zbudowaną w XIV w. Wieża przez lata pełniła rolę Ratusza, była też wielokrotnie przebudowywana. To co stanowi o jej wyjątkowości, to zegar z dwiema tarczami i drewnianymi figurkami, symbolizującymi dni tygodnia. Ponieważ pora na zwiedzanie zbyt wczesna, nie dana nam możliwość wejścia na wieżę ani też zobaczenia wnętrza pobliskiego Kościoła Klasztornego NMP, nie mówiąc już o Kościele na Wzgórzu. Staramy się jednak chłonąć leniwą atmosferę miasteczka, wolnego jeszcze od dzikich tłumów jakie w okresie letnim nawiedzają to miejsce. 

W drodze na Starówkę

Zaraz spod Wieży Zegarowej wchodzi się na plac Piata Cetatii, przy którym stoi kolejna atrakcja - Dom Drakuli. Nie jest to jednak dom słynnego Wlada Palownika, a jego ojca. Tuż obok tej jednej z najstarszych świeckich budowli Sighisoary stoi w rogu placu przepiękna kamienica Dom pod Jeleniami. I nietrudno domyślić się, że nazwę swą budynek ten zawdzięcza porożom jelenia, do którego na dwóch ścianach domalowano resztę zwierzęcia. Stąd w lewo skręca malownicza uliczka, podprowadzająca nas pod (dla mnie chyba najciekawsze) Schody Szkolne, schody które obecnie liczą 176 stopni (pierwotnie było ich trzysta). Schody wybudowano z myślą o dzieciach i nauczycielach, zmierzających do szkoły na wzgórzu. I nie było by w nich chyba nic interesującego, gdyby nie fakt, że są one całkowicie zadaszone, głównie z myślą o ochronie szkolnej braci przed kaprysami pogody. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, bo o tej porze dnia schody były na naszą wyłączność, dzięki czemu spokojnie można było zachwycać się smugami światła, rozporoszonymi wewnątrz.

Wieża Zagarowa, Dom Drakuli, Dom pod Jeleniem
Schody Szkolne
Na wzgórzu obok starej szkoły z XVII w. stoi Liceum, które wzniesiono na przełomie XVIII i XIX w. Nie to jest jednak najcenniejszym tu zabytkiem. Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej stoi maleńki kościół (Kościół na Wzgórzu), o którym wzmiankowano już w XIII w. Świątynia zmieniała się wielokrotnie a wewnątrz, czego niestety nie doświadczyliśmy, można zachwycić się co najmniej kilkoma „kąskami”. Uwagę przykuwają gotyckie okna, bogato intarsjowane stalle i ołtarz autorstwa Jana Stwosza – syna Wita. I można tak wymieniać… kunsztowne tabernakulum, chrzcielnica, czy późno gotycka kamienna ambona, nie mówiąc o pięknym gwiaździstym sklepieniu w zakrystii. Perełką są też odkryte na nowo, a zamalowane w 1777 r. freski pochodzące z XV w. No i piękna nekropolia obok, uchodząca ponoć za najpiękniejszą w Transylwanii.

Z żalem opuszczamy to miejsce i schodzimy wzdłuż murów miejskich w kolorowy świat kamieniczek i wąskich uliczek. Niestety nie ma już czasu na przejście wzdłuż całego odcinka starych murów obronnych z zachowanymi dziewięcioma wieżami. Podobnie jak w Krakowie, tak i tu każda z baszt to inny cech rzemiosła. Jest więc Baszta Szewców, Krawców, Kuśnierzy, Powroźników i inne.

Jeżeli uwzględnimy dość ponurą historię miasta, obfitującą w liczne nieszczęścia jakie na nie spadały, tym bardziej można docenić jego osobliwy charakter i klimat. Było ono wielokrotnie plądrowane jak nie przez Szeklerów to Turków. Miasto nawiedziło też kilka pożarów, pomiędzy którymi zdarzyła się i niszcząca powódź. Ludność została zdziesiątkowana kilkoma wybuchami epidemii dżumy. Dopiero od XIX w. Sighisoara złapała oddech i zaczęła się rozwijać.
Kościół na Wzgórzu
 Kościół na Wzgórzu i kolorowy krajobraz Sighisoary 
A my zostawiamy Starówkę, nazywaną też rumuńskim Carcassonne i odwiedzamy dopiero co otwartą restaurację, gdzie pochłaniamy na śniadanie fantastyczne omlety.

Zbliża się 9.30, jeszcze drobne zakupy i wracamy do naszego pensjonatu aby domknąć bagażnik i ruszyć w dalszą podróż.

Pensjonat Casa Soare
A powrót? No cóż najbardziej zapada nam chyba w pamięć krótki odcinek autostrady, z której mamy okazję podziwiać spektakularne bramy Wąwozu Turda.

I nawet nie wiemy kiedy mijają kilometr za kilometrem, krajobraz zmienia się płynnie z górzystego w niemalże płaski i tak na przemian. Pętlę naszej podróży po Rumunii zamykamy w Satu Mare, gdzie dopiero co ją zaczynaliśmy. Jeszcze tylko małe spięcie na granicy i szybki przejazd przez Węgry i Słowację. 

Ponad 800 kilometrowy odcinek z Sighisoary do Krakowa pokonujemy w niespełna 13 godzin.
z okna samochodu już coraz bliżej domu
A gdzie zawsze najlepiej? W tym małym, ciasnym mieszkanku – naszym domu.
I myślę, że tych kilka dni pełnych obserwacji, rozmaitych spostrzeżeń, emocji, wrażeń, wzbogaconych w ciekawą lekturę Małgorzaty Rejmer zaowocuje jeszcze krótkim epilogiem, bo głodna tej Rumunii wciąż jestem...

wtorek, 15 września 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień VIII/ Góry Fogarskie

Niedługo cieszymy się równinnym, nadmorskim krajobrazem. Zaraz po śniadaniu, które zdecydowanie ociepla wizerunek hotelu Florentina w Konstancy, wjeżdżamy w autostradę, prowadzącą nas przez Bukareszt do Pitesti.
To co chyba najbardziej imponuje na tym odcinku to spektakularny (płatny) przejazd przez Dunaj, jednym z piękniejszych mostów jakie dane mi było widzieć.
hotel Florentina w Konstancy
W przedmieścia Bukaresztu utworzone z klocków ogromnych, odrapanych bloków wjeżdżamy szeroką, kilkupasmową trasą. Ponieważ jest sobota, ruch uliczny zdaje się być dla nas łaskawy. Trzeba mieć jednak oczy dookoła głowy, bo wszędzie można liczyć na totalnie nieprzewidywalnego rumuńskiego kierowcę. Ogromne osiedla zdają się nie mieć końca, a gdy wreszcie udaje nam się z nich wyjechać, zaczyna nas prześladować majacząca w oddali sylwetka Domu Ludowego - największego przejawu próżności i drapieżnych zapędów Ceausescu. Im bliżej centrum tym bardziej porażająca skala tego molochu. Wjeżdżamy szerokimi arteriami w świat bliski współczesnemu wizerunkowi Europy. Ponieważ nie planowaliśmy pobytu w stolicy Rumunii, w międzyczasie czytam „chłopakom” co nieco na jej temat. I im więcej się dowiadujemy, tym szerzej nam się oczy otwierają. Na miasto to potrzeba oczywiście oddzielnego wpisu, oddzielnego wyjazdu, na co nabrałam szczerej ochoty, zwłaszcza po przeczytaniu (już po powrocie do domu) książki Małgorzaty Rajmer „Bukareszt. Kurz i Krew”.
Trzeba jednak wiedzieć, że przełom XIX i XX w. to dla Bukaresztu okres niezwykłego rozwoju. Miasto w tym czasie nabierało włosko-francuskiej elegancji, stając się Małym Paryżem. W centrum, w pełnej symbiozie tuż obok siebie stały przepiękne wille i "perły" o charakterze sakralnym, których dziś już na próżno szukać w betonowym kostiumie miasta. Zachłanne ambicje "Ojca Narodów" zniszczyły w Bukareszcie większość tego co było piękne, szlachetne, wartościowe. Po roku 77 kiedy Bukareszt został dotkliwie zniszczony przez trzęsienie ziemi, Ceausescu wykorzystał moment i rozpoczął realizowanie swojej chorej wizji, niszcząc stare porosłe winoroślą wille, dostojne monastyry i cerkwie będące wizytówkami miasta. Wysiedlił też masowo ludzi – mieszkańców najstarszej i najpiękniejszej dzielnicy Uranus, dając im w zamian klitki w powstających dookoła centrum betonowych, strzelistych przedmieściach. W tym samym czasie rozpoczął też budowę swojego pałacu – Domu Ludów, którego wizja zmieniała się z dnia na dzień, tak aby stać się drugim co do wielkości budynkiem na świecie.
Można pisać w nieskończoność o zmianach jakie przeszedł Bukareszt za rządów Ceausescu. My przejeżdżając przez centrum, mieliśmy okazję jedynie przemknąć wzrokiem po maleńkiej części tego ogromnego miasta, którego powierzchnia jest ponad dwukrotnie większa od Paryża(!).

Z autostrady zjeżdżamy w Pitesti, odległym od Bukaresztu o ponad sto kilometrów, mieście słynącym z okrutnego więzienia gdzie represjonowano więźniów politycznych, którzy trafiali tu za wszystko i za nic. I to na nich eksperymentowano wprowadzając nowe metody „reedukacji”, metody które wielu tych ludzi - jeżeli tylko przeżyli - doprowadziły do obłędu.

Znów otaczają nas góry, znów prędkość na trasie nie przekracza 60 km/h. Wjeżdżamy w najsłynniejszą drogę krajową Rumunii – Trasę Transfogarską (DN7C). Nikt nie wie co skłoniło Ceausescu do budowy tej drogi, drogi przecinającej największe góry Rumunii – tzw. Alpy Transylwańskie, drogi wijącej się stromo na długości prawie 100 km, drogi która w najwyższym punkcie osiąga ponad 2000 m. n.p.m. Jeśli dodamy do tego czas budowy trasy – zaledwie cztery lata (1974-78), można sobie tylko wyobrazić ilu ludzi musiało być „zatrudnionych” do jej budowy. Ze względu na militarny charakter tego "łącznika" pomiędzy dwoma miastami Sybin i Pitesti, część z nich stanowili żołnierze, wiadomo jednak, że sporą grupę najtańszej siły roboczej stanowili więźniowie polityczni. Ilu zginęło? Oficjalnie nikt tego nie powie. I choć trasa jest niezwykle malownicza (nigdy takiej nie widziałam a sporo jeżdżę po górach), oplatająca jezioro Vidraru, przecinająca góry prawie kilometrowym tunelem, to trudno uciec od myśli, które gdzieś dotykają tajemnic związanych z jej budową.
Nad wspomnianym już jeziorem Vidraru warto zatrzymać się nad mierzącą 160 m wysokości zaporą na rzece Ardżesz, z której widok jest imponujący. Może to być nieco utrudnione, biorąc pod uwagę atrakcyjność tego miejsca i ogromne rzesze turystów jacy tu przyjeżdżają. Zaparkowanie więc graniczy z cudem, chyba że zrobi się to kilka kilometrów dalej.
Zapora nad Lacul Vidraru
Przejazd wzdłuż wschodniej krawędzi jeziora jest dość długi i wymagający uwagi. Trasa wije się mniej lub bardziej stromymi serpentynami, a nie daj Boże trafić na kierowcę najdelikatniej mówiąc nieobytego w jeździe po górach.
Dość szybko jednak udaje nam się pokonać odcinek, który przybliża nas do najwyższych szczytów, obok których będziemy w chwilę później przejeżdżać. Dodam, że Góry Fogarskie bardzo przypominają i wysokością i rzeźbą nasze Tatry. Najwyższe wierzchołki sięgają ponad 2500 m. n.p.m.
Im wyżej się wspinamy, tym bardziej kręte serpentyny i tym bardziej widokowa trasa. Zatrzymujemy się kilka razy aby utrwalić obrazy w fotograficznym kadrze. 
przez okna samochodu - Trasa Transfogarska
wspinamy się na wysokość nieco ponad 2000 m. n.p.m., skąd dookoła już tylko góry, góry i głęboko wcięte doliny  
Tuż przed wjazdem w około kilometrowy tunel, który ma nas przenieść na drugą stronę zboczy, utykamy w wolno przemieszczającym się korku. Okazuje się, że przyczyna jest niezwykle prozaiczna. Po obu stronach jezdni tuż u wylotu tunelu stoją kramy, w których sprzedaje się miejscowe specjały w postaci serów i wędlin. Mało tego, obok położone jest urokliwe, małe jezioro Balea, które ściąga przejeżdżających turystów. W tym ścisku i tłoku nie ulegamy magii miejsca i zjeżdżamy w dół. Trasa obniża się podobnie jak na południowych stokach krętymi zakosami. W dół prowadzi też kolejka gondolkowa. Przyznam, że to sto kilometrów przejazdu, które normalną drogą można pokonać w półtorej godziny jest niezwykle wymagające i zajmuje nam prawie cztery. Do podnóża gór zjeżdżamy zmęczeni i przede wszystkim głodni. Znów czas goni niemiłosiernie a tu trzeba coś jeszcze zjeść i dojechać do odległej o jakieś niespełna 80 km Sighisoary.
Trasa Transfogarska przed wjazdem w niemal kilometrowy tunel przecinający góry 
po drugiej (północnej) stronie Gór Fogarskich
Jemy coś w przydrożnym zajeździe, a zanim wjedziemy w niezwykle plastyczne przedpole gór Fogarskich podziwiamy ich ciągnący się długi łańcuch w całej swej krasie.

Jadąc na Sighisoary spotykamy kolejny przykład lokalnej architektury. Tym razem mijamy niezwykle barwne wioski z charakterystyczną niemiecką, zwartą zabudową. Okazuje się, że to teren zasiedlony przez mniejszość niemiecką, która kolonizowała te tereny już w XII w. Jednak największy napływ tej ludności nastąpił w XVIII w. i byli to Niemcy wyznania ewangelickiego.

Do celu naszej podróży docieramy około 22. Bez trudu znajdujemy Casa Soare – „różowy” pensjonat niedaleko centrum miasta. Ponieważ ja jedna mam w sobie wystarczająco siły, pakuję aparat i zwiedziona efektowną iluminacją starej części miasta wybieram się do centrum. O dziwo w tej małej mieścinie mimo późnej pory tętni życie. Restauracje i kawiarnie pełne są turystów. W okolicach głównych atrakcji też sporo ludzi. Jest czarodziejsko. Dobrze, że jeszcze rano jest kilka chwil aby tu ponownie wrócić.
nocna Sighisoara - perełka Transylwanii

plac z domem Draculi

foto: BK Sobieccy

niedziela, 13 września 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień VII/ Histria, Morze Czarne, Konstanca

Prosto z Murighiol kierujemy się drogą 222c w stronę Babadag i dalej na Konstancę. Trasa niewątpliwie urokliwa, w oddali niewysokie, spalone w słońcu góry, wokół tradycyjnie już żółte pola pełne nieco pochylonych głów słoneczników. Nawierzchnia jednak pozostawia wiele do życzenia i momentami zastanawiamy się czy nie wrócić i jechać tak jak dnia poprzedniego. Zaciskamy jednak zęby na każdej cudem ominiętej dziurze, trenujemy cierpliwie manewry przypominające slalom. Na szczęście tuż za Agighiol ta drogowa gehenna się kończy. 
Krajobraz wokół mocno się spłaszcza i w takich okolicznościach przejeżdżamy przez Babadag – tą słynną miejscowość znaną z książki Stasiuka. Miasto z okna samochodu nie wzbudza wielkiego entuzjazmu, ale nie przejeżdżamy też przez jego centrum. 
Jadąc do Babadag
I tak zbliżając się w stronę Histrii zastanawiamy się czy uda nam się pogodzić wszystkie plany tego dnia i zobaczyć ruiny starożytnego miasteczka. Mocnym argumentem jest to, że od głównej drogi to zaledwie kilka kilometrów  i szkoda po prostu takiej okazji.
A miejsce to zobaczyć warto. Już sam fakt, że tu w Rumunii nagle dotykamy starożytnych korzeni wplecionych w jej przeszłość jest ekscytujący.
Powstanie Histrii to 657 rok p.n.e. kiedy koloniści z Miletu postanowili tu w okolicach Delty Dunaju założyć osadę i zapewnić jej burzliwy rozwój związany z głównie z rybołówstwem i handlem rybami. Niestety lata świetności nie trwały zbyt długo. Na skutek zmian jakie zachodziły w samej zatoce, nad którą miasto powstało, jej systematycznego spłycania, a także w związku z najazdem Gotów w 248 r. miasto zaczęło tracić swoje znaczenie. Mocno złupione, zniszczone nie podźwignęło się już nigdy.
A zwiedzanie - jeżeli ma się tylko trochę więcej czasu - może być całkiem przyjemne. Ocalałe resztki murów pozwalają wyobrazić sobie jak mogło się tu toczyć się życie, gdzie z jednej strony znajdowały się więzienia dla jeńców wojennych, zaraz obok świątynie a nieopodal łaźnie. Miasto miało swoje dzielnice gdzie kwitł fach rzemiosła garncarskiego, kowalskiego, gdzie pachniało świeżo pieczonym chlebem. A kawałek dalej rewiry arystokratów, z pięknymi willami, łaźniami i świątynią Zeusa i Afrodyty.
Leniwie spacerujemy śladami uliczek, które kiedyś tętniły życiem. Z niewielkiego wzgórza roztacza się piękny widok na Jezioro Sinoe, zamykające dostęp do Morza Czarnego.
Histria - ruiny starożytnego miasta w Rumunii
Pogania nas nieco upływający czas ale i upał niemiłosierny. Wracamy więc tą samą drogą, kierując się prosto na Konstancę. Zanim jednak wjedziemy na główną 22, znów uruchamiamy naszą wyobraźnię - tym razem na widok samotnych ogromnych drzew, przypominających tolkienowskie Enty, podążające w swoim żółwim tempie gdzieś na północ.
Ponieważ nie chcemy plażować w komercyjnej, tłocznej Mamai tuż na przedmieściach Konstancy, szukamy zjazdu na plażę nieco wcześniej. Po małych zawirowaniach udaje nam się w końcu znaleźć odpowiedni, choć bardzo stromy zjazd. I tak oto jesteśmy nad Morzem Czarnym. Przy plaży funkcjonuje dość spory parking i pole namiotowe. Pomimo upału towarzyszy nam bardzo silny wiatr. Woda jest cudownie ciepła i mocno pomarszczona białą kipielą fal. Spędzamy tu prawie trzy godziny.
plażowanie nad Morzem Czarnym
Znad plaży wyjeżdżamy tuż przed 18. Wiadomo, że Konstancy nie uda nam się zwiedzić w świetle dziennym, zwłaszcza że przejazd przez Mamaię upływa nam w niekończących się korkach. Zanim jednak dojedziemy do Mamai obserwujemy przytłaczający nas przemysł, ogromne kominy, hale - coś kompletnie niespójnego z nadmorskim klimatem uzdrowiskowego niegdyś miasta. Kolejne urojenie Ceausescu.

Do hotelu, w którym mamy zaplanowany nocleg docieramy już prawie o zmroku. Nie jest to szczyt luksusu. Panuje tu specyficzny klimat lat minionych. Dostajemy pokój na wysokim trzecim piętrze, na które nie ma windy. W środku mimo, że skromnie jest jednak czysto.
Po rozpakowaniu się wsiadamy w samochód i udajemy się do centrum - przede wszystkim w poszukiwaniu jakiegoś lokalu z jedzeniem.
Rzeczywiście w mieście panuje nieco orientalny klimat, nie tyko w kontekście architektury – od razu wita nas górujący wyraźnie nad częścią miasta Meczet Hunchiar, ale przede wszystkich bogactwa zapachów unoszących się z licznych restauracji i knajpek i specyficznego chaosu.
Po późnym obiedzie dajemy się porwać nocnej atmosferze miasta a konkretnie głównego deptaka wiodącego na Piata Ovidiu (Plac Owidiusza). Głośno tu i tłoczno. Sam plac jest bardzo obszerny, kiedyś mieściła się tu grecka agora, później rzymskie forum, a w czasach tureckich bazar. Pośrodku stoi pomnik Owidiusza, który po wygnaniu z Rzymu w słonecznej Dobrudży stworzył swoje największe dzieła.
Nieco dalej idąc w kierunku morza mijamy Wielki Meczet zbudowany na początku XX w. Bardzo żałuję, że nie mamy okazji go zwiedzić, zwłaszcza że informacje w przewodniku są bardzo zachęcające. 
I tak oto docieramy do najsłynniejszej chyba budowli Konstancy - Kasyna, które powstało w latach 1904-10 i przez długi czas stanowiło wizytówkę miasta. Co ciekawe w latach pierwszej wojny światowej pełniło rolę szpitala wojskowego, a pod jej koniec zostało całkowicie zbombardowane. Niestety nawet po odbudowie jakiej dokonano w latach 20 –tych nigdy nie odzyskało swoje świetności.
Konstanca
Konstanca zawsze kojarzyła mi się z luksusem i bogactwem. I rzeczywiście jeżeli prześledzić jej historię, miasto to przez wiele wieków przeżywało swój rozkwit. Dopiero upadek państwa rzymskiego przerwał tę hossę, choć po latach upadku miasto ponownie odzyskało swój blask i potęgę, tym razem pod wpływami Carstwa Bułgarskiego a potem po włączeniu Dobrudży do Królestwa Rumunii.
Niestety Ceausescu miał wobec tego miasta inne plany i sprawił, że Konstanca stała się jednym z  najważniejszych ośrodków przemysłowych Rumunii. Od lat 90 trwa jednak próba przywrócenia Konstancy roli nadmorskiego kurortu, jakim była w okresie międzywojennym.
Kiedyś bardzo chciałabym tu wrócić, na dzień, dwa... aby wtopić się nieco głębiej w historię tego miejsca, jego klimat łączący w sobie kulturę tak lubianego przeze mnie orientu wtopionego w styl klasyczny.

foto: BK Sobieccy

czwartek, 10 września 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień VII/ Delta Dunaju

Zapewne każdy zgodzi się, że wyjazd na urlop i wczesne wstawanie to pojęcia niemalże wykluczające się, zwłaszcza gdy mówimy o pobudce o czwartej rano naszego czasu. Zawsze jednak jestem w stanie zrobić wyjątek jeśli wiem, że dzień ten przyniesie coś niezwykłego. Tak jest zawsze kiedy szykuję się na sobotni lub niedzielny wyjazd w ukochane Tatry, tak też było kiedy ustalaliśmy z właścicielem pensjonatu w Murighiol, godzinę wyjazdu na rejs łódką po Delcie Dunaju. Zależało nam na absolutnie kameralnym pobycie na wodzie, pośród dzikiej przyrody w chłodzie poranka. 
Tak jak wspominałam Dunaj tuż przy swoim ujściu do Morza Czarnego rozdziela się na trzy główne odnogi, każda mierząca ponad 100 km. Najbardziej wysunięta na północ, granicząca z Ukrainą to Kilia. Środkową (Sulina) można dopłynąć do miejscowości o tej samej nazwie. My zaś startowaliśmy z wioski położonej nad południową odnogą zwaną Święty Jerzy (Sfantu Gheorghe). Ta część Dunaju wpływa do morza w miejscowości również o tej samej nazwie. Nie jest jednak wielką atrakcją przemieszczanie się wzdłuż głównych nurtów Dunaju. Niewątpliwe rzeka budzi podziw i imponuje swoim ogromem, jednak to co najpiękniejsze kryje się w tysiącach wąskich, wodnych korytarzy, łączących ogromne jeziora utworzone między trzema odnogami.

Szczerze mówiąc wyjeżdżając rano z naszym przewodnikiem nie spodziewałam się co zastanę podczas trzech godzin naszego rejsu. Wiedziałam, że będą jeziora, będą ptaki i będzie pięknie. Jednak to co zobaczyłam w rzeczywistości przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania.
O tej porze - szósta rano (piąta  naszego czasu) - na przystani w Murighiol jest wyjątkowo cicho i spokojnie. W łodzi towarzyszy nam jedynie młoda kobieta z córką. Nie mija kilka minut kiedy wpływamy do Świętego Jerzego, skąd kawałek dalej zanurzamy się w zatoczce prowadzącej nas do kanału przepływającego przez maleńką osadę Uzlina. To miejsce, do którego można dotrzeć jedynie drogą wodną. Nasz przewodnik wskazuje nam urokliwy, dość sporych rozmiarów pensjonat, który swojego czasu był letnią rezydencją Ceausescu. Kanał, którym płyniemy zwęża się z każdym kilometrem, wokół nas pochylają się drzewa, na gałęziach których pojawia się pierwsze wodne ptactwo. Tu między innymi mamy okazję na bardzo krótką chwilę podglądać zimorodka, mieniącego się na grzbiecie mnóstwem niebieskich odcieni. Jakie jest nasze zdziwienie, kiedy z bardzo ciasnego korytarza wpływamy na ogromną przestrzeń jeziora, którego sporą powierzchnię okrywa płaszcz liści nenufarów w kolorze soczystej zieleni. Co jednak najzabawniejsze po tych zielonych sercowatych wyspach przemieszczają się gromady ptaków i to bynajmniej nie latając a podskakując. Od czasu do czasu podnosimy do lotu stada kormoranów lub pelikanów.
Pamiętam jak trzy lata temu będąc w Hiszpanii i jadąc do rezerwatu Fuente de Piedra  nastawiliśmy się na oglądanie siedlisk pełnych różowych flemingów i jakie było nasze rozczarowanie kiedy nie zobaczyliśmy ani jednego. Bałam się, że podobny scenariusz czeka nas tu w Rumunii, w Delcie Dunaju.
Nic podobnego, mogliśmy podziwiać te piękne ptaki z różnych odległości, w locie, w stadzie, podczas nurkowania... emocje nie do opisania.
Emocje towarzyszyły też podczas każdego kolejnego zapuszczania się w ciasne gardziele wymoszczone tatarakiem, gdzie niejednokrotnie moja twarz czy ramiona były muśnięte opadającymi wiotkimi gałęziami drzew. W niektórych z tych korytarzy zatrzymywaliśmy się przymusowo na skutek grzęźnięcia śruby motorówki w płytkich wodach zbiorników wodnych a wokół nas niejednokrotnie uwalniała się charakterystyczna woń gazu, wydostającego się na skutek poruszonego przez motor gnijącego podłoża, pełnego zbutwiałych roślin. Zdarzało się też, że nasz przewodnik własnoręcznie musiał oczyszczać śrubę z nadmiaru traw wodnych jakie się w nią wkręciły. 

I w takich okolicznościach, mijając kilkakrotnie uśpione w ciszy łodzie z rybakami zwiedzaliśmy kolejne jeziora, połączone ze sobą takimi właśnie przesmykami. 

wschód słońca nad pięknym Dunajem... modrym chyba raczej nie ;-)
po prawej rezydencja letnia Ceausescu
pierwsze gromady ptaków wodnych i pierwsze jezioro - Uzlina
i pierwsze pelikany
wyspy nenufarów
i wąskie zatoczki
kormorany i pelikany ... niemalże do znudzenia ;-)
dzikie ostępy, gdzie brakowało jedynie aligatorów
i dzika przestrzeń i wiatr we włosach...
i kolejne jeziora, przesmyki, jeziora
momentami ciasno wręcz ;-)
Warto było zmierzyć się z poranną niechęcią do opuszczenia łóżka, warto tym bardziej, że w chwili kiedy wpłynęliśmy z powrotem do zatoki w Murighiol oczom naszym ukazał się istny „jarmark”. Zastawiony samochodami parking, pełno ludzi tworzących kolejne grupy chętne na rejs. I coraz bardziej dokuczliwy upał, mimo tak wczesnej jeszcze pory.

My Deltę Dunaju mieliśmy niemalże na wyłączność.
a my zobaczyliśmy łącznie sześć jezior (w północno-wschodniej części od Uzliny)
Nie potrafię teraz myśleć o tym miejscu inaczej niż w charakterze istnego cudu natury, jakiego jeszcze do tej pory nigdy nie widziałam. Nie dziwie się więc absolutnie wysiłkom i wszelkim działaniom na skalę ogólnoeuropejską aby zachować ten zakątek w jego niemalże pierwotnej postaci. Każda poważniejsza ingerencja wydawałaby się czymś nie do zaakceptowania. 

A być w Rumunii i nie zobaczyć Delty Dunaju to tak jak być w Paryżu i nie zobaczyć wieży Eiffla, czy będąc w Rzymie nie przejść obok Koloseum.
Trzeba wrócić koniecznie.


foto: BKP Sobieccy (z absolutnym pierwszeństwem dla K)

poniedziałek, 7 września 2015

Rumunia - żywa mozaika /dzień VI/

Pogoda w Rumunii nas rozpieszcza. Za oknem błękit nieba i ciepło… bardzo ciepło. Dzień rozpoczynamy od krótkiej bo niespełna godzinnej wizyty w kolejnym rezerwacie błotnym Paclele Mari. Znów przemierzamy ten sam fragment drogi, mijając wioskę Paliciori - tym razem jednak z głównej drogi odbijamy w lewo, kierując się na niewielkie wzgórze, które dnia poprzedniego widzieliśmy po przeciwnej stronie. Co prawda nieco tu mniej wulkanicznych stożków i nie tworzą tak spektakularnych, rozległych form ale są równie malownicze. Dużo tu za to nie spotkanych przez nas w Paclele Mici głęboko wciętych, pozawijanych szczelin. Piotrek jest zachwycony, my również. 
Jeżeli jednak komuś kto ma do wyboru tylko jeden z rezerwatów, miałabym polecić ten jedyny, to byłby to zdecydowanie Palclele Mici - najlepiej tuż przed zachodem słońca. 
Paclele Mari - wulkany błotne 
Było tak pięknie, że całą trójką odlecieliśmy ;-)
W niespełna godzinę później jesteśmy już na trasie wiodącej przez niezbyt urokliwe Buzau w stronę ujścia Dunaju do Morza Czarnego. Wybieramy wariant drogą 2B przez Braiłę (Braila) i Gałacz (Galati), a następnie po przeprawie promowej drogą 22 na Tulczę.
Właściwie zaraz za Buzau krajobraz się mocno wypłaszcza i wszędzie otacza nas żółty odcień pól słonecznikowych, przetykanych dla odmiany zielonymi uprawami kukurydzy. Gdzieniegdzie widać leniwie poruszające się ramiona szybów naftowych, potwierdzające wysoki potencjał wydobycia  ropy naftowej w Rumunii.
Aby dojechać do Tulczy konieczna jest przeprawa promowa. Mamy szczęście bo na kurs na drugi brzeg czekamy zaledwie kilka minut. Koszt przepłynięcia (samochód i trzy osoby) około 20zł. 
Dunaj miałam okazję widzieć tylko z perspektywy wyjazdów na Węgry. Tam jednak rzeka nie wyglądała tak imponująco. Aż trudno wyobrazić sobie, że zaraz przed Tulczą Dunaj rozgałęzia się na trzy główne odnogi, niewiele węższe niż główny nurt. A już po drugiej stronie jedziemy wzdłuż masywu niewysokich ale najstarszych gór Rumunii Muntii Macin.
Bardzo żałuję ale na zwiedzanie Tulczy nie starczyło już czasu. Szkoda bo ponoć miasto interesujące i bogate w zabytki o charakterze orientalnym, co dla mnie nie jest akurat bez znaczenia. Może kolejnym razem…
przeprawa promowa przez Dunaj w drodze do Tulczy  

i tak od gór przez płaskie słonecznikowo-kukurydziane połacie po góry ... 
Dalej droga prowadzi już tylko w jednym kierunku i kończy się w miejscowości Murighiol, do której właśnie zmierzamy. Nieco obawialiśmy się tego fragmentu przejazdu, bo w przewodnikach straszono nas fatalną nawierzchnią. Trasa jednak pod tym względem była dla nas miłym zaskoczeniem. Nie dość, że niezwykle malownicza, nieco kojarząca się z krajobrazem stepów, to jeszcze wygodna.
Znów zatrzymujemy się w kilku miejscach zauroczeni widokiem z okna samochodu. Niekończące się pola słoneczników, liczne wiatraki, gdzieniegdzie widoczne już zakola Dunaju lub przylegające do niego małe i większe jeziora.
Bez większych problemów udaje nam się znaleźć nasze miejsce noclegowe. Jedyne czego się obawiam to komary. W tak wilgotnym terenie na pewno będą dawać w kość. Nie ma jednak tragedii, zarówno wejście do studia jak i okno zabezpieczone jest moskitierą. Taki więc i wieczór i noc upływa nie najgorzej.
Natomiast ogromną ekscytację wywołuje umówiony z właścicielem pensjonatu poranny rejs po Delcie.
Póki co czeka nas jeszcze obiadokolacja, na którą jedziemy do odległego o jakieś dwa, trzy kilometry od naszej wioski kompleksu z parkiem wodnym. Miejsce jest przykładem gdzie widać gołym okiem podążanie Rumunii za luksusem, za nowoczesnością, za Europą. To duży hotel z zapleczem basenowym na zewnątrz (kolorowe rury do zjeżdżania, rozkładane fotele, parasole i te sprawy ..). W środku SPA a obok dość spora restauracja z równie sporym ogródkiem. I wszystko to z widokiem na zarośla, wodę, stojące w przystani łódki, kajaki. I tylko ta muzyka… haniebne disco, zagłuszające sączące się w ogródku bossa novy.
Uwielbiam kuchnię obfitującą w ryby a tu można poszaleć do woli. Zamawiamy zupy - w tym hit regionu – zupę rybną na wodzie z Dunaju. Do tego w ramach drugiego dania różne odmiany ryb słodkowodnych w wersji zapiekanej, grillowanej, w pomidorach. No pycha.
późny obiad w hotelu z parkiem wodnym w Murighiol

Po tak doskonałym obiedzie - kolacji właściwie, wracamy do wioski aby zrobić jeszcze minimalne zakupy na rano.
A następnego dnia? Poranku witaj, pobudka po piątej (czwartej naszego czasu) aby ruszyć w poszukiwaniu przygody.