Baraniec

Baraniec

wtorek, 2 kwietnia 2013

Barcelona - miasto dla spragnionych (1)

Magii Barcelony chciałam się oddać już dawno. W świadomy sposób dojrzewałam do planowania wyjazdu od czasu obejrzenia filmu Almodovara ”Wszystko o mojej matce”. Potem pojawiła się allenowska „Vicki Cristina Barcelona”… Przede wszystkim jednak Barcelona urzekła mnie tajemniczym Tibidabo, tak czarodziejsko opisanym w „Cieniu wiatru” Zafona. Pierwszeństwo oddałam jednak Andaluzji, która drążyła w mojej ciekawskiej świadomości zdecydowanie bardziej wyraziste ścieżki. 
Dzięki szybkiej decyzji już w grudniu wspólnie z koleżankami zakupiłyśmy bilety lotnicze, korzystając z niezwykle atrakcyjnej oferty tanich linii lotniczych i tak oto mój wielki plan zaczął nabierać rumieńców. 
Muszę przyznać, że od prawie miesiąca przed zaplanowanym wylotem z nadzieją śledziłam serwisy pogodowe, czytając na temat marcowej zmienności aury. Im bliżej jednak było do wyjazdu, z tym większym spokojem dobierałam garderobę do naszej podróży, z góry zakładając, że kurtka puchowa tak przydatna tu u nas w Polsce, w Barcelonie nie będzie mi absolutnie potrzebna. 
W Gironie – bo tam właśnie lądują samoloty Ryanaira - wylądowałyśmy bez opóźnień 9 marca o godzinie 13.30. Przywitało nas piękne niebo, ciepły powiew wiosennego wiatru i przede wszystkim słońce, którego tak nam brakowało w Krakowie przez okres niemalże całej zimy. W doskonałych nastrojach zakupiłyśmy bilety na autokar jadący bezpośrednio do Barcelony – dodam koszt podróży dla jednej osoby to 16€, w obie strony 25€. Jest to rzeczywiście doskonałe połączenie między oddalonymi od siebie o prawie 100km miastami, a autostradą odległość tę pokonuje się w godzinę. 
Nawet nie wiemy kiedy wjeżdżamy do katalońskiej stolicy, która muszę przyznać początkowo robi na mnie nieco przytłaczające wrażenie. Ogromne blokowiska na przedmieściach, wszędzie krzyżujące się autostrady, wijące się niczym ślimaki. Im bardziej jednak zagłębiamy się w centrum miasta tym dostojniej się ono prezentuje. Mijamy szeregi kamienic, pnących się wysoko w górę. Gdzieniegdzie pojawiają się egzotyczne akcenty w postaci zielonych palm, przypominających nam, że o zimie to musimy tu absolutnie zapomnieć. 
Autobus kończy swą trasę na dworcu Estació del Nord, z którego kierujemy się do najbliższej stacji metra. Nieco zaaferowane orientujemy się, że zrobiłyśmy trochę niepotrzebnie sporą pętelkę. W końcu jednak docieramy do stacji przy barcelońskim Łuku Triumfalnym. Tam próbujemy wybrać najlepszy dla nas wariant zakupu biletów komunikacji miejskiej, a strzałem w dziesiątkę jest zakup biletu miesięcznego do wykorzystania przez więcej niż jedną osobę (koszt ok. 50€). Wychodzi to zdecydowanie taniej niż jakbyśmy chciały kupować pojedyncze bilety trzydniowe dla każdej z nas.





 Tak więc mając już pierwszy krok za sobą ruszamy w kierunku zarezerwowanego wcześniej hostalu Melon District. Okazuje się, że ze stacji na której wysiadamy trzeba jeszcze przejść pieszo około 20 minut. W tym czasie chłoniemy klimat miasta, nieco wyludnionego o tej porze. Zadziwia nas przede wszystkim niesamowity, swoisty patriotyzm lokalny, objawiający się wywieszaniem w niemalże co dziesiątym oknie katalońskiej flagi. 
W hostalu meldujemy się, bez żadnych problemów jednak zarezerwowane studio budzi w nas lekkie zdziwienie. No cóż należało się spodziewać, że czymś innym jest zdjęcie reklamowe a zupełnie czym innym rzeczywistość. Studio w swoim wystroju jest dosyć zimne, zdecydowanie mniejsze i bynajmniej nie epatuje przytulnością. Największe zdumienie budzi w nas jednak łazienka o ile można ją w ogóle tak nazwać. Jej powierzchnia na pewno nie przekracza 1,5m2 a mieści w sobie toaletę, umywalkę i kabinę prysznicową. Generalnie przybytek ten można śmiało porównać z samolotową toaletą (kto korzystał ten wie) lub po prostu z toy-toy-ką ;-)
nasze salony ;-)

i nasza ogrooomna łazienka ;-) 
Po szybkim przepakowaniu postanawiamy ruszyć w miasto, kierując się w stronę pomnika Kolumba, znajdującego się przy plaza del Portal de la Pau. Ta mierząca ponad 60 m wysokości statua jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych obiektów Barcelony, stojącym w punkcie gdzie zaczyna się słynny deptak La Rambla. Spod pomnika kierujemy się na chwilę w stronę wybrzeża, będącego jednocześnie przystanią portową dla małych jachtów. Jest pogodne, późne popołudnie, z łatwością odpieram myśli o zimie w Krakowie, w którym o tej samej porze już zmierzcha i jak się później dowiadujemy pada śnieg.

Pomnik Kolumba

okolice wybrzeża
 zatoka dla jachtów 

barcelońskie molo

Prosto z wybrzeża kierujemy się wzdłuż La Rambli w poszukiwaniu jakiegoś lokalu, gdzie mogłybyśmy zjeść wreszcie coś gorącego. Jako że wokół panuje gwar i mijają nas setki ludzi, z przyjemnością zagłębiamy się w jedną z uliczek Barri Gotic aby po dłuższych poszukiwaniach wybrać lokal, do którego zresztą jesteśmy zaproszone przez stojącego na ulicy „naganiacza”. Decydujemy się na „menu dnia” nie wiedząc jeszcze, że będzie to chyba najczęściej przywoływany posiłek podczas tego pobytu. Na przystawkę dostajemy zestaw małych kanapeczek i sałatek. Jako danie główne wybieramy - ja ośmiorniczki z pieczonymi ziemniakami, dziewczyny risotto z kurczakiem. Podczas gdy ja bynajmniej nie narzekam na swój wybór, moje koleżanki z trudem przełykają zamówione danie, bardziej przypominające mleczną breję niż coś co miałoby pobudzić enzymy trawienne. No cóż taki mały niewypał ;-) Wizytę w tym przybytku kończymy deserem - pieczonym jabłkiem. Niestety słynnego katalońskiego przysmaku czyli Crema Catalana, odpowiednika francuskiego kremu brulle już dla nas zabrakło :-(.

moje danie - smażone ośmiorniczki z cebulą i dodatkiem pieczonych ziemniaków
danie "kultowe" - risotto z kurczakiem

Po wyjściu z lokalu ruszamy dalej w stronę placu Katalonii. La Rambla mnie absolutnie nie porywa. Tabun ludzi, rozstawione stragany z tysiącem barcelońskich pamiątek. Wokół unosi się zapach pieczonych gofrów. Na pewno uwagę zwracają monumentalne kamienice, wieczorem przepięknie podświetlone. Co ciekawe kiedyś La Rambla podobnie jak nasza krakowska ulica Dietla była korytem rzeki, wyznaczając w ten sposób zewnętrzne granice miasta. Gdzieś po drodze odbijamy na chwilkę na jeden z piękniejszych placów Barcelony - Reial. Granatowe niebo zapadającego zmroku pięknie kontrastuje z ciepłą żółcią lamp oświetlających rzęsiście plac. Jednolitym w stylu kamienicom uroku dodają arkady. To niewątpliwie jedno z piękniejszych miejsc, które dane nam będzie jeszcze podziwiać dnia następnego o poranku.   
Plac Reial

La Rambla - gmach Teatru Poliorama
Na ogromnym placu Katalonii, mi osobiście przypominającym klimat Madrytu, wsiadamy w metro i kierujemy się w stronę placu Espana, skąd planujemy udać się pod pałacowy budynek Narodowego Muzeum Sztuki Katalońskiej aby obejrzeć spektakl świetlno-muzyczny przy fontannach. Już w chwilę po wejściu na Plac Espana widzimy dwa równoległe pasaże pojedynczych fontann, podświetlonych monochromatycznym białym światłem. Idąc wzdłuż nich dochodzimy do serca placu, a mianowicie ogromnej fontanny, z której woda tryska wielobarwnymi, kaskadami tworząc niepowtarzalne kompozycje. Temu niezwykłemu pokazowi towarzyszą muzyczne akordy zarówno muzyki klasycznej jak i tej nieco bardziej popularnej. Obserwujemy pokaz z różnych miejsc, kierując się stopniowo ku górze w stronę wspomnianego muzeum. Tu jednak nie kończy się ciąg atrakcji, bowiem wzdłuż schodów mijamy kolejne fontanny, tworzące na poszczególnych kondygnacjach fantazyjne wodospady. W sumie w miejscu tym spędzamy ponad godzinę. Muszę przyznać, że jego klimat do złudzenia przypominał mi wieczorny spacer w 2000r w okolicach wieży Eiffla podczas rezonansowego kongresu w Paryżu.

Z ciekawostek dotyczących samego placu Espana mogę dodać, że sam plac został wytyczony w 1715r. w miejsce dawnego miejsca straceń, na którym stała miejska szubienica. A w związku z organizowaną przez Barcelonę w 1918r. Światową Wystawą, plac ten dodatkowo przeorganizowano wznosząc cztery monumentalne kolumny, symbolizujące cztery paski na fladze katalońskiej. Co ciekawe kolumny te zostały jakiś czas później rozebrane po to by znów wrócić i zademonstrować autonomię Katalonii.  

w metrze czasem bywa wesoło ;-)















budynek Narodowego Muzeum Sztuki Katalońskiej




A my po tylu mocnych wrażeniach wracamy z powrotem do stacji metra przy palcu Espana, skąd kierujemy się do hostalu aby złapać oddech przed kolejnym nie mniej atrakcyjnym dniem.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz