Baraniec

Baraniec

wtorek, 19 sierpnia 2014

Blönduós - Akureyri - dzień drugi


dziś dużo w drodze... a niebo było właśnie takie - pogodne, zalotne, figlarne i jednocześnie zadziorne, ponure, niespokojne... 

W Blönduós budzi nas piękne słońce i niemalże bezchmurne niebo. Miód… Zanim przygotuję śniadanie robię krótki spacer na plażę, wszak jestem po raz pierwszy w życiu nad Oceanem Arktycznym. Od rana czuję ogromną ekscytację bo w planie mnóstwo atrakcji i przede wszystkich sporo kilometrów do zaliczenia. Tak jak wspominałam podczas śniadania mamy okazję porozmawiać chwilę z właścicielką pensjonatu - Polką, która wyszła za mąż za Islandczyka i od kilku dobrych lat układa sobie tam życie. Opowiada nam o blaskach i cieniach tego kraju, o krótkich zimowych dniach, o relacjach między ludźmi, o tym jak każdy zna każdego i jak trudno nietubylcowi podjąć pracę na swój rachunek. Wewnątrz panuje bardzo ciepła, domowa wręcz atmosfera. Aż żałuję, że nakupiliśmy tyle jedzenia bo bufet śniadaniowy wyglądał niezwykle apetycznie. Za to zostaliśmy poczęstowani dobrą, mocną kawą - taką prawdziwą - z ekspresu. Zakupiony słoiczek Nescafe musiał zatem poczekać jeszcze kilka dni na inicjację ;-)


poranek na plaży w Blonduos, w górze nasz pensjonat 

Poprzedniego dnia zużyliśmy połowę baku więc trzymamy się planu i uzupełniamy do pełna.  O świętości słów mówiących o zwracaniu uwagi na stan benzyny przekonałam się w ciągu kilku kolejnych dni - rzeczywiście udawało nam się przejeżdżać spore odcinki bez najmniejszego nawet śladu stacji paliw.
No właśnie i tu zaczyna się wątek benzynowy... Czytałam przed wyjazdem, że w Islandii większość stacji jest bezobsługowych, w większości krajów Europy to już standard… nie mniej jednak jak tu oswoić ten temat gdy doświadczenia w tej materii brak, a język nieszczególnie pomaga? 
W Blönduós przy jedynym rondzie, na stacji benzynowej sieci N1 przeżywamy dziwny stan, graniczący z poczuciem, że jest się półgłówkiem ;-)  Żywego ducha o ironio nie uświadczy! Małymi kroczkami udaje nam się jednak porozumieć z maszyną do płacenia i uzupełnić bak. 
Ruszamy…
W planie  cofnięcie się „1” w kierunku zachodnim aby podjechać nad zatokę Húnafjörður oraz zobaczyć najstarszy kościół w Islandii.
Zatoka owa skusiła mnie przede wszystkim ze względu na kolonię fok w Hindisvík oraz wystającą z morza skałę o ciekawym kształcie, zwaną Hvítserkur, w życiu jednak nie spodziewałam się obcować z tak pięknymi, dzikimi pejzażami, takim turkusem wody. Tego dnia żałowałam, że nie mam recepty na wygięcie czasoprzestrzeni, że dzień jest taki krótki i tyle jeszcze drogi przed nami. Do wspomnianej kolonii fok dojeżdżamy odbijając z „1" w szutrową drogę 711. Na miejscu jednak okazuje się, że dojście na plażę jest zamknięte, zapytać nie ma kogo, a w sprzęt „tele” niestety się nie wyposażyliśmy. Nie zobaczyliśmy więc tych uroczych zwierząt, podziwialiśmy natomiast kobierce pełne wełnianki, tak często rosnącej wokół. 

okiem Krzycha pierwsze widoki z drogi 711


Hindisvik - jak widać króluje wełnianka


Hvitserkur - magiczna samotna  skała wyrastająca z wody

ten sam plan dwa różne ujęcia - K góra, B dół
między 711 a 717, wokół pustka  i zapach przestrzeni


nieznośna fotogeniczność islandzkich dróg


słupy bazaltowe Borgarvirki przy drodze 717

Oj... niebo tego dnia było dla nas łaskawe. Gdybym mogła, najchętniej pieszo pokonałabym ten odcinek. Jadąc, cały czas rozglądamy się za ową sławną skałą, jak się okaże w drodze powrotnej zjazd pod nią zupełnie przeoczyliśmy - tak to czasem przewodniki przekłamują.  W końcu pojawia się maleńka tabliczka kierująca nas pod Hvítserkur. Trafiliśmy na okres przypływu więc skała częściowo zanurzona jest w wodzie. Piszę o tym ponieważ widziałam jej zdjęcia z fazy odpływu, gdzie wokół bardziej coś, co przypomina niezbyt głębokie kałuże  ;-)
Z małego parkingu, na który wiedzie dość stromy zjazd trzeba przejść jakieś niecałe 100m do platformy widokowej, zawieszonej na klifie. Rozciąga się stąd niezwykły widok nie tylko na skałę ale również na całe otoczenie przyoceanicznych jezior. Dla bardziej śmiałych - takich jak my ;-) no może z wyjątkiem nie w pełni sprawnego męża - jest wariant zejściowy bezpośrednio na plażę. Miejscami jest dość stromo więc dla kogoś kto nie chodzi po górach może to być w pewnym sensie ekstremalne przeżycie. 
Wracamy szutrową 717 - równie nieziemską widokowo jak poprzednia. Dosłownie na ułamek sekundy (jest dość późno) zatrzymujemy się aby sfotografować kolejną atrakcję – słupy bazaltowe Borgarvirki. Na tym odcinku droga jest przyznam nieco dziurawa - powiem wprost - dość wymagająca, jadę więc z głową prawie przyklejoną do przedniej szyby ;-)

Nie wspomniałam wcześniej o jeszcze jednym - postoju poświęconym koniom, jakie pasły się przy drodze. Konie są tu wszędzie, są ufne, lubią być głaskane, uwielbiają kontakt z człowiekiem i są niezwykle czyste. Możliwość czerpania z turystyki konnej jest w Islandii powszechna a jadąc samochodem często można natknąć się na znaki drogowe informujące o szlakach konnych. Nigdy nie interesowała mnie taka forma aktywności ale po tym co zobaczyłam i co czułam patrząc koniom w oczy, głaszcząc je po karku i grzywie, jestem w stanie zrozumieć uczucia ludzi w nich zakochanych. 


konie - epizod pierwszy ;-)

Po zjeździe z 717 znów przyjmujemy kierunek na wschód. Po drodze zaglądamy jeszcze do Þingeyrar, znajdującego się na końcu drogi 721. W pięknej scenerii stoi powstały w 1133 r. kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. W historii Islandii miejsce to odgrywało istotną rolę, to tu w średniowieczu zbierał się lokalny parlament, tu też powstał pierwszy w Islandii klasztor, gdzie tutejsi benedyktyni spisywali wiele ksiąg i podań historycznych. 
Niestety wnętrza kościoła nie udało nam się zobaczyć, a szkoda bo ponoć ogromne wrażenie robi ołtarz z XV w. czy powstała w Holandii ambona z XVII w.


Pingeyrar

Jest zdecydowanie późno a przed nami jeszcze długa droga w pobliże Akureyri. Główną drogą przejeżdżamy przez szerokie siodło przełęczy Vatnsskard, za którą otwiera się nowy, równie górzysty krajobraz. Pogoda się nieco zmienia a momentami robi się wręcz ponuro. Dopiero skręcając w drogę 762, prowadzącą tym razem w kierunku północnym widzimy dosłownie światełko w tunelu. Nad zatoką Skagafjörður jest znów słonecznie. Zanim jednak dotrzemy nad wybrzeże zatrzymujemy się aby uzupełnić zakupy żywieniowe a parę kilometrów dalej zwiedzić Glaumbær – osadę domów darniowych.


