Baraniec

Baraniec

wtorek, 18 marca 2014

Babska Bolonia i nie może być inaczej ;-) - część I


Zacznę od tego, iż z różnych powodów należał mi się  odpoczynek. Nie miałam żadnych konkretnych planów, celów, wizji… - po prostu w myśl tekstu piosenki „wsiąść do pociągu byle jakiego” marzyłam o kilku dniach wolnego... Zupełnie przez przypadek moim szalonym pomysłem podzieliłam się z toskańskimi towarzyszkami i tak jakoś się zaczęło. Ni stąd ni zowąd zebrała się grupka kobiet i wyłonił się cel - Bolonia. Skoro  kobiety i skoro to piękne, włoskie miasto, nazwa naszej wyprawy musiała zyskać adekwatny przydomek. I tak powstała  Babska Bolonia. Pod takim też kryptonimem założyłyśmy tajną grupę na Facebooku. Im bliżej wyjazdu tym bardziej szalone pomysły, nad którymi czuwały organizatorki przedsięwzięcia czyli Kinga i Małgosia. To one zaaranżowały bazę noclegową, w której jak się później okazało czułyśmy się niemalże jak w domu. One również zadbały o wszelkie atrakcje na czas wyjazdu. Fenomenalne jest to, że tak doskonale, perfekcyjnie wręcz zaplanowany pobyt nie przypominał wycieczki w stylu "ordnung mus sein" a był swobodną, niczym nie zmąconą realizacją zarysowanych celów.
Po długich, wielowątkowych konwersacjach nasz wyjazd stał się faktem i oto w czwartek 6 marca po godzinie 16 stawiłyśmy się na krakowskim lotnisku aby rozpocząć naszą babską eskapadę. Niektórym towarzyszyły kwiatowe atrybuty na walizkach.
Było nas cztery, piąta czyli Małgosia miała czekać na nas na miejscu w naszym przytulnym lokum. Po spokojnym locie (no może z wyjątkiem dość nieprzyjemnego lądowania), trwającym zaledwie półtorej godzinie, dotarłyśmy do celu naszej wyprawy.
Mała dygresja - w przypadku przejazdu kilku osób z lotniska do centrum zdecydowanie bardziej opłaca się wziąć taksówkę. Taki też wariant przyjęłyśmy - my w trójkę na tyłach, z przodu Kinga paplająca słodko z kierowcą. Przejazd o tej porze dnia trwał zaledwie 20 minut.
Dla zainteresowanych kosztorysem wyprawy odsyłam pod link.
Mieszkanko, które wynajęłyśmy na czas pobytu okazało się strzałem w dziesiątkę. Doskonała lokalizacja, świetne warunki i wyjątkowo ciepły wystrój. Rozczuliły mnie ceramiczne sówki, zerkające z perspektywy podłogi, stanowiące podpórki pod drzwi, no i dwie łazienki co dla pięciu babek jest idealnym rozwiązaniem ;-) Nie mówiąc o tym, że w czasie poszukiwań korkociągu znalazłyśmy kilka zaskakujących drobiazgów, zupełnie niespotykanych w apartamentach do wynajęcia. 


pokój Malgosi i nasza "żyjnia" - tu jadłyśmy i piłyśmy, tu śmiałyśmy się do łez ;-)


pokój Beatki i mój

sypialnia Kingi i Eli
więcej o mieszkaniu i planie eskapady - blog MM

Po uściskach i zrzuceniu wszystkich bagaży, wymieniłyśmy prezenty. Każda z nas dostała od Małgosi przepiękne, własnoręcznie wykaligrafowane i bardzo osobiste bo z własnym imieniem zakładki do książki, od Kingi natomiast otrzymałyśmy urocze sutaszowe naszyjniki - fakt dzień później ;-). 
Po tak radosnym przywitaniu ruszyłyśmy w miasto. 
Bolonia (podobnie zresztą jak Kraków) o tej porze żyje! Widać to na ulicach, widać w lokalach i widać, że to miasto studenckie. Turystów na szczęście o tej porze roku jeszcze niewielu.
Celem numer jeden była kolacja więc rozpoczęłyśmy poszukiwanie jakiegoś konsumpcyjnego lokum. Zanim jednak trafiłyśmy do niezwykle sympatycznej knajpki z jeszcze bardziej sympatycznym kelnerem chłonęłam atmosferę miasta ze szczególnym uwzględnieniem tego co wyróżnia Bolonię na tle innych miast czyli portyków, ciągnących się niczym wstążki wzdłuż obu stron ulic. Ponoć całkowita długość tych mniej lub bardziej stylowych "parasoli" przekracza 60 km. Wrażenie kolosalne, co zresztą rejestrowałam każdego dnia podczas zwiedzania.
Wracając jednak do kolacji - typowa włoska restauracja z doskonałą obsługą i unoszącym pod niebiosa doskonałym jadłem. Zamówiłyśmy klasyczne włoskie dania od gnocchi z sosem gorgonzola po pizzę, uzupełniając to wszystko serwowanymi w formie bufetu grillowanymi jarzynami. Pycha - to mało powiedziane! Tak doskonałym akcentem zakończyłyśmy dzień, paplając jeszcze w domowym zaciszu do późnych godzin nocnych.

widok nasz codzienny z okna
Następnego dnia od samego rana realizujemy plan zwiedzania zaczynając od Bazyliki San Domenico. Kulisy załatwienia oprowadzenia nas przez osobistego przewodnika bardzo szczegółowo opisała Małgosia w swoim blogu. 
I w związku z tym tak sobie myślę… jako iż ona była pierwszą autorką zdającą relację z pobytu, będę się powoływała na jej fantastyczne opisy z poszczególnych punktów zwiedzania (w dodatku bogato ilustrowane).
więcej o dniu drugim - blog MM



Bazylika robi ogromne wrażenie, wewnątrz panuje subtelne, poranne światło i niezwykły spokój.
Przez pierwszych kilkanaście minut towarzyszy nam muzyka organowa - jak się później okazuje jest to lekcja muzyki, specjalnie zorganizowana dla dzieci w tym kościele. Tu należy wspomnieć, że na organach tych grał sam Wolfgang Amadeusz Mozart gdy gościnnie studiował w Bolonii 
Nasze zwiedzanie rozpoczynamy od najbardziej chyba istotnego obiektu w kościele a mianowicie od Arki św. Dominika, której nasz przewodnik poświęca niemalże godzinę, z najdrobniejszymi detalami omawiając każdy jej fragment. Co się okazuje w Arce spoczywają szczątki świętego i jeśli ktoś zajrzy na jej tyły zobaczy wspaniale zdobiony relikwiarz, w którym zamknięta jest jego czaszka. Pozostałe kości złożone są w trumnie znajdującej się pod Arką (dla zainteresowanych: można je oglądać na rentgenogramie umieszczonym naprzeciw relikwiarza). Arka to istny rzeźbiarski majstersztyk, opisujący historię Odkupienia oraz dzieje św. Dominika. Ten marmurowy grobowiec, którego początki sięgają XIII w. ulegał przez lata pewnym modyfikacjom a wśród autorów tego dzieła należy wymienić również Michała Anioła. W sarkofagu oprócz rzeźbionych w marmurze płaskorzeźb czy rzeźb, stanowiących bogaty przykład symboliki, można odnaleźć figury Ewangelistów oraz ośmiu patronów miasta. 
Aby dopełnić szczęścia po dogłębnym studiowaniu detali w Arce warto podnieść głowę i pozachwycać się sklepieniami z bogato zdobionymi kopułami a następnie przejść przez Kaplicę Różańcową i Transept do głównej apsydy z bogato intarsjowanym drewnianym chórem. Te piękne stalle stanowią prawdziwą ucztę dla oka i tak jak pisała Małgosia aż żal że tak mało czasu było na ich podziwianie.
Trudno mi opisywać szczegóły dalszego zwiedzania, tak jak wspomniałam powołam się na bezcenny opis Małgosi, dodam natomiast że z miejsc, które zrobiły na mnie równie ogromne wrażenie była biblioteka oraz cela, w której umarł św. Dominik, o refektarzu i doskonałej kawie sporządzonej przez naszego przewodnika nie wspomnę ;-))
Na koniec zaglądamy jeszcze na wewnętrzny dziedziniec bazyliki, w którym wszystko woła, że już wiosna ;-)


































Kolejnym punktem zwiedzania jest XVI-wieczny budynek, pełniący obecnie rolę Biblioteki Gminnej. Dla nas w tym miejscu punktem numer jeden był Teatrum Anatomicum - niepospolite miejsce służące do przeprowadzania sekcji zwłok. To co mnie uderzyło to niezwykły kontrast wystroju tego wnętrza z jego funkcjonalnością. Stół sekcyjny bowiem nie posiadał żadnych „odprowadzeń” na wszystko to co potencjalnie mogło się wydostawać podczas sekcji zwłok – jednym słowem niemalże sterylny biały marmur otoczony drewnianymi tralkami. 
Sala momentami robi wrażenie gigantycznej, drewnianej szkatułki z drogocennymi precjozami w środku… ten kasetonowy sufit! Na ścianach widnieją zagłębione w niszach postaci związane z historią medycyny z Hiopokratesem na czele. Największe emocje jednak towarzyszą podziwianiu ambony, nad którą zawieszona jest konstrukcja wspierana przez „odarte ze skóry” sylwetki dwóch mężczyzn - dodam stanowiące niemalże ideał ludzkiego ciała. Wyciągnięte dłonie z najdrobniejszymi szczegółami odzwierciedlają anatomię tak naczyń jak i mięśni czy więzadeł. No i te pośladki ;-).
Wychodząc z budynku raz jeszcze miałyśmy okazję podziwiać setki herbów zdobiących zarówno sufity jak i ściany - największe chyba takie skupisko z jakim miałam do czynienia.













Jako że na zegarkach było już po 13, stało się jasne, że następnym obiektem do zwiedzenia będzie jadłodajnia. Tym razem zawitałyśmy do klimaciarksiej enoteki, gdzie znów oddałyśmy się rozkoszom podniebienia. Numerem jeden było zielone tagliatelle z białym sosem bolońskim do tego aromatyczne białe wino…i tradycyjnie przystawki w postaci sałatek.




Zanim oddałyśmy się dalszemu pielgrzymowaniu zatrzymałyśmy się chwilę na Piazza Magiore z przylegającym doń Piazza del Nettuno. Atmosfera tych placów zupełnie przypomina klimat pod krakowskimi Sukiennicami, z tą jednak różnicą, że na tych włoskich czy hiszpańskich siada się często po prostu na płycie.
I tak z jednej strony widać zakochanych, tuż obok ktoś siedzi z netbookiem lub z książką, w tle słychać gwar rozradowanych dzieci skaczących do pękających baniek mydlanych. Całości dopełnia sącząca się gdzieś w dali muzyka, dźwięk dzwonów…
Punktem obowiązkowym podczas zwiedzania placów jest fontanna, nad którą góruje dumny Neptun. Ponieważ to pora kiedy fontanna nie działa, mogłyśmy bez najmniejszych problemów lustrować jej liczne elementy dekoracyjne, z których najbardziej imponujące są chyba obnażone kobiece (syrenie) sylwetki z dość śmiało sterczącymi sutkami. Do obejrzenia pozostałych detali zapraszam na blog Małgosi, która szczególnie pochyliła się nad pięknymi wybarwieniami lwich łbów ;-).
Z placu punktualnie o 15 kierujemy się do Katedry św. Petroniusza, która w porównaniu z bogatym wystrojem Bazyliki San Domenico jest nieco ascetyczna i dosłownie chłodna. Jedną z niekwestionowanych atrakcji tego miejsca jest niewątpliwie dość kontrowersyjny fresk „Sąd Ostateczny” autorstwa Jana z Modeny. Obejrzenie go z głową zadartą do góry jest niestety płatne, decydujemy się więc na jego podziwianie z dalszej perspektywy.
Co sprawia, że wokół tego dzieła pojawiły się sprzeczności i kontrowersje? Otóż autor umieścił na fresku  postać obnażonego Mahometa, który jako potępiony jest wciągany do piekła przez demona.
W Bazylice spotykamy się po raz pierwszy z modną w tym rejonie prezentacją scen opłakiwania zmarłego Chrystusa. Być może nie byłoby w tym nic specjalnego gdyby nie fakt, że obcujemy tu z terakotową rzeźbą, przedstawiającą postaci naturalnych rozmiarów. 












Z Bazyliki jest zupełnie blisko do kolejnej świątyni a mianowicie Sanktuarium Santa Maria della Vita, w której mamy okazję skonfrontować widzianą poprzednio scenę opłakiwania z grupą o tej samej tematyce ale innego autorstwa. 
Muszę przyznać, że tak przejmujących twarzy, z tak bogatą ekspresją nie spotyka się w sztuce zbyt często. Moją uwagę zwróciły również dłonie, tak wyraziste jakbym wręcz czuła ścisk palców na swoich udach.
Ponieważ mój aparat zupełnie nie radził sobie z bardzo słabym oświetleniem tu również odsyłam po szczegóły na blog Gosi.
Warto będąc w sanktuarium zajrzeć jeszcze do oratorium, w którym widnieje podobna scena a mianowicie pogrzeb Maryi Panny. Tu również ekspresja sylwetek jest porażająca i zwraca uwagę piękna posadzka z motywami kwiatów.




