Dzięki uprzejmości naszych przyjaciół znów udało mi się w sposób zupełnie nieoczekiwany znaleźć na jednej z imprez, na których w Krakowie wypada i warto być. Po raz trzeci zatem miałam przyjemność uczestniczenia w koncercie w ramach Sacrum Profanum, organizowanym w Hali Ocynowni w Nowej Hucie. Po bajecznej, sielankowej wręcz atmosferze jaką stworzyli w zeszłym roku Mum, tym razem poddałam się zupełnie innej - bardziej industrialnej i co tu kryć zdecydowanie bardziej wymagającej.
Wielki finał tegorocznego Sacrum Profanum był hołdem złożonym dla Steve'a Reicha. Przyznam, że nie jestem znawczynią jego muzyki a już na pewno nie fanką. Nie przepadam za takim minimalizmem. A wspomniany koncert? ... cóż był dość trudny. Otworzył go utwór będący kompozycją, w której wykorzystano głos jednego z uczestników zamieszek w Harlemie w latach 60-tych. W kompozycji zastosowano przesunięcia fazowe, nadające inności kolejnym fragmentom wydawałoby się monotonnego utworu. Już to zadziwiło mnie lekko, bo na co dzień nie przywykłam do słuchania tego typu muzyki i znając siebie w domowych warunkach pewnie wyłączyłabym ją po dwóch minutach. Podczas koncertów takie utwory bronią się jednak, zwłaszcza gdy towarzyszy im klimat miejsca i doskonała gra światła. Kolejna kompozycja wprawiła mnie już w zdecydowanie lepszy nastrój. Była to interpretacja z polskim akcentem w wykonaniu didżeja Envee. Brzmiała głośno i nad wyraz melodyjnie.
No i kolejna polska odsłona - Leszek Możdżer. Śmiało mogę użyć stwierdzenia - rewelacja tego wieczoru. Jak się okazało naszemu pianiście nie wystarcza już jeden fortepian. W trwającym ponad dwadzieścia minut utworze zaprezentował improwizację Piano Phase. Utwór ten został ponoć skomponowany dla dwóch pianistów, a Możdżer podjął się karkołomnego wręcz wyzwania i zagrał go sam. To tak jakby jedna półkula mózgu zawiadywała palcami wystukującymi melodię na jednym fortepianie a druga robiła coś zupełnie innego na drugim. Patrząc na ekran nie dowierzałam co wyczyniają palce pianisty. Poruszały się niczym skrzydełka kolibra, wystukując w niewiarygodnym tempie nieregularne powtórzenia 12 dźwięków, w innych technikach fazowania. Całości aranażacji dopełniły typowe możdżerowskie wstawki, co uczyniło utwór jeszcze bardziej interesującym. Sam Reich na koniec koncertu nie mógł wyjść z podziwu i szczerze gratulował naszemu pianiście, powtarzając „Niewiarygodne. Leszek jesteś wielki”. Ponoć Możdżer przygotowywał się do tego utworu w sposób szczególny, nie tylko trenując przy fortepianie ale i w siłowni. Szczerze mówiąc patrząc na to co robił, wyobrażałam sobie potworny wysiłek nie tylko fizyczny ale przede wszystkim związany z ogromną koncentracją. Osobiście tego nie zauważyłam ale na zdjęciach dostrzegłam, że ręce Możdżera w tym czasie były podtrzymywanie przez specjalne podpórki.
Potem wystąpił Will Gregory, który z zespołem zagrał utwór na cztery organy elektryczne i marakasy. Ponieważ nie przepadam za organami więc i tym razem trudno mi było się przekonać do tej kompozycji. Po niej nastąpił jeszcze utwór na gitarę elektryczną i fortepian. Po raz kolejny mogłam zobaczyć co artysta muzyk potrafi wyczyniać ze swoim instrumentem (granie smyczkiem na strunach gitary czy uderzenia i szarpnięcia strun fortepianu). Podobało się.
No i finał pierwszej części, na scenę ponownie wkracza didżej Envee, który na swoim instrumentarium wprowadza widownię w trans. Muzyka brzmi niezwykle głośno, rytmicznie i dancowo, … pulsuje. W hali tuż obok słuchać wręcz regularne dźwięki jakie wytwarzają metalowe konstrukcje, wpadające w rezonans.
W drugiej części rządził Aphex Twin, który wprowadził nas w niezwykły elektroniczny klimat. W jednym z utworów, pulsująca muzyka kołysała wręcz i dzięki laserowym światłom, tworzącym skomplikowaną pajęczynę czułam się jakbym leżała na hamaku pod rozgwieżdżonym niebem. No i jak już się muzycznie rozsmakowałam nastąpił niespodziewany koniec koncertu. Na scenę wszedł bohater wieczoru Steve Reich, który podziękował wszystkim a w szczególności Możdżerowi za wspaniały wieczór.
Choć po wczorajszym koncercie nie byłam tak zachwycona jak po anielskim MUM to jednak muszę przyznać, że zaprezentowane aranżacje budziły respekt. A ponieważ współczesne koncerty to nie tylko siła muzyki ale też i uczta dla oka nie mogę przemilczeć wspaniałych efektów świetlnych, które stanowiły idealną ramę do prezentowanej muzyki. Dodać należy, że nie była to tylko gra kolorów ale kreacja przeciekawych przestrzennych form np. ogromnych piramid. Podczas jednego utworu - niestety już nie pamiętam którego, stworzono niewiarygodny wręcz pokaz światła, które jakby tworzyło wizualizację rozchodzących się fal dźwiękowych. Było co podziwiać patrząc na to zjawisko z góry.
Ten poniekąd industrialny klimat, jaki wytworzyli wykonawcy kojarzył mi się momentami z muzyczną oprawą filmu Koyaanisqatsi co w tłumaczeniu oznacza "życie szalone, życie w pędzie, życie, które trzeba zmienić".
Dziś jak ochłonęłam wspominam smaczki koncertu i delektuję się nimi. Dorzucam link z oficjalnej strony Sacrum Profanum i wspomnianego koncertu