|
dziś mogę powiedzieć - BYŁAM NA MARSIE!
|
Znów sielski poranek...
Przez trzy dni zamieszkujemy w pensjonacie o typowo agroturystycznym charakterze. Za oknem masywne zbocza otaczających nas gór, tuż obok pasą się konie, gdzieś niedaleko słychać owce, poranne pianie koguta. Wnętrze tego miejsca jest bardzo stylowe, zarówno w części wspólnej jak i w pokoju czy łazience. Podejrzewam, że każdy pokój ma podobny charakter ale zupełnie inne, unikalne umeblowanie, inne komody czy stoliczki nocne, drobne bibeloty, „trącone zębem czasu” przybory. W korytarzu zwracamy uwagę na wiszące na ścianach fotografie związane zarówno z właścicielami jak i miejscem, w którym mieszkamy. Po raz pierwszy widzę z takim smakiem a zarazem tak prosto urządzoną łazienkę – nie spotyka się takich w pensjonatach. Właściwie można o niej śmiało powiedzieć biały pokój kąpielowy w rustykalnym stylu, z czekoladowym dywanem (nie dywanikiem) na podłodze, gustownymi mebelkami i ogromną wanną.
|
otoczenie naszego sielskiego Gasthausu ;-) |
Niestety z dobrodziejstw pensjonatu korzystamy w minimalnym stopniu, właściwie tylko pod kątem spania, wieczornej i porannej kąpieli czy śniadania – typowa baza wypadowa na najbliższe dni.
Jako że prognozy pogodowe są dość łaskawe na ten dzień decydujemy się na całodniowy wyjazd nad jezioro Myvatn i w jego okolice. Dziś mogę to już powiedzieć - warto taki dzień rozłożyć na co najmniej kilka… doprawdy trudno znaleźć tyle atrakcji w jednym miejscu.
Zanim tam jednak docieramy mamy do pokonania prawie stu kilometrowy odcinek w bardzo zróżnicowanym terenie. Już sam przejazd wzdłuż fiordu Eyjafjörður, w którym przycupnięte jest Akureyri jest bez wątpienia ucztą dla oka. Dość krętą, pnącą się w górę „1” docieramy na przełęcz, skąd roztacza się szeroki widok na dolinę rzeki Fnjóská.
|
w głębi fiordu Eyjafjörður
|
|
Akureyri |
Bardzo szybko docieramy do miejsca, które na mapie atrakcji do zaliczenia muszą się znaleźć koniecznie! To jeden z potężniejszych i piękniejszych wodospadów w Islandii – Goðafoss tzw. „wodospad bogów”, odgrywający również ważną rolę w historii wyspy po przyjęciu chrześcijaństwa, kiedy to w odmęty wód wrzucono posągi pogańskich bóstw (stąd nazwa tej niezwykłej kaskady). Niestety zaczyna się chmurzyć i raczej nie ma szans na zachwycanie się tęczowymi relaksami. Mimo wszystko jesteśmy pod ogromnym wrażeniem dynamicznej kipieli z mgiełką unoszącą się wokół. Musimy jednak zachować pewien rygor czasowy aby zobaczyć wszystko to co zaplanowaliśmy jeszcze na ten dzień i rezygnujemy z obejrzenia wodospadu z drugiej strony. Zdecydowanie warto jednak temu miejscu poświęcić więcej czasu, przejść przez drewniany mostek i stanąć na drugim, jeszcze bardziej urwistym brzegu rzeki.
|
Boski wodospad ;-) |
Tymczasem kierujemy się wciąż tą samą malowniczą drogą w stronę Myvatn. Po drodze zatrzymujemy się koniecznie nad lustrem jeziora Másvatn, w którym odbijają się zjawiskowe chmury. Ależ tu pięknie… zwłaszcza, że wystarczy obrócić głowę aby zaraz po drugiej stronie zobaczyć ośnieżone szczyty, korespondujące z soczyście zielonymi, pstrokatymi łąkami, na których rozrzucone są opakowane w białą folię, sprasowane bele z sianem, do złudzenia przypominające pastylki dropsów. To taki odpowiednich naszych snopków, równie pięknie wpasowujący się w otaczający krajobraz .
|
nad jeziorem Masvatn |
Tuż za wspomnianym jeziorem zmienia się krajobraz, wokół sterczą stożki wulkanów, ziemia pokryta jest zastygłą lawą, gdzieniegdzie porosłą mchem czy porostem. Zabawne bo w niektórych miejscach do złudzenia przypomina to przeoraną ziemię. Zbliżamy się do jeziora Myvatn zwanego jeziorem muszek i rzeczywiście od momentu kiedy wysiadamy na pierwszy postój dają się nam nieco we znaki – na szczęście nie gryzą.
Jedną z bardziej charakterystycznych dla jeziora form są pseudokratery, przy których zatrzymujemy się na ponad godzinny spacer. To niezwykłe, malownicze miejsce, które może śmiało prowokować do dłuższego pobytu pod warunkiem wyposażenia się w kapelusz z moskitierą, zresztą kilka takich osób autentycznie mijamy po drodze. To również wyjątkowe miejsce dla miłośników ptaków, szczególnie jeżeli się ma do dyspozycji dobrą lornetkę lub lunetę. Otaczający nas krajobraz przypomina kratery wulkaniczne, choć pseudokratery powstają w zupełnie inny sposób gdy lawa zalewa zbiornik wodny a doprowadzona do wrzenia woda przebija się przez jej powierzchnię i ją deformuje. Ostatnie erupcja miała miejsce w 1984r.
|
Pseudokratery nad jeziorem Myvatn |
Jesteśmy zachwyceni zwłaszcza, że niebo idealnie współgra z otoczeniem.
Nieco rozanieleni po ponad godzinnym spacerze wsiadamy do samochodu i przejeżdżamy kolejny fragment „1” aby znaleźć się po wschodniej części jeziora i zobaczyć Dimmuborgir, kolejne niesamowite miejsce również związane z działalnością wulkaniczną, ale jakże inne w odbiorze od tego widzianego kilkadziesiąt minut wcześniej. Dimmuborgir nazywane jest „czarną twierdzą” lub „czarnym miastem” i nie ma w tym określeniu grama przesady, zwłaszcza gdy spaceruje się pośród skał, wąwozów i innych dziwnych form przy mocno zachmurzonym niebie.
|
Dimmuborgir |
Miejsce to obfitujące w zaskakujące formy, przypominające baśniowe stwory powstało około 2 tysiące lat temu po erupcji wulkanu. Dziś można zwiedzać je spacerując wytyczonymi ścieżkami, dobierając długość trasy do swoich możliwości. My wspólnie robimy najkrótszą, zajmującą około 20 minut pętlę, ja dodatkowo decyduję się na tę dłuższą, która zabiera mi dodatkową godzinę. Na tej trasie niewątpliwie atrakcją jest jaskinia Kirkjan (kościół) oraz punkt widokowy, z którego rozpoczyna się jeszcze jedna pętla, a z którego widać jak na dłoni górujący nad okolicą wygasły wulkan Hvarfjall, będący również celem wycieczek.
|
Widok z Dimmuborgir |
Czas ucieka nieubłaganie a tu jeszcze tyle pomysłów… Parę kilometrów dalej zjeżdżamy w drogę prowadzącą bezpośrednio pod wspomniany wulkan Hvarfjall. Z parkingu na brzeg krateru wiedzie bardzo wygodna ścieżka i tą możliwość błogosławimy, bo dzięki temu niedysponowany ortopedycznie małżonek ma mimo wszystko możliwość wejścia na szczyt. Spacer do krawędzi, z której widać kalderę zajmuje około 20 minut więc na pewno warto wliczyć tę atrakcję do swojego planu zwiedzania. Z samego obejścia krateru już rezygnujemy. Niebo nad nami staje się coraz bardzie kapryśne i jak na złość tworzy sufit utkany z gęstych czarnych chmur. Warunki do fotografowania są więc nieco bardziej wymagające.
|
wulkan Hvarfjall |
Spod wulkanu udajemy się dalej na północ by w miejscowości Reykjahlíð skręcić na wschód w stronę geotermalnego pola Hverarönd. Już od wyjazdu z Reykjahlíð towarzyszy nam intensywny zapach siarki, mam wrażenie, że na każdym kilometrze nieco inny, jednak zawsze tak samo śmierdzący. Po drodze mija się kilka interesujących miejsc, przy których warto się zatrzymać bo widok to u nas absolutnie niespotykany. Przede wszystkim można zjechać do Jarbodin nieco mniejszego w skali odpowiednika Błękitnej Laguny leżącej niedaleko Keflaviku. Zaglądamy tam dosłownie na chwilę ale niestety nie w celach skorzystania z gorącej kąpieli. Nieco dalej po drugiej stronie „1” jest kolejne miejsce Bjarnarflag ze stojącą nieopodal fabryką Kisilidjan. To istne szaleństwo kolorów, szczególnie kusi jasnoniebieskie, fosforyzujące jeziorko powstałe jako efekt uboczny procesu wydobywania diatomitu, czyli skały powstałej z pancerzyków okrzemków. My jednak odkładamy tę atrakcję na dzień kolejny, kierując się jeszcze krętymi serpentynami parę kilometrów na wschód aby znaleźć się na miejscu przypominającym inną planetę.
|
bajeczne pola geotermalne Hverarond moim okiem |
Pole Hverarönd jest czymś nie do opisania. To niezwykłe bogactwo kolorów, w które obleczone są dymiące, bulgoczące kopczyki, błotne oczka, potoki i woń, która jest specyficzną odmianą siarkowodoru, a do której można się po kilku minutach przyzwyczaić. Błogosławimy wychodzące na chwilę słońce – to wspaniale miejsce do fotografowania i jeszcze ta pora…
|
bajeczne pola geotermalne Hverarond okiem K |
Po takiej dawce atrakcji dla oka zaczynamy poszukiwania miejsca gdzie moglibyśmy wreszcie coś gorącego zjeść. Wracamy więc do Reykjahlíð gdzie już przy drodze 87 (za stacją benzynową) zatrzymujemy się w ponoć popularnym Gamli bærinn. Rzeczywiście miejsce ma swój klimat a ponieważ w menu królują różne opcje hamburgerów wybieramy każdy coś dla siebie. Pięknie podane, doskonałe w smaku – cóż więcej mówić ;-)
|
tęcza nad jeziorem Masvatn |
Jest późno – w Krakowie to już pora na poduszkę i kołderkę. Przed nami 100 km jazdy z powrotem do Akureryri. Będąc już przy drodze 87 wybieramy wariant wokół jeziora Myvatn i w ten sposób unikamy powtórzenia trasy.
Zaczyna padać, momentami dość solidnie. Kawałek dalej jednak pojawia się piękna tęcza - krótka ale o bardzo szerokim łuku. Wygląda zjawiskowo. Niestety deszcz towarzyszy nam już podczas całej drogi powrotnej. Wracamy wyjątkowo wcześnie jak na nasze ostatnie wyczyny, bo około 21.30 czasu lokalnego. Jest więc chwila aby poukładać sobie w głowie wszystko to co się zobaczyło. Wrażenia ogromne.
Trasa:
Akureyri - Myvatn - około 250 km z uwzględnieniem wszystkich wymienionych wyżej atrakcji
zdjęcia: BK Sobieccy