Po takiej dawce sacrum kierujemy się wąskimi uliczkami w stronę jednej z polecanych przez Kingę lodziarni. Znając jej dobry gust w tej materii (jeszcze z pobytu w Toskanii) zawierzamy jej całkowicie.
Bolonia w tej części jest trochę bardziej ciasna i kolorowa, otulona w ciepłe, popołudniowe światło. Tu portyki wiją się zachwycając barwami w odcieniach żółci, czerwieni czy pomarańczy. Patrząc z pewnej perspektywy niektóre sprawiają wrażenie jakby się przeplatały.
Kilka słów o lodach. My Polacy kupując lody przyzwyczajeni jesteśmy do konkretnych, powiedziałabym monotematycznych smaków typu kakao, wanilia czy truskawka. W tej lodziarni jest inaczej albowiem w jednej tylko łyżce wkładanej do wafelka czy plastikowego pudełeczka ląduje cała kompozycja o wdzięcznej (dziś nie do powtórzenia) nazwie. Można wręcz powiedzieć (idąc za autorami co ciekawszych polskich nazw lokali użyteczności publicznej) o Akademii Lodowego Smaku. Zważywszy na fakt, że w czasie naszego pobytu w Bolonii gościła słynna "Dziewczyna z perłą", znalazło to również odzwierciedlenie w jednej z kompozycji smakowych.
Powiem tak – włoskie espresso i te wyjątkowe lody stanowiły niezwykle smakowity antrakt w naszym planie zwiedzania.








Ale wracając do sacrum… Kierując się w stronę domu mamy okazję zobaczyć jeszcze dwie świątynie, choć słowo dwie nie będzie tu chyba na miejscu. Zacznę od pierwszej a mianowicie od Kościoła San Giovanni al Monte, w której na szczególną uwagę zasługuje postać ubiczowanego Chrystusa. O ile rzeźba jest piękna sama w sobie o tyle doskonale dobrane oświetlenie nad wyraz uwypukla cierpienie i ból.



Zaledwie uliczkę niżej wchodzimy do Kościoła san Stefano, które jak się okazuje tworzy cały kompleks… aż siedmiu świątyń. Od razu kojarzy mi się Przemyśl z jego uderzającą liczbą kościołów przypadającą na określoną powierzchnię, tu jednak z jednego przybytku pańskiego przechodzi się do drugiego nie wychodząc na plac czy ulicę. Klimat jest niepowtarzalny, bardzo surowy i ascetyczny. 

I muszę coś dodać… takie podróże kształcą - nie tylko uwrażliwiają oko, pogłębiają wiedzę. Dzięki moim koleżankom uczę się nowych słów jak choćby to - bestiarium ;-) Bogata wizualna prezentacja tego słowa na blogu Małgosi.






I tak nie wiedzieć kiedy, jeszcze łapiąc ostatnie promyki słońca docieramy do domu - właściwie tylko po to by ruszyć jeszcze na chwilę po coś do zjedzenia. W międzyczasie Kinga buszuje w jednej z księgarni, notabene bardzo ciekawej bo połączonej z restauracją. Na szczęście tuż obok naszego mieszkania po drugiej stronie ulicy jest mały sklepik z włoskimi specjałami prowadzony przez bardzo miłe małżeństwo. Zaopatrujemy się więc w wino, sery wszelakie, marynowane karczochy oraz inne przegryzki by w chwilę później oddać się rozkosznej degustacji w jeszcze bardziej rozkosznym by nie powiedzieć zwariowanym towarzystwie. Zdecydowanie zwariowanym towarzystwie ;-)








2 komentarze:

  1. Detale fantastyczne. Pod wieżami kiedyś namawiałam kelnera na przyniesienie mi kawy z lodami i owszem przyniósł kawę i lody w pucharku. poprosiłam o szklankę i na jego oczach połączyłam oba składniki, oniemiał a potem nie chciał pieniędzy. Zostawiłam, wtedy liry, o do dziś nie wiem czy nie wziął mnie za wariatkę..

    OdpowiedzUsuń
  2. bycie wariatką jest cudowne a historia którą przytoczyłaś przypomina mi reakcję włoskiego barmana w toskańskiej "Koziej Wólce", który z podobnym niezrozumieniem słuchał jak zamawiałyśmy jednocześnie espresso i aperol - każdego kolejnego dnia już się nie dziwił ;-)))

    OdpowiedzUsuń