Przed nami ostatni dzień przed wyjazdem. Zgodnie z wcześniejszymi planami postanowiliśmy go spędzić w Sierra Nevada - najwyższych górach Hiszpanii. Oczywiście określenie spędzić jest w tym wypadku sporym nadużyciem, ale trudno przy takiej rozpiętości atrakcji do zaliczenia uwzględniać jeszcze typowe górskie wycieczki z przystosowanym do tego ekwipunkiem. Mówiąc krótko, chcieliśmy po prostu zetknąć się ze skalą tych gór, zobaczyć choćby z daleka trzytysięcznik Mulhacen czy Veletę.
Naszym celem jest dojechanie do miejscowości Sierra Nevada (Pradollano) – narciarskiego raju dla Hiszpanów. Swoją drogą czyż nie cudowne jest móc tego samego dnia rano szusować na nartach, a po południu wylegiwać się na śródziemnomorskiej plaży? W tym wypadku to całkiem możliwe zwłaszcza, że odległość dzieląca Granadę od linii morza to niespełna 70km.
Chcąc skrócić sobie trasę decydujemy się na przejazd przez miejscowości Beas i Quentar, leżące całkiem blisko naszej bazy noclegowej w Alfacar. W rzeczywistości okazuje się, że droga zaznaczona na mapie to podrzędna, wąska szosa i jadąc nią nietrudno zbłądzić. Z każdym kilometrem otaczają nas coraz piękniejsze i coraz bardziej dzikie widoki a i łańcuch Sierra Nevada z Mulhacenem w roli głównej wydaje się być tak blisko. Gdyby nie gaje oliwne i sporadycznie mijane osady można by pomyśleć, że to koniec świata.
|
gaje oliwne i Sierra Nevada w tle |
W końcu udaje nam się wjechać na główną, doskonale utrzymaną jak na tę wysokość (do 2300m n.p.m.) drogę wiodącą do Pradollano. Mijamy kilka punktów widokowych, w tym jeden z zapierającą dech panoramą obejmującą turkusowe wręcz jezioro Embalse de Canales.
Po dojechaniu do celu naszej wycieczki okazuje się, że właściwie wszystko jest już całkowicie zamknięte po sezonie, włącznie z kolejką na Veletę, z którą wiązaliśmy pewne nadzieje. Ech... marzeniem moim było postawić stopę na trzytysięczniku (Veleta ma wysokość 3394m. n.p.m.). Niestety nie tym razem…
Włóczymy się trochę po centrum miejscowości i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że trochę mi to przypomina klimat z „Lśnienia” ;-) Ten tętniący życiem w zimie kurort przypomina teraz całkiem wymarłe miasto.
|
jezioro de Canales (widok z trasy do Sieraa Nevada |
|
stacja narciarska w Sierra Nevada |
Wracając planujemy wstąpić jeszcze do Granady z zamiarem zrobienia drobnych zakupów przed wyjazdem i zjedzenia jakiegoś obiadu. Znajdujemy restauracyjkę tuż obok katedry, przemiły kelner wybiera nam miejsce w ogródku pod zadaszeniem. Dziwnie się czuję w Hiszpanii obok stojących rozpalonych grzejników ;-).
|
obiad w Granadzie - na przystawkę paella ;-) |
Zamawiamy gazpacho i kilka przystawek, Piotruś jak zwykle pizzę. Po obiedzie udajemy się jeszcze na krótki spacer uliczkami Granady, kierując się w stronę Albaicin - jednej ze starszych dzielnic. Sama dzielnica była niegdyś najbogatszym i najbardziej tłocznym rejonem Granady, a o korzeniach tego miejsca świadczą liczne tabliczki z wypisanymi po arabsku numerami domów. Niestety okres rekonkwisty zmusił muzułmanów do opuszczenia swoich domostw – większość uciekła w Doliny Alpujarras lub do Afryki.
Obecnie dzielnica odzyskuje swój nieco egzotyczny charakter, głównie za sprawą napływających imigrantów. Widać to na wielu uliczkach, gdzie mnóstwo jest sklepików z artykułami marokańskimi lub małych, pełnych klimatu knajpek. Sporo tu również ducha posthipisowskiego, niekoniecznie w tym najlepszym wydaniu.
W miarę jak schodzimy w dół do centrum miasta poprawia się pogoda, na ścianach mijanych domków i kamieniczek kładą się sympatyczne cienie. Nie wiedzieć kiedy ciche maleńkie uliczki ustępują miejsca gwarnej części miasta.
|
tradycyjna zupa andaluzyjska - gazpacho |
|
kalmary grilowane |
|
ulubione przez Piotrka ;-) |
|
zwiedzamy Albaicin - dzielnicę muzułmańską |
|
widok na Alcazabę
|
|
uliczki Albaicin |
|
uliczka z artykułami marokańskimi
|
|
nie brak stoisk z herbatą czy przyprawami |
I tak żegnamy się z Granadą, z naszymi eskapadami po Andaluzji. Przed nami jeszcze pakowanie przed jutrzejszym wyjazdem i kilkugodzinna podróż do Madrytu.