Glaumbear


kościółek w  Glaumbear



Patrząc na te maleńkie drewniane domki pokryte darnią, których boczne ścianki utkane są z torfu, można odnieść wrażenie jakby się stało przed hobbicim schronieniem. Urocze miejsce. 


 w drodze (762, 75, 76)

w drodze (76) - dojazd do Siglufjordur

A my dalej na północ, objeżdżając wschodnią część fiordu kierujemy się do Siglufjörður maleńkiego, malowniczo położonego miasteczka rybackiego. Dojazd jest niezwykle spektakularny, chwilami niemalże mrożący krew w żyłach. Smaczku dodaje fakt, że przed 1967 r. osada ta nie miała połączenia drogowego z resztą kraju. Przed samym miasteczkiem mija się prawie kilometrowy tunel, wąski na jeden samochód z kilkoma mijankami wewnątrz. Sama miejscowość była kiedyś dość znaczącym portem w Islandii a mieszkało w niej ponad 3 tys. osób. Obecnie nie jest już tak różowo. Niemalże z wszystkich stron Siglufjörður otoczone jest górami. Gdy dojeżdżamy do centrum widać, że coś się dzieje, niewykluczone, że to właśnie obchody zakończenia lata, o których wspominała właścicielka pensjonatu w Blönduós. Miejscowa ludność szykuje się do plenerowego koncertu, tuż obok jak na zawołanie nadmuchiwane są kilkumetrowe zamki dla dzieci, robi się gwarno. Najbardziej urokliwą część miasteczka stanowią kolorowe budynki przy nadbrzeżu. W jednym z nich jest Muzeum Ery Śledzia, w kolejnym przetwórnia rybna. W zatoczce przycumowanych jest kilkanaście łodzi, jachtów i kutrów. Szkoda, że jest tak późno i brak słońca.


 Siglufjordur - urocze miasteczko portowe 


każdy w innej bajce ;-)


przed obiadem

Tu zatrzymujemy się też na obiad. Tak bardzo chcieliśmy wracać doliną nad jeziorem Stifluvatn ale trzeba było zweryfikować nasze pierwotne pomysły i wybrać inną, szybszą trasę, dodam nie mniej malowniczą, mimo że jej część pokonuje się dość długimi kilkukilometrowymi tunelami. I tak oto z drogi 82 znów wjeżdżamy w „1” aby dosłownie w kilka minut znaleźć się w drugim co do wielkości mieście Akureryri. O samym mieście trudno mi cokolwiek powiedzieć bo autentycznie nie dane nam było go zwiedzić. Każdy kolejny dzień (tu była nasza trzydniowa baza wypadowa) to przejażdżka wzdłuż przeciwległej części zatoki, oddalonej dość sporo od miasta.
Nieco już zmęczeni, poza tym robi się ciemno przeoczamy zjazd 829 i jedziemy równoległą 821. Na szczęście zaraz jak zdajemy sobie z tego sprawę dostrzegamy ratunek w postaci łącznika między obiema drogami i dzięki temu nie musimy powtarzać kilkunastu kilometrów. W sporych ciemnościach znajdujemy podjazd pod dom, w którym mieszkamy. To cud, że ktoś o tej porze nam jeszcze otworzył drzwi. Szybkie przeniesienie bagaży, ekspresowa toaleta i znów zapadamy w głęboki sen. 

Trasa:
Blönduós - Akureyri - ok 460 km z uwzględnieniem całej powyżej opisanej trasy, w tym dozjazdu do Guesthouse Uppsalir (miejsca noclegowego odległego o ok.18 km od Akureryri)


zdjęcia: BK Sobieccy


2 komentarze: