Pamiętam swoją pierwszą lampkę koniaku, którą wypiłam z moją Teściową mając niespełna 30 lat. To był topowy trunek - Courvoisier - o wyśmienitym aksamintnym smaku... i zanim to się stało, byłam jego absolutną przeciwniczką.
To samo mogę powiedzieć o moim dojrzewaniu do słuchania jazzu, delektowania się nim. Wiele lat upłynęło zanim stał się moim ulubionym gatunkiem muzycznym. Jednakże do tej pory skupiałam się bardziej na lżejszych odmianach, takich w których można pociągnąć za jakiś wątek przewodni i płynąć, płynąć... niezależnie od tego czy są to klimaty liryczne czy zdecydowanie mocniejsze. Świadomie jednak stroniłam od free jazzu, zakładając że do niego to jeszcze muszę dorosnąć.
I musiałam aż do wczoraj. Wybraliśmy się z przyjaciółmi na koncert Burry Guy New Orchestra w ramach V Festiwalu Krakowska Jesień Jazzowa. Koncert odbył się w kameralnych przestrzeniach krakowskiej Mangghi. Szłam z pewnymi obawami po wysłuchaniu kilku próbek na you tubie. Mając jednak natłoczone w mojej głowie przez ostatnie tygodnie scenki i formy gramatyczne z języka angielskiego potrzebowałam czegoś, co pozwoliłby mi się choć na chwilę zrelaksować... Nieważne czy miałby to być łomot czy tęskne balladki.
Koncert został podzielony na dwie części, trwające po mniej więcej 45 minut. Jak się dowiedziałam już po koncercie, oba utwory miały wczoraj premierę światową a prawykonanie napisanych kompozycji odbyło się specjalnie na wspomniany festiwal.
W pierwszej odsłonie oprócz zespołu liczącego 11 muzyków gościnnie wystąpiła doskonała szwajcarska skrzypaczka Maya Homburger. Dodam, że dane nam było usiąść w tzw. pierwszej ławce, będąc wręcz na wyciągnięcie ręki od grającego niespełna dwa metry od nas Barry Guya. Poraz pierwszy miałam więc możliwość zerkania z tak bliska to na muzyków, to na partyturę, której zapis wprawiał mnie w dziki zachwyt. Poraz pierwszy też miałam możliwość podglądania różnych sztuczek jakie stosowali muzycy podczas wykonywania utworów. Pomijając to, że niemalże każdy z nich grał na przemian przynajmniej na dwóch intrumentach, do każdego w odpowiednich fragmentach dołączano jakieś "przeszkadzajki", pozwalające na wydobywanie coraz to ciekawszych dźwięków. Ze zdziwieniem patrzyłam na to co można wyciągnąć z puzonu, trąbki, saksofonu czy innych instrumentów dętych, bo co do perkusji to już wiele rzeczy widziałam. Szczytem jednak był dla mnie "zestaw uzupełniający" do kontrabasu. Rozłożone obok na stoliczku pałki, smyczki i metalowe pręty wprawiały w zdumienie, a to co z nimi wyprawiał podczas gry Barry Guy to istny majstersztyk. Fenomenalne dla ucha były np. odgłosy rezonujących dwóch metalowych prętów, włożonych poprzecznie między struny. Zaintrygowały mnie również dźwięki jakie momentami wydostawały się z klarnetu tudzież fagotu /dyletanctwo straszne ze mnie wypływa w tym temacie ;-))/ bardziej przypominające grę na bębnach niż na instrumentach dętych.
Transowe oprócz muzyki mogło być również obserwowanie ruchów scenicznych i grymasów na twarzach niektórych muzyków, pomiędzy którymi zawiązała się harmonijna, doskonała wręcz więź. Próbowałam sobie wyobrażać co dzieje się w ich głowach i jakie to genialne móc ogarniać cały ten pseudonieład i co ciekawe w całym tym pseudonieładzie tworzyć jedną wspaniałą całość.
Po dość spokojnym, powiedziałabym ocierającym się o muzykę klasyczną pierwszym utworze Barry Guy New Orchestra zabrzmiała tak jak właśnie oczekiwałam: głośno, momentami dziko i nieokiełznanie. Fantastyczne partie solowe, niektóre lekko liryczne jak te np. grane na fortepianie przez Augusti Fernandeza z Hiszpanii. Przyznam klimat był zaskakujący... Niesamowite wręcz sceny działy się podczas fragmentu, kiedy niektórzy muzycy byli dla siebie wzajemnie dyrygentami, wskazując odpowiednimi kolorowymi karteczkami kto wchodzi z solówką. No i zapis nut w tym fragmencie ;-)) - jakieś rysunki, tabelki, wykresy... szok.
Bisów nie było ale trudno się dziwić , po takiej dawce dźwięków...
Dodam, że zespół tworzy grupa 11 muzyków, których ciężko zebrać w komplecie. Są różnych narodowości aż byłam zdziwiona... są wśród nich Anglicy, Niemcy, Szwedzi, Szwajcar, Amerykanin i wspomniany już Hiszpan.
Przeżyłam więc wczoraj swoistą free jazzową inicjację - podobną do tej sprzed lat o wyśmienitym bukiecie marki Courvoisier. Polecam odważyć się kiedyś i przeżyć coś równie niezwykłego...