Baraniec

Baraniec

poniedziałek, 1 lipca 2019

Znów na pięcie "włoskiego buta" - Apulia dzień drugi

Jest wczesny poranek, kiedy wychodzimy raz jeszcze zerknąć na miasto z perspektywy cypla z kościołem św. Franciszka. Temperatura na zewnątrz nie pozostawia złudzeń - skoro już po ósmej jest powyżej 25 stopni, to ile będzie po południu???
Znajomymi uliczkami, zawieszonymi niemalże tuż nad linią morza, przemykamy na najbardziej wysunięty na wschód fragment miasta. Naszym oczom w pełnej krasie objawia się ta sama panorama, widziana jeszcze kilka godzin wcześniej. W promieniach znośnego jeszcze słońca, na ulicach, podwórkach, wylegują się liczne koty. Zatrzymujemy się nawet na chwilę obserwując harce kilku młodych kociąt.
tak się wchodziło do naszego gniazdka w BB Monsigniore - przez dach ;-)
uliczki Vieste - tak bezludne o poranku
przez chwilę podglądaliśmy harcujące kocięta ;-)
widok na stare miasto
Jedną z niewątpliwych atrakcji miasta jest trebusz, konstrukcja służąca do łowienia ryb, spotykana właściwie tylko w tym regionie – jak się później okaże jadąc wzdłuż linii brzegowej półwyspu, miniemy jeszcze kilka takich drewnianych ustrojstw. Patrząc na tego dziwacznego drewnianego "pająka", aż trudno uwierzyć, że przy silnym wietrze konstrukcja nie złamie się, nie przewróci… sprawia bowiem tak kruche wrażenie.
Jeszcze kilka spojrzeń na inne ujęcia miasta i sterczącą na nieodległej wysepce latarnię morską.
na cyplu słynącym z zabytkowego trebusza (it. Trabucchi),  jak widać są też amatorzy porannych sportów wodnych 
nieco "chwiejna" konstrukcja trebusza
Latarnia morska w Vieste
i widok z cypla na drugą stronę miasta wzdłuż Viale Marinai d'Italia
Wracamy w sam raz na śniadanie. Tu spotyka nas miła niespodzianka, bo powszechnie wiadomo, że w wielu tego typu hotelikach, serwowane są zafoliowane słodkie rogaliki, czy tosty, do tego dżem lub nutella. BB Monsigniore podaje może nie jakieś wystawne śniadanko, to jednak na talerzach znajdujemy i lokalne sery i wędliny, jak ktoś ma ochotę może zjeść również coś na słodko.
Kawa od razu stawia na nogi, już spakowani oddajemy klucze i ciągnąc walizeczki powtarzamy naszą wczorajszą trasę do portu, gdzie zostawialiśmy samochód. 
Uwielbiam klimaty portowe, ten zapach wyjętych na brzeg, schnących jeszcze, sieci, unoszący się w powietrzu. Tu w Vieste mamy do czynienia ze swoistą mieszanką luksusu, wyrażanego wartymi dziesiątki lub setki tysięcy jachtami i swojskiej atmosfery rybackich knajpek.
a to już port w Vieste i my przed wyjazdem w trasę
Przejazd do Peschici przypomina nam, że jesteśmy w turystycznym raju. Cała linia brzegowa wzdłuż trasy, którą się przemieszczamy upstrzona jest licznymi plażami, pensjonatami. Po drugiej stronie drogi rozciągają się wznoszące się wysoko gargańskie lasy.
Przed samym Peschici w lokalnym markecie zaopatrujemy się w litry wody i owoce. Parkujemy tuż przy drodze zawieszonej nad ogromną plażą, której widok oszałamia. A nas czeka ostra wspinaczka do góry, miasto bowiem podobnie jak Vieste usadowione jest na stromym, skalistym zboczu. 
Ciekawostką, którą udało mi się już zauważyć, są tabliczki z nazwami ulic – każde miasto ma swoje niepowtarzalne i właściwie można by temu poświęcić odrębny zestaw zdjęć. Oczywiście i tu nie ma sensu chodzenie z przewodnikiem w dłoni, zdecydowanie lepiej oddać się magii wąskich zakamarków, pełnych niespodzianek. Zaskakują jak nie kolory, to znów detale architektoniczne. Miasto ma swój bezsprzeczny urok. Nie wiedzieć kiedy docieramy do centrum, szukając miejsca gdzie moglibyśmy się napić kawy. O dziwo mamy z tym lekki problem. Jest za to mnóstwo sklepików z ceramiką, biżuterią i tanimi pamiątkami. Jedna ze szklanych gablot, pełna oryginalnej biżuterii, zachęca szczególnie. 
I tu przepadłam, zwłaszcza że zaopiekowała się mną przemiła właścicielka, sama projektująca biżuterię. Znalazła we mnie chyba taką samą miłośniczkę długich kolczyków jak ona sama. Co tu wiele nie gadać – kupiłam kolczyki, właściwie Pan Mąż kupił ;-)
W tak doskonałym nastroju, w końcu udaje nam się zasiąść przy Corso Garibaldi i złapać trochę oddechu. Kelner pogwizdując i nucąc na przemian jakąś melodię przynosi nam kawę i kieliszek Aperolu.
Kierujemy się jeszcze na chwilę w stronę ruin zamku, wiszących nad samym urwiskiem, skąd rozpościera się terapeutyczny lazur Adriatyku.
i kolejny zabytkowy Trabucco di Molinella między Vieste a Peschici 
niby białe ale mimo wszystko kolorowe Peschici

ruiny zamku w Peschici
widok na Spiaggia di Marina di Peschici
Z żalem żegnamy maleńkie Peschici. Jego majestatyczne położenie można jeszcze wielokrotnie podziwiać z drogi prowadzącej w stronę Rodi. Szukamy nawet maleńkiego fragmentu pobocza aby utrwalić raz jeszcze to niezwykłe miejsce. Umożliwia to dosłownie ostatni zakręt przy zamkniętym wjeździe na strzeżoną posesję. 
widok na Peschici z trasy

Upał jest tak straszny, że marzymy już tylko o zimnej wodzie.
Zjeżdżamy więc z głównej drogi w stronę Spiaggia di Calenelle, na której  na szczęście nie ma zbyt wielu amatorów morskich i słonecznych kąpieli. Udaje nam się znaleźć kawałek piaszczystej plaży tuż obok malowniczo wyrastających skał. Woda ma temperaturę idealną i jest  bardzo, bardzo słona ;-))). 
Na plaży spędzamy prawie 2 godziny.
chwila relaksu nad morzem - Spiaggia di Calenelle

Pan Mąż mimo porażającego upału ćwiczył baldery, czego nie robił już chyba "od wieków"



strój kąpielowy przetrwał upały bliskie 40 stopni ;-)
Przed nami ostatnie miasteczko półwyspu, które planujemy jeszcze zobaczyć. 
Rodi, odległe o zaledwie 15 km od Peschici, o tej porze dnia sprawia wrażenie miasta totalnie wymarłego. Wychodząc z parkingu od razu zagłębiamy się w labirynt wąskich uliczek, miejscami nawet baaaardzo wąskich. Domy pobielone, często z zewnątrz ozdobione motywami kwiatowymi. 
Z punktu widokowego Lo Spuntone rozpościera się rozległy widok na morze i zatokę z portem.
Podoba mi się klimat starego miasta, próbuję sobie wyobrazić codzienność mieszkających tu ludzi, którzy aby cokolwiek dostarczyć do domu, skazani są na własne ręce i nogi. A ulgę w upale niewątpliwie daje rozkład ulic, uliczek właściwie wąskich nierzadko na półtora metra. Dzięki temu większość okien osłoniętych jest w naturalny sposób od słońca i panuje tu przyjemny przeciąg.
Rodi - taki smaczek na początek włóczęgi :-)
widok na Marinę z punktu widokowego Lo Spuntone 
od uliczki do uliczki, czasem wąsko na jednego człeka ;-)
i mogłabym chodzić bez końca tymi uliczkami i chodzić....
Marina w Rodi
tak inaczej jest na tych uliczkach, ciekawiej, weselej...

w Rodi  chwilami wydaje się, że czas stanął w miejscu
Zbliża się 16.00, mamy przed sobą prawie cztery godziny jazdy, przez góry, w tym ponowny przejazd gęstymi serpentynami w dół z Monte Sant'Angelo.
Ulgę przynosi cień panujący w Foresta Umbra - kompleksie starych drzew objętych ochroną.
Do Bari spod Cerignoli jedziemy już autostradą, dalej drogą ekspresową aż do Fasano, obawiając się, że bardziej podrzędnymi drogami na miejsce docelowe stawimy się grubo po 21.
W okolicy otaczającej Locorotondo bez nawigacji ani rusz. Pełno tu dróżek, uliczek rozgałęziających się niczym drzewko choinkowe, przy których sterczą "hobicie" domki – trulla. Nigdzie takich nie znajdziecie – tylko tu w tej części Apulii.
Wykonując niezliczoną ilość skrętów to w lewo to w prawo docieramy w końcu na miejsce. My też przez dwie noce będziemy mieszkać w takim krasnoludzkim domku. Właściciel – przemiły Andrea oprowadza nas po włościach, opisuje co, gdzie i jak z tego skorzystać. Do dyspozycji mamy też basen, w którym z przyjemnością będziemy się pławić tak rano jak i wieczorami.
Tymczasem głód nas wygania do odległego o kilka kilometrów Locorotondo. Znów mam szczęście być w tym mieście nocą. Parkujemy nawet na tym samym parkingu co jesienią półtora roku wcześniej. Zapuszczamy się w labirynt uliczek okrągłego miasta, a ja bez trudu rozpoznaję fantazyjne balkoniki, schodki, czy dekoracje. Nie udaje nam się niestety zjeść w La Taverna del Duca, w której jadłyśmy poprzednio, lokal właśnie zamykano. Pyszna pizza, a na deser limoncello zamykają temat.
W Locorotondo urokliwe są detale
chcieliśmy zjeść w La Taverna del Duca (u góry po lewej) ale już żegnano ostatnich gości, szukaliśmy więc dalej... wałęsając się pustymi uliczkami
no i takie jest właśnie Locorotondo - nic dodać nic ująć...
Do naszego hobiciego raju docieramy po północy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz