Baraniec

Baraniec

wtorek, 19 sierpnia 2014

Kraków (PL) - Blönduós (IS) - dzień pierwszy




Marzenia o Islandii urzeczywistniły się i pozostało po nich niezwykłe wspomnienie wspaniałych dziesięciu dni. Islandią zaraziła mnie Ela, Islandię okiem obiektywu pokazał nam Piotrek T... a potem samo się potoczyło. 
Wyjazd do tego pięknego kraju trzeba zaplanować z przynajmniej półrocznym wyprzedzeniem - oczywiście mowa o pobycie indywidualnym - od stycznia więc trwało polowanie na bilety lotnicze, a w ślad za tym rezerwacje zakwaterowania oraz wynajęcie samochodu.  Niestety ponieważ kraj ten należy do jednych z droższych na świecie, trzeba na taki wypad oszczędzać i odkładać. 
Wybór miejsc noclegowych podyktowany był głównie lokalizacją atrakcji turystycznych  i był przez nas skrupulatnie przeanalizowany, jak życie pokazało nie dość skrupulatnie. Potwierdziło to tylko nasze przekonanie o jak najwcześniejszym szukaniu noclegów a nie odkładaniu tego w nieskończoność. 
Islandia jest małym krajem, w dodatku bardzo słabo zaludnionym (niewiele ponad 300 tys. mieszkańców), baza noclegowa ma więc swoje granice i zakładając, że najczęściej jeździ się tam od czerwca do sierpnia warto mieć to na uwadze. 
Niewątpliwie strzałem w dziesiątkę okazał się kierunek naszego przejazdu czyli przemieszczenie się tego samego dnia na północ i i kontynuowanie podróży ścianą wschodnią, pobyt na południu i powrót do Reykjaviku.

Przed wyjazdem o Islandii wiedziałam niewiele, że to kraj ognia, wody i lodu, kraj nieprzewidywalny zmienny, tajemniczy, zaskakujący, baśniowy i elficki. Wyjazd na te dziesięć dni sprawił, że myślę o tej wyspie jako o najpiękniejszym miejscu jakie dane mi było kiedykolwiek oglądać. I nie zmieni tego przekonania ani to, że czasem deszcz zmoczy i wiatr mocniej dmuchnie, a w sierpniu zamiast w koszulce na ramiączkach biega się w kurtce puchowej. Islandia jest obłędna! 

przed zamknięciem drzwi na klucz ;-)

Nasz wyjazd rozpoczęliśmy bardzo wcześnie bo o 3 nad ranem, Spakowani już poprzedniego dnia szybko wyjechaliśmy z Krakowa aby najpóźniej na 8 dojechać do Warszawy. To co zaoszczędziliśmy na trasie (jako, że pora wczesna i ruch niewielki), gdzieś zawieruszyliśmy szukając zarezerwowanego parkingu - w przedlotniskowym labiryncie nieco trudno się odnaleźć ;-)
Jako, że mąż mój w ową podróż jechał w wyjątkowych okolicznościach - z gustownym za to mniej wygodnym obuwiem ortopedycznym na stopie - zwrócił tym oczywiście uwagę kontrolerów podczas odprawy i został dodatkowo zlustrowany na wypadek szmuglowania ewentualnych „prochów” – na szczęście nie przerabialiśmy tego w drodze powrotnej.
Punktualnie o 10.10 skandynawskie linie lotnicze unoszą nas w podniebne przestworza. Przelot z Warszawy do Kopenhagi gdzie mamy przesiadkę trwa zaledwie półtorej godziny. Kolejny do Keflaviku zajmuje już ponad trzy. Podróżujemy jednak dużo wygodniejszym samolotem z tzw. "zabawiaczem" czyli małym komputerkiem pod nosem, umilającym nam czas muzyką, filmem, kolorowankami - co kto lubi ;-)

Kopenhaga AIRPORT

Ech… jakżeż udziela się adrenalina gdy spod kadłuba samolotu wyłaniają się jęzory lodowców, ośnieżone szczyty, ciemnoszmaragdowe jeziora.

reminiscencje z lotu Kopenhaga - Keflavik - radosne chwile w islandzkich rytmach Sigur Rós nad jęzorami lodowców, za szybką okienka minus 51 stopni ;-)

W Keflaviku lądujemy o 15.15 tj. o 17.15 naszego czasu. Ta zmiana zadziwi nas jeszcze nie raz, szczególnie po powrocie ;-)
Ogromną wygodą jest fakt, że pracownik biura wynajmującego samochody czeka na nas przy wyjściu z lotniska, nie tracimy więc czasu na szukanie firmy i załatwianie formalności. Wszystko jest przygotowane a na parkingu obejmuję w posiadanie nasze nowe cztery kółka marki Hyunday i20. Nieco stresu kosztuje mnie okiełznanie jego nieco inaczej działającego hamulca (szczególnie ręcznego), o wstecznym biegu nie wspomnę - ciągle mylę go z jedynką… No i ruszanie wprawia w osłupienie mojego męża ;-)))

pierwsze nerwy za kółkiem podczas przejazdu przez co tu wiele kryć METROPOLIĘ - aż 200 tys. mieszkańców - co stanowi ponad 3/5 mieszkańców kraju ;-))

Jesteśmy w Islandii... Przed nami fascynujące dziesięć dni, nowe wyzwania, nowe krajobrazy. Jeszcze tylko nieduże zakupy i można ruszać w podróż dookoła wyspy. Islandia nie jest krajem zrzeszonym w Unii, ma swoją walutę, której przelicznik trudno ogarnąć - nawet w przypadku drobnych wydatków operuje się w tysiącach. Chyba do końca wyjazdu nie byłam w stanie uwierzyć, że kufel piwa kosztuje ponad 20zł. 

Trzymamy się planu i z Reykjaviku wyjeżdżamy drogą krajową (tzw. jedynką), oplatającą jednopasmową wstęgą cały kraj. W drodze modyfikujemy plan zbaczając w niezwykle malowniczą, niecą górską drogę 47. Charakteru okolicy dodają ciemne, burzowe chmury i subtelne smugi światła, które niczym firany przysłaniają  niebo. Po objechaniu niemalże całego fiordu Hvalfjörður skręcamy w boczną 520. To pozwala nam zaoszczędzić kilka dobrych kilometrów dojazdu do głównej "1". 
I tu rozpoczyna się moja przygoda z drogami szutrowymi, których w Islandii jest dość sporo. Nie dość, że wciąż jeszcze zaprzyjaźniam się z nowym samochodem to jeszcze próbuję oswoić się z tego typu nawierzchnią, w dodatku dość krętą i momentami stromą. Do tego wszystkiego zmiana pogody i deszcz za szybą. 

Mała dygresja... drogi szutrowe nawet dla zwykłego samochodu bez napędu na cztery koła mogą  być bardzo wygodne i wbrew pozorom szybkie - oczywiście obowiązuje ograniczenie do 80km/h. W wielu przypadkach nawierzchnia jest dobrze ubita, gładka i właściwie nie czuje się żadnej różnicy w komforcie jazdy pod warunkiem, że nie jedzie się za jakimś samochodem (to naprawdę rzadka sytuacja). Trzeba też uważać podczas mijania aby przede wszystkim się zmieścić i nie oberwać kamieniem spod przejeżdżającego obok auta. Są jeszcze tak zwane ślepe podjazdy oznaczane napisem "blindhead", czyli miejsca (najczęściej górki, nierzadko za zakrętem), gdzie z naprzeciwka nie wiedzieć kiedy może coś wyjechać. 
Z wszystkich przejechanych tras szutrowych najprzyjemniej wspominam drogę 835 z Laufas, traumatyczny natomiast może być przejazd 864 zwłaszcza na odcinku Asbyrgi -Dettifoss.    

Na zdjęciach poniżej pejzaże widziane z drogi 47 oplatającej fiord Hvalfjörður






Objazd wspomnianego fiordu zajmuje nam więcej czasu niż się spodziewaliśmy i dość późno docieramy do jednego z najniezwyklejszych miejsc - Hraunfossar.  Niestety niezbyt przyjazna pogoda nie pozwala do końca zachwycać się kaskadowo spływającymi wodospadami, trudno też wypatrzyć tak zachwalaną turkusową toń rzeki Hvita. Niewątpliwie miejsce to jednak zobaczyć warto.  

niezwykle widowiskowe (może nie przy tym świetle) wodospady lawowe Hraunfossar

Wracając do "1" zatrzymujemy się jeszcze po drodze przy największym w Europie gorącym źródle. Co sekundę Deildartunguhver wyrzuca 180l niemalże wrzącej wody. Unoszące się opary tworzą zjawiskową scenerię w promieniach próbującego się przebić przez gęste chmury słońca. Wszystkiemu towarzyszy zapach siarkowodoru, z którym zetkniemy się jeszcze nie raz. 

największe w Europie gorące źródła 

Bliżej północnych części wyspy odczuwamy poprawę pogody. Mimo dość późnej pory wciąż towarzyszy nam zachodzące słońce, tworząc na niebie kolorowy spektakl, szczególnie intrygujący w ciągnącej się części fiordu Hrútafjörður.   

o tym jak Basia samochód wyczarowała ;-)

boski, nie kończący się zachód słońca w okolicy Hrútafjörður (północno-zachodnia część Islandii)


Do Blönduós docieramy przed samą północą, bez trudu znajdując nasze pierwsze miejsce noclegowe. Zasypiamy jak niemowlęta.  
Jak się okazało pensjonat prowadzi przemiła Polka. Podczas śniadania mamy okazję porozmawiać chwilę o tym jak jej się żyje w Islandii, pozyskać kilka wskazówek. 

Trasa:
Keflavik - Blönduós - 375 km z uwzględnieniem objazdu fiordu Hvalfjörður i Hraunfossar

zdjęcia: BK Sobieccy

4 komentarze:

  1. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Piszesz z takim zachwytem, że zastanawiam się, czy może kiedyś i ja?

    OdpowiedzUsuń
  2. Małgoś, znając Twoją niezwykłą wrażliwość na piękno oddałabyś się bez opamiętania mimo że do innej aury już przywykłaś ;-) dziękuję za ciepłe słowa i pozdrawiam bardzo bardzo...

    OdpowiedzUsuń
  3. Od tygodnia wybieram się w myślach do teg kraju-pisz...! I pisz co tam ta Polka powiedziała:)
    Dziękuję:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. polecam wyjazd w realu ;-))
      Pani, która prowadzi pensjonat w Blondous mieszka w Islandii już od kilkunastu lat, zanim jednak przejęła ten pensjonat mieszkała w totalnej dziczy na najbardziej wysuniętym północno-zachodnim fiordzie Islandii. Jest niezwykle sympatyczną i otwartą osobą i to widać w kontakcie z turystami, z którymi zawsze chętnie porozmawia i doradzi. Trudno tak w kilku słowach napisać wszystko w szczegółach. Ale to co najbardziej mi utkwiło, to fakt że mimo iż wyszła za mąż za Islandczyka wcale nie sprawiło, że było łatwiej stawiać pierwsze kroki w nowym biznesie, często rzucano jej kłody pod nogi... po prostu raczej niechętnie patrzy się na obcokrajowca, który chce pracować na siebie a nie dla kogoś. Pozdrawiam B

      Usuń