Dzień trzeci naszego pobytu w stolicy Katalonii. Wita nas
znów piękne słońce i bezchmurne niebo. I podobnie jak przez ostatnie dni
pałaszujemy doskonałe śniadanie w naszej ulubionej kawiarence.
Nie tracąc czasu kierujemy się do podziemnej komunikacji
miejskiej, dzięki której dojeżdżamy prosto pod Kościół Świętej Rodziny –
wizytówkę Barcelony. Tuż po wyjściu ze stacji metra odsłania się monumentalna
sylwetka Sagrady Familli w niekończącej się budowie. Przypomnę, że prace budowlane rozpoczęły się w 1882r a ich zakończenie ma nastąpić najprawdopodobniej w 2030r. Udajemy się tuż pod główne
wejście, które jak się okazuje jest zarezerwowane dla zorganizowanych grup.
Chcąc dostać się do wnętrza trzeba skierować się pod zachodnią część kościoła, pod
którą wije się już charakterystyczny ogonek turystów. Sprzedaż jest bardzo dobrze
zorganizowana a na chwilę kiedy to możemy się cieszyć dwoma karnecikami w dłoniach nie
trzeba długo czekać. Niestety aby wejść na wieżę widokową musimy poczekać przynajmniej
godzinę, więc z tej atrakcji świadomie rezygnujemy. Widok wnętrza całkowicie mnie zaskakuje. Jego jedyną ozdobę
stanowią niezwykłe kolumny, na których spoczywa konstrukcja sklepienia oraz
piękne witraże sprawiające, że w różnych częściach kościoła mamy do czynienia z
zupełnie innym światłem. Zachwyt wzbudza również niezwykły ołtarz, przypominający
ogromny, rozpostarty parasol przykuwający
uwagę zwiedzających. Spędzamy w kościele
około 30 minut, delektując się misternymi detalami kolumn i grą światła. Tuż po
wyjściu zaglądamy jeszcze do podziemi, w których urządzono wystawę związaną z
kolejnymi etapami budowy kościoła jak również z inspiracjami Gaudiego. Myślę,
że tej części należałoby poświęcić znacznie więcej czasu, zapoznając się bardziej
szczegółowo z zachwycającą twórczością artysty. W planie jednak jeszcze park
Guell i wzgórze Tibidabo.
|
Prawie jak dwie Marlin Monroe ;-) sukienek tylko brakuje ;-) |
W drodze do metra zaglądamy jeszcze, kierując się długą aleją
Gaudiego, pod Szpital Saint Crue - perłę świeckiego katalońskiego gotyku - obecnie
siedzibę Biblioteki Katalonii. Tam miałyśmy ogromną nadzieję podziwiać nie
tylko sam budynek, czy dziedziniec z krużgankami ale przede wszystkim tak
zachwalane w przewodnikach ścienne malowidła, opowiadające historię szpitala. Niestety
na miejscu okazuje się, że cały budynek jest w remoncie a jego piękną sylwetkę
możemy podziwiać jedynie zza ronda.
Na pocieszenie w pobliskiej kawiarence
zamawiamy filiżankę kawy i pyszne ciastko.
|
Szpital Saint Crue
|
|
deserek na osłodę :-) |
Tak słodko podstymulowane teleportujemy się prosto do parku Guell,
umiejscowionego na dość stromym zboczu. Przypadek sprawił, że trafiłyśmy chyba na najlepszy wariant wejścia do środka, pokonując spore nachylenie dzięki schodom ruchomym. Z wzgórza roztacza się znakomity widok na
Barcelonę. Idąc alejkami mijamy liczne, ogromne kaktusy. Choć nie jest to szczyt
turystyczny to i tak wokół pełno turystów. Nie psuje nam to jednak nastroju i
spokojnie wałęsamy się po kolejnych piętrach tego wspaniałego obiektu. Trudno w
kilku słowach opowiedzieć o niezwykłym charakterze tego miejsca. Efektowne
ławeczki wykończone charakterystyczną dla Gaudiego kolorową mozaiką, niczym fala
wiją się tworząc tarasy widokowe. Tuż obok można z kolei przejść korytarzem
symulującym jaskinię. Oczywiście trudno nie wspomnieć o słynnej jaszczurce,
której zrobienie zdjęcia graniczy z cudem. Nieco wyżej z kolei mijamy „salę
kolumnową”, w której padające snopy światła słonecznego tworzą niepowtarzalne
wręcz klimaty. Aż żal opuszczać to miejsce zwłaszcza, że obejrzałyśmy zaledwie fragment
parku.
|
W drodze do Parku Guell |
|
dojście/azd do parku Guell |
|
w
Parku Guell
|
Nas jednak ciągnie aura tajemniczego Tibidabo z niebieskim
zabytkowym tramwajem, przepięknymi willami. Już na wstępie zostajemy jednak
odarte ze złudzeń… Niebieski tramwaj jeszcze nie kursuje a szans na przeżycie
wrażeń podobnych jak te opisane w „Cieniu wiatru” nie mamy żadnych. Na wzgórze dostajemy się kolejką
naziemną. Co ciekawe na szczycie zaskakuje nas potwornie zimny, porywisty
wiatr. Wypijamy filiżankę gorącej herbaty i udajemy się na krótkie zwiedzanie
stojącej na wzgórzu bazyliki Najświętszego Serca Jezusa. Ja nie ukrywam skupiam się jedynie na dolnej jej części,
wybierając chwile spędzone na tarasie widokowym, delektując się pełnym słońcem.
Widok z góry emanuje przestrzenią i jest absolutnie porażający, szczególnie że
ostatni plan zamyka błękit morza.
Miejsce to jednak jest dla mnie lekko przytłaczające i nieco
dziwne. Oto zderza się masywna konstrukcja kościoła, którego górną część wieńczy
ogromna sylwetka Chrystusa z ferią kolorów miejscowego wesołego miasteczka –
trąconego już zębem czasu. Myślę jednak, że dla widoków jakie się stąd
rozpościerają naprawdę warto tu zawitać.
|
róg Tibidabo |
|
kolejką na wzgórze Tibidabo |
|
bazylika Najświętszego Serca Jezusa |
|
bazylika Najświętszego Serca Jezusa |
|
widok na Barcelonę z wzgórza Tibidabo |
|
zderzenie dwóch światów |
|
widok z tarasu bazyliki i my z Moniką w centralnej części kadru ;-) |
W drodze powrotnej po dłużącym się w
nieskończoność czekaniu na autobus, planujemy wysiąść nieco wcześniej aby przespacerować
się aleją Tibidabo. Co prawda tak jak wspominałam w żaden sposób nie można
porównać tego co widzimy gołym okiem z wszystkim tym co drzemało do tej pory w
mojej wyobraźni po kilkakrotnym przeczytaniu lektury Zafona, nie mniej jednak ciepłe
światło popołudniowego słońca, kładące intrygujące cienie na fasadach licznych
tu willi choć trochę rekompensuje nasze lekkie rozczarowanie. Na koniec znajdujemy jeszcze tę upragnioną z numerem 32, której
widok całkowicie ogałaca nas z naszych wyobrażeń. Nic w tej chwili nie
przypomina słynnego złowieszczego pałacyku, w którym rozegrały się wszystkie mrożące krew w
żyłach sceny opisane w „Cieniu wiatru”. Nie tak wyobrażałam sobie tajemniczy ogród
otaczający willę. W tej chwili budynek ten - pięknie zresztą odrestaurowany - zajmuje jakaś firma marketingowa.
No i czar prysnął…
|
Tibidabo nr 32 |
|
a to już sąsiednie wille |
Wracamy zatem do centrum miasta a konkretnie na Ramblę aby
zawitać jeszcze na słynnym miejskim targowisku jakim jest Booqueria. Od razu
uderza nas niezwykła mieszanka aromatów pochodzących od ryb, owoców
morza, serów, mięs, owoców i warzyw czy przypraw. Oko cieszy feria zmysłowych, soczystych kolorów. Wszystko jest tak bajecznie wyeksponowane jakby za chwilę miał się tu odbyć jakiś konkurs. Moim absolutnym faworytem są
kubeczki z kawałkami pokrojonych owoców (truskawki, melony, arbuzy, kiwi itp.),
gotowych do ulicznej konsumpcji. Doskonała alternatywa dla lodów na upalne dni.
Delektujemy się jeszcze klimatem najruchliwszej ulicy w
Barcelonie, skąd kierujemy się w stronę portu z myślą o dobrym jedzeniu. W
stojącym przy samej przystani domu handlowym, skuszone nieco zaproszeniem
kelnera, wybieramy restaurację ze zjawiskowym widokiem na morze i port. Jeszcze
bardziej zjawiskowe zarówno w smaku jak i wyglądzie jest jedzenie jakie zostaje
postawione na naszym stole. Mieszanka owoców morza z warzywami w asyście kilku
sosów. Do tego wszystkiego może niezbyt pasująca ale jakże smakująca sangria. Uczta
dla podniebienia.
Tak miłym akcentem kończymy nasz ostatni dzień pobytu w
stolicy Katalonii, szkoda że tak krótkiego.