Baraniec

Baraniec

niedziela, 26 grudnia 2010

szczypta magii w wigilijny wieczór...



Ciesząc się ostatnimi świątecznymi godzinami z wielką przyjemnością wspominam spotkanie wigilijne z moimi rodzicami i pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. I pewnie byłaby to Wigilia podobna do tych sprzed lat gdyby nie fakt, że po kolacji udało nam się porzucić domowe ciepełko i ruszyć w miasto. Trzeba dodać, że to co wyzierało zza okien nie zachęcało do wyjścia - mgła, duża wilgoć, chwilami zwiewna mżawka. Nie było jednak zimno i wietrznie, co ostatecznie przekonało nas do wyjazdu na spacer.
Otulone niezbyt gęstą mgłą Stare Miasto w wigilijny wieczór było cudownie bezludne, spokojne i tajemnicze. Momentami, zwłaszcza w okolicach Plant sceneria przypominała klimat XIX-wiecznej Anglii z krymianałów Agathy Christie. Niewąpliwie urok świątecznych, ulicznych dekoracji uzupełniała też iluminująca wilgoć bruku. Było pysznie, a prawie dwugodzinny spacer zaowocował kilkoma zdjęciami, z których część zamieszczam poniżej.
Nasz "Aniołek" w akcji

Mały Rynek


ul. Floriańska
Zaułek Niewiernego Tomasza
ul. Szewska

ul. Grodzka

Rynek Główny

ul. Franciszkańska



ostatnie przygotowania przed "żywą szopką" przy kościele Franciszkanów

Planty od ul. Siennej


czwartek, 23 grudnia 2010

piątek, 10 grudnia 2010

ole ole, ole, ola, oli, niech żyją młode żądze...

Dziś Marek Grechuta obchodziłby 65 urodziny. Nie jestem jakąś zagorzałą fanką jego twórczości ale mam do niej ogromny szacunek i nie ukrywam, że kiedyś jego muzyka była mi bardzo, bardzo bliska. 
Z sentymentem więc sięgam po jego utwory, wśród których Korowód należy do zdecydowanych faworytów.
A kogo nie porusza Gaj, jakże wspaniale odśpiewany z Marylą Rodowicz? I te jakże wysmakowane zbitki słów autorstwa Osieckiej.

czwartek, 9 grudnia 2010

poimieninowo...muzycznie, tanecznie, lirycznie i egzotycznie...


Tradycją barbórkową jest już od jakiegoś czasu otrzymywany w prezencie muzyczny set Marcina Kydryńskiego pod hasłem Siesta .... To już szósta kompilacja z mniej lub bardziej odległych zakątków świata. Mam więc kolejną płytę, nadającą się do przyjemnego, niezobowiązującego słuchania, dzięki której można się przenieść w obce kraje i poczuć ich klimat ;-)).
Oprócz lirycznych lub bardziej tanecznych rytmów niewątpliwie przyjemną niespodzianką na płycie jest pochodząca zewsząd nowa aranżacja dubletu War/No More Trouble pierwotnie wykonywanego przez Marleya. Utrzymany w jamajskim reggae utwór z Bono w roli głównej przywołuje miłe wspomnienia, oj miłe ... 
Jednak odkryciem tej zimy jest niewątpliwie w sam raz na zakończenie roku chopinowskiego płyta Chopin na 5 kontynentach.  Wszystkich kochających muzyczne  eskapady w odległe zakamarki, Maria Pomianowska z liczną grupą muzyków zabiera do Japonii, Chin, na Syberię, Bałkany, do Hiszpanii, Brazylii, Afryki czy Arabii. Ta płyta to bardzo udany melanż muzyki ludowej, klasycznej i etno, bogato oprawiony ciekawym instrumentarium. Autorami  opracowań utworów są wspomniana już Maria Pomianowska oraz Michał Czachowski, którego miałam przyjemność poznać  osobiście podczas dwóch a właściwie trzech koncertów. Michał Czachowski został nawet uznany za najlepszego gitarzystę flamenco w Polsce a bezspornie największy rozgłos przyniósł mu folkowy projekt Indialucia. Dla mnie bomba, a na żywo to dopiero coś ;-)))  
Tym razem Czachowski czaruje w rytmach walca Op.64 nr.2 i przenosi nas do Andaluzji.
Płytę polecam bardzo, bardzo...

moje tiramisu - Halinka specjalnie dla Ciebie ;-))

Tiramisu - ekspresowy i zniewalający podniebienie deser włoski, składający się z warstw biszkoptów nasączanych bardzo mocną kawą espresso oraz winem marsala /ja używam amaretto/, przekładanych kremem z twarożku mascarpone, jajek, cukru i opcjonalnie śmietany /ja nie dodaję/.
To deser, który jest doskonałym rozwiązaniem gdy już totalnie nie ma czasu na przygotowanie czegoś słodkiego dla gości. Czas na jego sporządzenie to nie więcej niż 15 minut.
Bardzo bardzo polecam... 
Składniki:500g serka mascarpone
4 żółtka
100g cukru pudru
75ml amaretto
duże opakowanie biszkoptów podłużnych - najlepsze sprawdzone SAN-owskie
około 350ml mocnej ostudzonej kawy
kakao do posypywania kolejnych warstw


Żółtka ucieram z cukrem pudrem na gładką masę (do białości). Stopniowo dodaję mascarpone i mieszam do jednolitej konsystencji gęstego kremu. Kawę łączę z amaratetto - najlepiej w miseczce lub w głębokim talerzu. Odkładam połowę biszkoptów i maczając bardzo, bardzo krótko układam na dnie formy. Posypuję lekko kakao i nakładam delikatnie połowę kremu, ponownie posypuję kakao. Namaczam kolejną część biszkoptów i ponownie układam, posypując z wierzchu kakao. Rozsmarowuję resztę kremu i posypuję wierzch kakao. Deser można udekorować płatkami migdałów. Doskonałe są też wiórki czekolady. Formę odkładam do lodówki przynajmniej na kilka godzin, najlepiej na dobę. 
Z uwag:
Ta ilość wystarcza na foremkę ok. 28x16cm. Zakładając skromne repety jest to ilość dla 6 osób. 
100g cukru pudru to w/g mnie odrobinę za dużo, zwłaszcza że mascarpone samo w sobie jest słodkawe.
Aby deser trzymał fason należy pamiętać o bardzo krótkim nasączaniu, ja dosłownie na chwilkę zanurzam biszkopt w kawowo-amarettowej kąpieli. 

Polecam, mniami ;-)))

niedziela, 21 listopada 2010

free jazzowy wyborny bukiet...

Pamiętam swoją pierwszą lampkę koniaku, którą wypiłam z moją Teściową mając niespełna 30 lat. To był topowy trunek - Courvoisier - o wyśmienitym aksamintnym smaku... i zanim to się stało, byłam jego absolutną przeciwniczką. 
To samo mogę powiedzieć o moim dojrzewaniu do słuchania jazzu, delektowania się nim. Wiele lat upłynęło zanim stał się moim ulubionym gatunkiem muzycznym. Jednakże do tej pory skupiałam się bardziej na lżejszych odmianach, takich w których można pociągnąć za jakiś wątek przewodni i płynąć, płynąć... niezależnie od tego czy są to klimaty liryczne czy zdecydowanie mocniejsze. Świadomie jednak stroniłam od free jazzu, zakładając że do niego to jeszcze muszę dorosnąć. 
I musiałam aż do wczoraj. Wybraliśmy się z przyjaciółmi na koncert Burry Guy New Orchestra w ramach V Festiwalu Krakowska Jesień Jazzowa. Koncert odbył się w kameralnych przestrzeniach krakowskiej Mangghi.  Szłam z pewnymi obawami po wysłuchaniu kilku próbek na you tubie. Mając jednak natłoczone w mojej głowie przez ostatnie tygodnie scenki i formy gramatyczne z języka angielskiego potrzebowałam czegoś, co pozwoliłby mi się choć na chwilę zrelaksować... Nieważne czy miałby to być łomot czy tęskne balladki.  
Koncert został podzielony na  dwie części, trwające po mniej więcej 45 minut. Jak się dowiedziałam już po koncercie, oba utwory miały wczoraj premierę światową a prawykonanie napisanych kompozycji odbyło się  specjalnie na wspomniany festiwal.
W pierwszej odsłonie oprócz zespołu liczącego 11 muzyków gościnnie wystąpiła doskonała szwajcarska skrzypaczka Maya Homburger. Dodam, że dane nam było usiąść w tzw. pierwszej ławce, będąc wręcz na wyciągnięcie ręki od grającego niespełna dwa metry od nas Barry Guya. Poraz pierwszy miałam więc możliwość zerkania z tak bliska to na muzyków, to na partyturę, której zapis wprawiał mnie w dziki zachwyt. Poraz pierwszy też miałam możliwość podglądania różnych sztuczek jakie stosowali muzycy podczas wykonywania utworów. Pomijając to, że niemalże każdy z nich grał na przemian przynajmniej na dwóch intrumentach, do każdego w odpowiednich fragmentach dołączano jakieś "przeszkadzajki", pozwalające na wydobywanie coraz to ciekawszych dźwięków. Ze zdziwieniem patrzyłam na to co można wyciągnąć z puzonu, trąbki, saksofonu czy innych instrumentów dętych, bo co do perkusji to już wiele rzeczy widziałam. Szczytem jednak był dla mnie "zestaw uzupełniający" do kontrabasu. Rozłożone obok na stoliczku pałki, smyczki i metalowe pręty wprawiały w zdumienie, a to co z nimi wyprawiał podczas gry Barry Guy to istny majstersztyk. Fenomenalne dla ucha były np. odgłosy rezonujących dwóch metalowych prętów, włożonych poprzecznie między struny. Zaintrygowały mnie również dźwięki jakie momentami wydostawały się z klarnetu tudzież fagotu /dyletanctwo straszne ze mnie wypływa w tym temacie ;-))/ bardziej przypominające grę na bębnach niż na instrumentach dętych.
Transowe oprócz muzyki mogło być również obserwowanie ruchów scenicznych i grymasów na  twarzach niektórych muzyków, pomiędzy którymi zawiązała się harmonijna, doskonała wręcz więź. Próbowałam sobie wyobrażać co dzieje się w ich głowach i jakie to genialne móc ogarniać cały ten pseudonieład i co ciekawe w całym tym pseudonieładzie tworzyć jedną wspaniałą całość. 
Po dość spokojnym, powiedziałabym ocierającym się o muzykę klasyczną pierwszym utworze Barry Guy New Orchestra zabrzmiała tak jak właśnie oczekiwałam: głośno, momentami dziko i nieokiełznanie. Fantastyczne partie solowe, niektóre lekko liryczne jak te np. grane na fortepianie przez Augusti Fernandeza z Hiszpanii. Przyznam klimat był zaskakujący... Niesamowite wręcz sceny działy się  podczas fragmentu, kiedy niektórzy muzycy byli dla siebie wzajemnie dyrygentami, wskazując odpowiednimi kolorowymi karteczkami kto wchodzi z solówką. No i zapis nut  w tym fragmencie ;-)) - jakieś rysunki, tabelki, wykresy... szok.
Bisów nie było ale trudno się dziwić , po takiej dawce dźwięków... 
Dodam, że zespół tworzy grupa 11 muzyków, których ciężko zebrać w komplecie. Są różnych narodowości aż byłam zdziwiona... są wśród nich Anglicy, Niemcy, Szwedzi, Szwajcar, Amerykanin i wspomniany już Hiszpan. 
Przeżyłam więc wczoraj swoistą free jazzową inicjację - podobną do tej sprzed lat o wyśmienitym bukiecie marki Courvoisier.  Polecam odważyć się kiedyś i przeżyć coś równie niezwykłego...  

poniedziałek, 15 listopada 2010

nowohucko, sympatycznie...

Dzień był wczoraj wyjątkowo nietypowy jak na połowę listopada. Za oknem niemalże 20 stopni, bezchmurne niebo... I jak tu wysiedzieć w domu? W ramach przewietrzenia komórek nerwowych udałam się na dwugodzinny spacer do serca Nowej Huty w okolice Placu Centralnego.  Delektując się urokiem spokojnego popołudnia, chwytałam promienie słoneczne i ciepłe powiewy wiatru. 
Piękny dzień, piękne światło no i sympatyczne podglądactwo ;-) ...  

środa, 3 listopada 2010

Cianowice - tu się bawi, tu się odpoczywa...

Po lekko wyczerpującym tygodniu, który zamknął się klamrą, związaną z małym remontem pokoju syna, czas na chwile relaksu. Nie wiem czy wielkość pomieszczenia ma znaczenie podczas malowania, po tym co zaliczyliśmy śmiem twierdzić, że zawsze jest to mała rewolucja. ;-))) Drugą taką samą można przeżyć podczas skręcania nowych mebli, zwłaszcza gdy stosując się do instrukcji odnosi się wrażenie, że jest się posiadaczem żabiego móżdżku. ;-)
Taaak, ale to już szczęśliwie za nami, przed nami jeszcze nie do końca uprzątnięty bajzel... Bajzel jednak został w domu, podczas gdy my wyjechaliśmy na wieś w poszukiwaniu radośniejszej strony życia. Nic nie nastraja tak pozytywnie jak nasze przyjacielskie spotkania w cudownych okolicznościach przyrody. Impreza lekko stylizowana na Halloween kipiała żywiołowością i spontanicznymi pomysłami. Było soczyście muzycznie a echo "tam-tamów" musiało się chyba nieść po tonących w mroku okolicznych polach i zagrodach. Było też fotograficznie z całą masą fotożartów.
Doskonałym zamknięciem naszego pobytu w cianowickich włościach okazał się spacer, na jaki wyciągnęli nas gospodarze. Jako że Cianowice leżą dość wysoko, widoki stąd są po prostu pyszne, a przy takiej pogodzie jaką mieliśmy tego dnia było nawet widać Tatry. Tak że warto warto ... ;-))